Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-11-2019, 20:20   #414
Vesca
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
***

Jennifer stała przed monitorem i opierała ręce o ściany po obu jego stronach. Palce jej pulsowały. Chciała niszczyć. Chciała wysadzić wszystko… Oglądała jak Arthur, Thomas i Abigail zostali wyprowadzeni z sali z celami przez Zolę.

Od kilku dobrych godzin była tu sama. Nie było jej zimno, choć miała na sobie tylko ręcznik, którym się owinęła. Był w łazience. Z nie zostawił jej żadnych ubrań, nie były jej w końcu potrzebne, kiedy do niej przychodził. Jej ciało nadal było jeszcze nieco obolałe. Jej piersi były poznaczone od ssania, kąsania i drażnienia. Jej szyja i ramiona nosiły ślady. Mogła się umyć i dobrą godzinę spędziła dziś pod wodą.
Była wkurwiona. Wpakowała się w kolejny szajs. Ledwo miesiąc temu skończył się jeden… chciała się upić. Chciała stracić przytomność… Ten gnojek nie dawał jej jednak alkoholu. To tylko dodatkowo ją denerwowało i doprowadzało do furii. Nie mogła jednak nic rozwalić… Żadnych kamer. Żadnego monitora… Próby ucieczki oznaczały potencjalną śmierć dla zakładników… Pomyślałby kto od kiedy zaczęli ją interesować…
Ale Alice by nie chciała ich śmierci… Pewnie starała się tam za wszelką cenę ją odnaleźć. Wyczuła ją. Tamtej nocy… Próbowała dać jej wskazówki, ale była zbyt zdekoncentrowana przez to co się działo… To był cholernie zajebisty seks… Aż za bardzo. Nie powinno jej się tak podobać.
Wszystko było ułożone… Do czasu jak na monitorze nie pojawił się wzmożony ruch. Poszła popatrzeć i rozpoznała Abigail Roux i Bee Barnett. W pierwszej chwili ucieszyła się, bo pomyślała, że może i reszta też tu dotarła. Po chwili jednak dostrzegła, że były tu zupełnie same… Szybko dodała dwa do dwóch i załapała, że Zola musiał je porwać… Potem sytuacja stała się tylko bardziej pojebana. Widok na salę zawaliła jakaś potworzyca… Następnie Zola i bracia Alice pojawili się w sali… Zrobiło się gównianie. A tak dobrze szło, już uwalniali detektywów…
Widziała, jak nieprzytomni ludzie zapakowani zostali do sań i dopingowała Konsumentów w tym działaniu. Zajebiście ucieszyło ją też, że jedno z nich poleciało. Bo to oznaczało, że zgadają się z Alice i tamtą resztą detektywów… Gorzej jednak, że ta grubaska nie zabrała Abby, Thomasa i Arthura. Mogła im pozwolić wejść sobie na plecy, albo na tę grubą dupę… A nie po prostu ich tu zostawiła. To wkurwiło Jennifer maksymalnie. Małe zwycięstwo i taka klęska. Miała nadzieję, że zabrani detektywi nie odwrócą się i pomogą, bo za taki numer… de Trafford obawiała się, że Abigail może dostać srogo po łbie… A Thomas i Arthur? Przecież byli cennymi braćmi Alice. To nadawało im dużej wartości, nie sądziła, że ich zabije, ale mógł na przykład jakoś zacząć ich torturować… Odciąć rękę, albo nogę.
I choć bardzo chciała wysadzić swoje tymczasowe lokum w pizdu… Postanowiła, że jednak tego nie zrobi. Dla dobra, kurwa, Douglasów i Roux…

Dlatego właśnie stała pod tą ścianą i patrzyła pusto w ekran, choć nikogo w sali już od paru minut nie było. Dokąd ich zabrał? Co im zrobił? Miała nadzieję, że jeszcze nic… Spróbowała nad sobą zapanować. Poszła wziąć kolejny długi, gorący prysznic.
Nie do końca nad sobą zapanowała, ale pod prysznic poszła. Czuła zimny, rozsadzający od środka gniew. Gdyby był gorący, to mogłaby walić w ściany, płakać, wrzeszczeć, wydzierać się… Ale zdawał się kompletnie innego rodzaju. Cichy. Zaprzątający cały umysł. Wypełniający ją. Miała nad sobą kompletną kontrolę, jednak nie potrafiła się na niczym skoncentrować. Jej wzrok przesuwał się od punktu do punktu, jak gdyby była obłąkana. Puściła na siebie strumień letniej wody. Chciała zmyć z siebie… co takiego? Pot? Przecież z potu już się obmyła. Łzy? Przecież wcale nie płakała. Gniew? Gniewu nie mogła się nigdy pozbyć. Towarzyszył jej jak cień. Odkąd umarł Terry. A nawet wcześniej. Odkąd dowiedziała się, że była adoptowana. Nie… jeszcze wcześniej… Gniew był naturalną częścią jej samej. Nie było w tym nic wyjątkowego. Wyjątkowe było natomiast to, że potrafiła koncentrować go w dłoniach. To sprawiało, że rzeczy przestawały istnieć…

Usłyszała, że drzwi do łazienki nieco uchyliły się.
- Mój skarb przygotowuje się dla mnie?
We framudze drzwi ujrzała cień wysokiego mężczyzny. Światło biło zza niego, więc widziała go jedynie jako czarną sylwetkę. Zrelaksowaną, wyluzowaną… Na pewno myślał, że był taki fajny. Nie był. Terrorysta psychopata. Ona sama również była pojebana, bo wystarczyło, że wymówiła w myślach te dwa słowa i już się nieco podnieciła. Zawsze ciągnęło ją do tych złych. Tych najgorszych. Ostatnim razem za kochanka wzięła sobie Shane’a Hastingsa. Nie wybrała tym razem Z, to on wybrał ją. Czy gdyby mogła uciec, uciekłaby? Oczywiście, że tak. Czy gdyby uciekła, wspominałaby to miejsce jak najgorszy koszmar i nabawiłaby się PTSD? Otóż nie. I o to miała do siebie pretensje.
- Możesz, jak najbardziej, ale nie musisz. Odkryłem bardzo zabawny pokój w tej starej bazie IBPI i naprawiłem go. Oraz zasiliłem. Zabiorę cię dzisiaj do niego…
Widziała, że był zmęczony i obolały. Czy to znaczyło, że mogła go zaatakować…?
Blondynka odgarnęła włosy i odwróciła się do niego plecami. Nie bała się go i w przyrodzie to byłby najczystszy pokaz tego, że kompletnie jej nie ruszał… Ruszał ją, ale inaczej. Nie truchlała na jego widok. Owszem, był silniejszy, bo był pojebany… Ale mogła dać mu popalić, a może była ku temu okazja.
- Jaki pokój… - powiedziała trochę naburmuszonym tonem. Zaraz skończyła się myć. Zakręciła włosy na ręce, wyciskając z nich wodę, po czym wzięła swój ręcznik i zaczęła się nim ocierać. Na koniec owinęła się nim jak poprzednio. Dopiero wtedy obróciła się i spojrzała ponownie na Zairę.
- Dlaczego ich tu ściągnąłeś? - zapytała jakby od niechcenia. Chciała wybadać sytuację. Nie podchodziła do niego jeszcze. Nie chciała wzbudzić jego podejrzeń. Dłoń już ją świerzbiła, by użyć mocy.
- Tak naprawdę? - Z zawiesił głos. Zagryzł dolną wargę, jak gdyby naprawdę wnikliwie się zastanawiał. - Myślę, że to wszystko dla ciebie. Czy może raczej w związku z tobą. Gdybyś zaczęła walczyć ze mną… i tym samym walczyć z sobą… mogłabyś spróbować znowu wyrządzić mi krzywdę. Ale teraz będziesz wiedziała, że to uwolni toksyczny gaz nad głowami Abigail, Thomasa i Arthura. A więc możesz wyzbyć się wszystkich zahamowań. I z czystym sumieniem paść mi w ramiona - uśmiechnął się zuchwale i wyciągnął do niej ręce, jak gdyby spodziewał się, że Jennifer dosłownie się na niego rzuci w miłości.
- Chyba żartujesz… - powiedziała tylko i skrzyżowała ręce. Wkurwił ją bardzo… Dużo bardziej. Gniew pulsował blaskiem, żywym ogniem w jej spojrzeniu. Nie było go widać, tak jak energii Z’a, czy manifestacji zdolności Alice Harper, ale każdy obserwator dostrzegłby go tam. Tlił się. Esencja jestestwa Jennifer de Trafford. Paląca, niszczycielska siła, zamknięta w tym zgrabnym, wysportowanym ciele. Och jak bardzo chciała go jej teraz przedstawić… Podejść, objąć i wysadzić go w drobny mak. A potem wysadzić to co zostanie. Aż rozbryzgałby się w kropelki, które mogłaby po prostu spuścić w kiblu…
Przełknęła ślinę.
Teraz jednak nad głowami Roux i Douglasów wisiał zabójczy gaz… Nie było już detektywów, którymi mógłby ją szantażować, byli za to konsumenci… Jeszcze gorzej.
Skapitulowała i podeszła do niego, ale nie wpadła mu w ramiona. Po prostu się przed nim zatrzymała. Wiedziała, że nie przyszedł tylko pogadać i ustalić nowych zasad. To też, ale domyślała się, że o ile nie zamierzał jej znowu jebać, to miał inne plany… Czekała, aż jej je przedstawi.
Wyciągnął przed siebie rękę, w której trzymał nieco materiału. Chyba wydarł to z czyjejś koszuli.
- Zawiąż sobie tym oczy - polecił.
Uśmiechnął się do niej zachęcająco.
- Wiesz, czemu jest ci ze mną dobrze? Bo jesteśmy podobni. Nie tacy sami, w żadnym wypadku. Ale i ciebie, i mnie rozsadza gniew. Ja czuję go względem detektywów, którzy uczynili mnie tym, czym jestem. Konsumentów, bo zazdroszczę wam tak wielkiej mocy, za którą nie zapłaciliście tak, jak ja. A także złoszczę się na resztę świata, szybko jestem w stanie wymyślić dobry powód. Ty również złościsz się, obecnie na mnie, bo jestem dobrym obiektem gniewu. Jednak agresję masz w naturze. Ja niegdyś jej nie miałem, ale moja natura zmieniła się i teraz również kocham krew i zabijanie. Jesteśmy drapieżnikami, Jennifer. Najszczęśliwsza byłabyś u mojego boku. Pilibyśmy, kochali się i zabijali. I nawet więcej. Robilibyśmy wszystko, na co mamy ochotę. Powinnaś przestać być dziewczynką pod okiem ojca, który i tak nie żyje. Zacznij być kobietą, która nie boi się mieć mężczyzny - rzekł. Podniósł dłoń z opaską na oczy.
- Ja się niczego nie boję… I może masz rację, może byłoby nam ze sobą zajebiście… Ale wszystko spierdoliłeś w momencie, kiedy zagroziłeś bezpieczeństwem tych osób, które mają dla mnie znaczenie… - powiedziała, ale zgarnęła opaskę. Podniosła ręce do góry i zawiązała ją sobie na oczach, posyłając mu jeszcze jedno ogniście zeźlone spojrzenie, nim jej oczy zostały całkowicie przysłonięte materiałem. Ponownie skrzyżowała ręce. Zamierzał podarować jej kwiaty? Zabrać na wykwintną kolację w sali pełnej usadzonych przy stolikach zwłok? To jej jakoś do niego pasowało… Nie powiedział jej jaki pokój znalazł, więc najwyraźniej był częścią niespodzianki.
Poczuła na swojej piersi dłoń czarnoskórego mężczyzny. Chwycił ją i ścisnął. Zrobił to nie pierwszy raz. Jak przeczuwała, również nie ostatni. Przybliżył się i złożył na jej ustach zadziwiająco słodki pocałunek. Nie widziała niczego z powodu opaski. Była na tyle gruba, że nie przebijało się przez nią nawet trochę światła.
- Pomyślałem, że gdybym cię po prostu zaprosił na randkę, nie zgodziłabyś się - uśmiechnął się. - Zresztą po co o nich rozmawiamy… Czy lwy plotkują na temat antylop w trakcie godów? Nie sądzę…
Przeszedł za jej plecy i objął ją od tyłu.
- Poprowadzę cię do celu. Na razie idź do przodu, musimy wyjść z łazienki - nachylił się i pocałował jej szyję.
Jenny poprawiła ręcznik, który nieco odwinął się, gdy Z sięgnął po jej pierś, jakby należała do niego. A następnie wedle jego wskazówki, ruszyła do przodu. Odruchowo wyciągnęła nieco przed siebie jedną dłoń, szukając palcami framugi, do której wiedziała, że się powoli zbliża. Wyjście z łazienki było prostym zadaniem. Tak samo przejście pustego pokoju do drzwi. Nie wiedziała jednak dokąd mieliby iść dalej i szczerze nie lubiła takich niespodzianek z zawiązywaniem oczu, chyba że miała w rękach kij baseballowy, a przed nią wisiała Piniata… De Trafford jednak nie opierała się i po prostu szła.
Z trzymał dłonie na jej biodrach i delikatnie popychał ją przed siebie. Wystarczyło, że poddawała się jego ruchom. Kierował ją do celu. Na razie szli długim korytarzem. Chociaż tyle wiedziała, nawet jeśli niczego nie widziała.
- Mam ochotę powalić cię i wziąć już teraz, na tej podłodze - Z szepnął. - Jednak lepiej poczekać z przyjemnością, czyż nie? Nie martw się, ja też nie chcę długo czekać. Obydwoje nie mamy zbyt wielkiej cierpliwości.
- Fakt… Jestem pod wrażeniem, że nawet coś zaplanowałeś… Ostatnio wystarczył ci pokój i podłoga… - zauważyła trochę z przekąsem. Jennifer odpychała od siebie fakt, że wyobraziła sobie, jak złapał ją za kark, wepchnął na ścianę, a potem po prostu wylądowali na podłodze. To byłby kontrast, zimno metalu i gorąco jego skóry. Włosy na karku zjeżyły jej się od dreszczu, który ją przeszedł. Jednak nie. Szli dokądś. Kusiło ją już ósmy raz w ciągu tych kilku, może kilkunastu minut by go wysadzić, ale nie mogła. Pozostało jej dać się prowadzić dalej. To ją irytowało do białości.
- A teraz poczekaj chwilę - mruknął Z.
Chyba coś nacisnął w ścianie przed sobą. Potem popchnął ją do przodu, znowu delikatnie. Z doświadczenia wiedziała jednak, że względem jej ciała najbardziej lubił być agresywny… I pewnie tak to się skończy.
- Francois Dubois, witaj - rozległ się głos.
To była winda, bo zaczęli opuszczać się w dół.
- Hmm… Francois Dubois… - mruknął Z. - W sumie warto, żebym się przedstawił.
“Byłoby źle, gdyby dziecko nie poznało nawet imienia ojca”, pomyślał. Nie powiedział tego, bo wcale jego celem nie było denerwowanie jej.
- Zola Zaira. Urodziłem się w Republice Południowej Afryki… - rzekł i roześmiał się. - To mnie najbardziej podniecało na samym początku. Co by powiedział Terrence, gdyby zobaczył córkę z Niewolnikiem? Słyszałem, że nie lubił nawet Francuzów, a co dopiero czarnoskórych… To teraz będzie… byłby… dziadkiem mulata.
“Cholera, chyba jednak ją zdenerwuję tym”.
Nie pomylił się… Bo Jennifer zareagowała niczym torpeda. Obróciła się. Jej ręcznik spadł w tym ruchu, ale miała to gdzieś. Stanęła nieco szerzej i rzuciła się na niego z rękami do przodu, próbując złapać go za jakąkolwiek powierzchnię ciała. Ewidentnie pragnęła go wysadzić. Zauważył nawet że miała rozchylone usta i gdyby miała lwie uzębienie, obnażałaby na niego kły i zapewne ryknęła wściekle. Zamiast tego warknęła tylko i sięgała po niego na ślepo. Nie ściągnęła opaski w impecie kurwicy, która ją w tej chwili przejęła.
Zola zareagował błyskawicznie i rzucił się do przodu. Przygniótł jej ciało do zimnej powierzchni windy. Jennifer próbowała dosięgnąć jego ciała, jednak nie widziała go, natomiast on ją doskonale. Chwycił ją za nadgarstki. Była wysportowana i silna jak na kobietę, jednak on był jeszcze bardziej wysportowany i silniejszy. Poczuła, że jego klatkę piersiową nie osłaniał żaden materiał. Chyba miał tylko na sobie spodnie. Czuła jego ciepło oraz twardość mięśni… Jak mogła z tym walczyć? Kiedy nawet nie powinna, choćby ze względu na trójkę Konsumentów. Przybliżył się i przegryzł jej szyję. Nie na tyle, by mogło to wyrządzić jej krzywdę. Jednak bez wątpienia mu sprawiło przyjemność.
- Przez ten twój atak tylko zrobiłem się twardy… - jęknął.
Winda stanęła.
- Francois Dubois, życzymy ci miłej zabawy! - rozległ się głos.
- Miłej… bardzo miłej - mruknął Zaira.
Jennifer oddychała płytko. Po części z powodu tej złości, która jeszcze w niej pulsowała, a po części dlatego, że był blisko i dzieliły ich tylko jego spodnie, bo ona swój ręcznik straciła w trakcie ataku. Napięła mięśnie nadgarstków, chcąc walczyć z nim, by ją puścił. Wiedziała jednak, że w zwykłym pojedynku na siłę mięśni to on wygrywał, więc póki sam nie zdecyduje, że ją puści, to będzie tak stała pod tą ścianą… Zastanawiała się, czy zostawił jej też kolejny ślad na szyi. Już wcześniej narobił jej ich mnóstwo… Najwyraźniej lubił ten rejon jej ciała.
- Gdybyś miała być słodyczą… - zastanowił się. - Byłabyś słonym karmelem - rzekł. - Wpierw chciałem powiedzieć, że czekoladą z chili, ale to chyba bardziej pasuje do mnie - uśmiechnął się, choć tego nie zobaczyła. - Zjadłbym takie rzeczy. Przez siedem lat nie żywili mnie niczym tak dobrym… - mruknął i zaczął ugniatać jej sutek. Usłyszała, jak jego oddech się zmienił. Już myślała, że wejdzie w nią, w tej właśnie chwili. Ale on zdołał nad sobą zapanować. - Czy jak odsunę się, to zrobisz coś głupiego? - zapytał.
- Sprawdź - powiedziała Jennifer, oddychając dalej płytko. Jej głos rzucał mu wyzwanie. Musiał zdecydować, czy opanowała się już i da mu dalej grzecznie prowadzić? Czy też nie i gdy tylko ją puści, wysadzi mu głowę?
- Przecież lubisz takie gierki - dodała wyzywająco. Uśmiechnęła się nawet drapieżnie.
- Hmm… Jeśli coś mi się złego stanie, to koniec końców skrzywdzisz tym tylko Alice. Bo ja będę martwy, czyż nie? Tak jak połowa jej rodziny, no i Roux… - mruknął i odsunął się nieco. Jenny złapała go za gardło.
- Nie będę cierpiał, jeśli będę leżał trupem. Ale wy… wy możecie cierpieć. Ale po co? Skoro można zamiast tego radować się rozkoszą? - rzucił zupełnie innym tonem, tym razem radosnym. Co było dziwne, bo jakby bardziej uspokoił się z jej dłonią na jego gardle. - Pocałuj mnie jakkolwiek chcesz. Albo ustami, albo tą dłonią na mojej szyi. Koniec końców ja wygram tak czy tak. Pytanie, czy ty chcesz być zwycięzcą razem ze mną.
Jennifer milczała. Nie wysadzała go jednak i to był chyba jakiś znak. Syknęła jak zirytowana kotka i puściła go.
- Wolę zwyciężać sama. Wtedy lepiej smakuje - powiedziała i odsunęła się. Nie widziała nic przez opaskę, więc przeszła tylko kilka kroków. Nie szukała ręcznika, bo miała go gdzieś i tak pewnie nie będzie jej już potrzebny…
- Samotne zwycięstwo to masturbacja. Wspólne to seks - powiedział Zola i ustawił się obok niej. Przestawił ją tak, że znalazła się przed nim. Następnie ją lekko popchnął do przodu.
Przeszli kilka kroków… aż Jennifer poczuła, że powierzchnia przestaje być równa. Teraz wydawała się pochyła. Zrobiła jeszcze jeden krok… po czym poczuła ciepłą, wręcz gorącą wodę czubkiem palców…
- Jeżeli będziesz w miarę grzeczna, to obydwoje napijemy się dobrego alkoholu - rzekł. - Znalazłem zapasy IBPI. Dzisiaj chcę się nimi podzielić z tobą. Mimo wszystko odniosłem zwycięstwo. Straciłem czwórkę detektywów i dziecko, ale zyskałem trójkę ważnych Konsumentów. To dobra zamiana - mruknął. - Dalej, wchodzimy do wody…
- Basen? - zapytała, ale ruszyła do przodu. Jenny ucieszyła się na wizję alkoholu. To było to, czego bardzo potrzebowała. Zalać się… Nie będzie prosić o niego i stawać na głowie, ale skoro chciał jej go dać sam, było dobrze.
- Mogę ściągnąć opaskę? To już koniec niespodzianki? - zapytała. Woda była gorąca jak na basen. Czuła dreszcze, bo chwile temu szli chłodnymi korytarzami. Czuła jak od kontrastu temperatur nieco stanęły jej sutki, ale nie zwracała na to szczególnej uwagi. Zastanawiała się jak głęboko tu było.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline