| 13 czerwca, środa, Montpellier, ranek
Salonik przy wyjściu z pokojów państwa Leona i Loretty Sanguine zastawiały stosy waliz i kufrów, między którymi wolno przechadzał się gospodarz próbując ukryć zniecierpliwienie tarmosił gładko wygoloną skórę podbródka i policzków. Kiedy w zamyśleniu potknął się po raz kolejny o jakąś paczkę, zaklął szpetnie, co nie było w jego zwyczaju. Zniecierpliwiony rozkazał lokajowi znieść bagaże na dół i czekać.
- Moja droga jeśli liczysz, że odpłyną beze mnie, to obawiam się Twego rozczarowania. Za to spóźnienie będzie z pewnością źle odebrane.
- Kochany, większym skandalem byłoby gdybyś pojawił się dziś na przystani sam, lub z żoną w nieładzie, mogliby mnie nie rozpoznać i pomyśleć, że prowadzasz się z kobietami lekkich obyczajów.
- Proszę cię kochana, Twoje rzęsy są wystarczająco długie, a cera jasna - próbował ratować sytuację młody szlachcic, spoglądając nerwowo to na zegar w holu, to na żonę korygującą urodę przy lustrze.
- Przyszedłeś późno, potargałeś mi włosy, nie dawałeś zasnąć do rana. Jestem niewyspana i rozczochrana.
Trudno było dyskutować Leonowi z taki argumentami, balansującymi na granicy komplementu i przygany. Piękna Loretta zmiłowała się wreszcie nad mężem i zakończywszy przygotowania oznajmiła gotowość do wyjścia.
- A czy widziałeś może Lancelota? Zniknął wczoraj wieczorem. - zegar wybił jednak kolejna godzinę i poszukiwania kota zostały odłożone.
Kila chwil później szlachcic wraz z małżonkę pośpiesznie kierował się do przystani, poprzedzany hukiem bijących o nierówny bruk metalowych kółek wózków i waliz transportowanych przez służbę. Pochylając się blisko do ucha ciężarnej żony przypominał gdzie pozostały które lekarstwa, środki nasenne, lub przeczyszczające i jak przekonywująco udawać niedyspozycję. Młoda kobieta z uśmiechem potakiwała głową, pozwalając na mistyczną grę cieni, przelewających poranne promienie słońca przez koronkowy parasol, którym chroniła swe nienagannie gładkie i białe oblicze, przyozdobione czernią brwi i rzęs, błękitem oczu i oczywiście kaskadą lśniących włosów, koloru przejrzałych liści dębu. W istocie wiedziała lepiej od męża jak dbać o siebie podczas jego nieobecności, lecz cieszyły ją słowa pełne miłości i troski, które przez kilka następnych miesięcy czytała będzie tylko z listów.
Doszedłszy na przystań Leon nie był zdziwiony, że przybył jako ostatni, uprzejmym ukłonem powitał kuzyna Abdela, a kiedy zobaczył wielki jacht uznał, że przynajmniej nie zabraknie mu miejsca na samotne rozmyślania, nie wdając się w szczegóły, nakazał wnosić na jednostkę swoje bagaże, sam zaś wpatrzył się po wtóry raz w promienne lico Loretty.
- Wiesz kochana, ponoć kiedyś dawno kawalerowie nosili pukiel włosów ukochanej kobiety, by swym zapachem przypominał im o niej gdziekolwiek się znajdą. - uśmiechał się głaszcząc kasztanowe loki. - Wyobraź sobie jak wyglądałby drogi kuzyn, gdyby nosił pukle włosów wszystkich swoich wybranek... Niewątpliwie jak dzikus z Pollen.
- Z Pollen? Dlaczego?
- Ponoć mężczyźni są tam zarośnięci jak niedźwiedzie.
- To obrzydliwe - prychnęła szlachcianka - Pamiętaj byś codziennie się golił, włosy też masz za długie, noszenie szczeciny jest niehigieniczne, spójrz na szpitalników, coś o tym wiedzą.
- Masz rację, jak tylko wrócę oboje zgolimy włosy - a widząc wielkie zdziwione niebieskie oczy żony, dodał - wszystkie! - Delikatnie pogładził ją po najczulszym miejscu i chwilę później pocałunek zespolił ich usta w lubieżnej namiętności.
- Panie, wybacz - sługa uginał się w przepraszających ukłonach - ale nie pozwolono nam wnieść bagaży, szczególnie tego miauczącego.
Oblicze szlachcica w mgnieniu oka zmieniło się z rajskiej sielanki na gromką burzę. Przeprosił żonę, by rozwiązać sprawę z kłopotliwym załadunkiem inwentarza. |