Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-11-2019, 00:59   #125
Col Frost
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
opis współtworzony z naszym ulubionym i niezastąpionym MG (trochę wazelinki)

Wchodząc do tej części korytarza Woods poczuł się dziwnie. Jakby coś tu nie grało, jakby było to miejsce zakazane, splugawione... Jakby nie powinien tu być. Walcząc z samym sobą przekroczył próg, zapalił latarkę McDowella i powoli ruszył przed siebie rozglądając się wokół uważnie.

Karabin rozpoznał momentalnie. Wszystkie Lee-Engieldy były do siebie podobne. Te współczesne nie odbiegały zbytnio, zwłaszcza pod względem wyglądu, od konstrukcji pierwszowojennych. Ostrożnie podniósł go z podłogi i obejrzał. Otworzył zamek, karabin był przeładowany i gotowy do strzału. Marynarz zdążył więc wystrzelić i przeładować. I tyle. Ale gdzie jest on sam?

Niewiele zajęło mu znalezienie odpowiedzi na to pytanie. Woods wręczył karabin Dickensowi z poleceniem pilnowania strony, od której przyszli. Marynarz miał na twarzy wymalowaną mieszaninę dwóch uczuć. Pierwszym była obawa i niechęć aby zbliżać się do miejsca masakry chociaż na krok a najchętniej pewnie zabrałby się stąd na drugi kraniec statku. Nerwowo obracał głowę reagując z obawą na każdy szmer i szelest jakby z nie wiadomo skąd miało się zmaterializować jakieś niebezpieczeństwo. A drugą była chyba ulga, że oficer pozwolił mu zostać na miejscu i nie musiał się zbliżać bardziej. Trzymał w dłoniach karabin zabitego kolegi jakby to był jakiś talizman szczęścia i miał go ochronić przed nieznanym niebezpieczeństwem.

Woods tymczasem podszedł powoli do, co do tego nie miał żadnych złudzeń, trupa marynarza. Z pewną odrazą stąpał po zaschniętych już kałużach krwi i z niechęcią oświecał ciało zmarłego. Zwłoki były w strasznym stanie. Z pewnym oporem agent kucnął, by przyjrzeć się lepiej. Cały mundur, poszarpany w wielu miejscach, przesiąknął czerwoną posoką. Klatka piersiowa zdawała się być rozerwana, choć trudno było to stwierdzić z całą pewnością. Twarz mogła być trudna do identyfikacji, bo brakowało sporego kawałka prawego profilu, łącznie z okiem.

Dreszcz przeszedł mu po plecach. Tylko dwa razy w życiu był świadkiem podobnych widoków. Pierwszy raz, gdy Natalie… Nie, o tym nie chciał myśleć! Drugi raz, gdy przypadkowo odkrył w dokach Dover kryjówkę pewnego wariata, ale sprawę przekazał wówczas policji.

- Skurwysyny… - wyrwało mu się szeptem.

Widok zmasakrowanego ciała nie działał na Woodsa najlepiej. Początkowo z trudem powstrzymywał odruch wymiotny, czego na szczęście nie mógł zobaczyć Dickens, odwrócony do niego tyłem. Po paru chwilach zdołał jednak zapanować nad swoim żołądkiem i zabrać się do pracy. W zaschniętej krwi dojrzał ślady, najprawdopodobniej zwierzęcia, ani chybi takie same jak te, które znalazł w miejscu wypadku Bradshawa. W głowie agenta znów pojawiło się pytanie czy ten pies jest prawdziwy, czy tylko ktoś próbuje sprawić wrażenie, że pod pokładem grasuje bestia. Jedno jest pewne, ta Niemka, Woods zapomniał zapytać jej o imię, ale to teraz nieważne, ma przynajmniej jednego wspólnika. W najgorszym razie tym wspólnikiem jest wyszkolony do atakowania ludzi pies.

Coś jeszcze zwróciło uwagę agenta. Musiał zrobić dwa kroki, wciąż kucając by się do tego zbliżyć, co kosztowało go trochę wysiłku, ale wreszcie mógł się temu przyjrzeć uważniej. Był to, z braku fachowego terminu, którym Anglik by dysponował, jakiś rodzaj gluta. Smarki, z tym kojarzyło się w pierwszej kolejności. Tyle że smarki nie dymią, podczas gdy z tych unosiła się delikatna mgiełka. Trochę jak w przypadku świeżego nawozu na mrozie. A poza tym… to coś błyszczało… i to na kolorowo!

Woods nigdy nie widział czegoś podobnego. W pierwszym odruchu chciał to wziąć na palec, ale opanował się, gdy jego dłoń była już w połowie drogi do tajemniczego obiektu. Lepiej nie dotykać nieznanej substancji gołą ręką. Obszukał kieszenie w poszukiwaniu czegoś przydatnego, ale znalazł tylko w połowie pustą paczkę papierosów. Tych było mu zaś szkoda. Wtedy jego wzrok padł na pas denata, do którego przypięta była kabura, a w niej spoczywał bagnet. Najwyraźniej biedak nawet nie zdążył po niego sięgnąć. Agent bez krępacji spróbował wyciągnąć rzeczoną broń. Ta dała się wyjąć, chociaż jak zwykle w takich przypadkach, było to niewygodne. A w tej scenerii także mało przyjemne. Ale po chwili klęczący mężczyzna w mundurze oficera Royal Navy trzymał bagnet w dłoni. Ostrze bagnetu bez kłopotu zagłębiło się w tym dziwnym glucie. Dało się nawet to coś zgarnąć na czubek ostrza i po tym jak się ciągnęło, mocno przypominało jakąś kleista galaretę. Tylko taką co dymi. I się mieni jakby miała w sobie jakiś brokat albo coś takiego.

Woods przybliżył sobie ostrze do twarzy, by lepiej przyjrzeć się dziwnej substancji. Nie był chemikiem, nawet w szkole miał z tego przedmiotu w najlepszym razie średnie stopnie. Nie uda się tego zbadać przed powrotem do Londynu, ale może jednak warto to sobie przywłaszczyć? Wyjął z kieszeni pudełko z papierosami. Same papierosy wysypał na rękę i ostrożnie włożył do kieszeni na piersi. Następnie zgarnął bagnetem gluta i umieścił ją w pustym, jeśli nie liczyć resztek tytoniu, pudełku. Proces powtórzył kilkukrotnie, a potem, upewniając się najpierw, że pudełko nie przecieka lub substancja nie “przepala” się przez kartonowe ścianki, zawinął górną połówkę pudełka w rulon i włożył je do kieszeni.

Rozejrzał się jeszcze wokół, sprawdził czy Dickens aby na pewno pilnuje tyłów, po czym skierował się w stronę drzwi. Spróbował je otworzyć. Zdołał się w ten sposób zorientować, że drzwi są zamknięte. I ochlapane krwią denata. Ale działały jak należy. Kołem dało się zakręcić i uruchomiło ono mechanizmy, które skrzypnęły cicho po czym, z takim samym oporem jak poprzednie, otworzyły się z wolna na oścież. Po drugiej stronie była dalsza część korytarza którego też krańca nie było widać bo znów była tylko jedna lampa która działała na obserwatora w ten sam sposób co w tym kawałku korytarza.

- Tam dalej, jeszcze dwa korytarze i jest dziób. I nasze chłopaki co pilnują tych Fryców - rzekł niepewnie Dickens, chyba po to by powiedzieć cokolwiek i nie siedzieć w ciszy tych dźwięków płynących z trzewi frachtowca. z których teraz każdy zdawał się szarpać nerwy i zwiastować nieznane niebezpieczeństwo.

Woods, jakby w odpowiedzi, przywołał do siebie Dickensa i oznajmił, że czas ruszać dalej. Jednakże nie miał na myśli drogi na wprost. Zamknął drzwi i wskazał na schody, które kryły się w zagłębieniu ściany.

- Dickens, ja idę pierwszy, ty ruszasz nie wcześniej, niż w momencie gdy znajdę się dokładnie pod tobą, to jest jedną kondygnacją niżej, rozumiesz?

Agent ruszył powoli schodami w dół, w prawej dłoni dzierżąc pistolet. Lewą ręką operował latarką, choć często opierał ją na piersi, by zasłonić światło. Nie chciał ryzykować, że promieniem światła zdradzi wrogowi swoją pozycję, dlatego stopnie pokonywał trochę po omacku, przyświecając sobie tylko co jakiś czas. Lustrował przede wszystkim to co znajdowało się pod nim. Wiedział, że jeśli znajdują się tu uzbrojeni Niemcy, wystawia się na cel, ale liczył że nawet jeśli go zaskoczą, Dickens będzie mógł zaskoczyć ich.
 
__________________
Edge Allcax, Franek Adamski, Fowler
To co myśli moja postać nie musi pokrywać się z tym co myślę ja - Col

Col Frost jest offline