Dietmar wyszedł ze stodoły, gdzie złożono rannych. Przeciągnął się mocno, aż chrupnęło kilka stawów. Tym, którym mógł pomóc, pomógł, na ile potrafił, i na ile starczyło mu środków. Świeże, górskie powietrze orzeźwiło go trochę. Na moście widział wzniesioną barykadę. Na więcej nie starczyło czasu, trzeba było mieć nadzieję, że szkielety zaatakują właśnie z tamtej strony. Wieśniacy wydawali się przygotowani do obrony swoich żyć i domów, na tyle, na ile spokojni farmerzy mogli być przygotowani do walki. Wszyscy zrobili co mogli, ale w każdym elemencie czegoś brakowało. Nie napawało to optymizmem ani cyrulika, ani pozostałych.
Dobrze choć tyle, że wreszcie Rache miał chwilę spokoju i możliwość odpoczynku. Tak mu się przynajmniej wydawało. W tym jednak momencie kolejny tajemniczy piorun rozświetlił okolice i przetoczył się grzmotem przez wzgórza i Farigoule. Chwilę później na wioskę spadł pierwszy, niechybnie magiczny, pocisk. Wraz z nim rozpętało się piekło.
- Zbierać rannych! Chować się za ściany! – Dietmar biegł w stronę dwóch trafionych wieśniaków. Po drodze złapał za kołnierz zdrowego, choć mocno przerażonego Kastora. – Za mną! Już! Pomóż temu oślepionemu!
Popchnął zesztywniałego ze strachu mężczyznę, a sam złapał leżącego na ziemi wieśniaka pod pachy. Z wysiłkiem ciągnął go w stronę schronienia. Pięty nieprzytomnego zostawiały za nim ślad w piachu. Po raz kolejny zostawiał bohaterskie czyny bohaterom.