Poranek 22 Brauzeit 2518 KI, Herrendorf
Z lewym okiem zalepionym jeszcze ropą, prawe nieco mrużąc, Olivia Hochberg niepewnie rozglądała się po pomieszczeniu domu zgromadzeń. Przez szpary w okiennicach wlewało się dzienne światło, z cienia dochodziły równe, ciężkie oddechy mężczyzny srodze utrudzonego robotą.
-
Cholera zaspałam - zrozumiała. Zamierzała chwilę odpocząć i wyjść rano przed mury, spróbować przekonać się gdzie odchodzą nieumarli, ale Morr porwał ją i tańczył nie zważając na świt. Próbując poukładać w głowie co z tego co pamiętała wydarzyło się na prawdę, a co zaś było senną fantazją, niechętnie opuściła ciepły koc i chwiejnie podeszła do ławy.
Spojrzała w zwierciadło wody w cynowej misie. Uznała, że do stereotypu brakuje jej tylko miotły. Jendo oko zamknięte, zalepione wydzieliną, drugie ślepie czarne, włosy skołtunione, lico nieczyste, z ust, przystawiła dłoń, z ust odór. Przemyła zimną wodą twarz, usta. Lewe oko zawsze bardziej męczyło się kiedy głębiej sięgała w eter, było też na niego bardziej czułe. Odlepiła je, zmieniła wodę, nastawiła sagan z wrzątkiem, zaparzyła zioła. Zapachniało. Korzystając z chwilowego spokoju, rozebrała się i umyła. Odświeżona raz jeszcze spojrzała w misę zadowolona z odmiany, zamyśliła się, obraz się rozmył i jak w magicznym zwierciadle zobaczyła twarz Sigmaryty.
Czy stetryczały kapłan był łowcą czarownic? - chodziło jej po głowie. Przypomniała sobie jak przeszkadzał w skupieniu Ametystowej Czarodziejce na przedpolu, z jakim dibolizmem doszukiwał się związku anatomii Olivii z jej darem. Po prawdzie słusznie, ale to tylko ona wiedziała. I ta histeryczna nienawiść do pożytecznych zwierzątek, jak nie złe wrony to nietoperze. Postanowiła tego jeszcze dnia podzielić się swymi obawami z czarodziejką, jeśli tamta zgodzi się jej słuchać.
Przygotowała dla wszystkich posiłek z zapasów i rozczesała włosy. Wreszcie znalazła mocną miotłę i zaklęła w sali porządek. Czyniąc tą prostą czynność powróciła pamięcią na nocny mur.
Odór kwaśnego potu i smród rozkładu, lekko owiane zapachem lasu. Perfumy dla degeneratów i szaleńców. Szaleństwo było najlepszym słowem mogącym określić to, co działo się w Herrendorfie owej nocy. Niestrudzona mechaniczność z jednej i drugiej strony. Ta walka nie była dla Olivii, ona szukała, nadwyrężając umęczone zmysły szukała w kłębach
Dhar jakiejkolwiek iskry innego wiatru.
Niefrasobliwa panna tak zbliżyła się do krawędzi muru, że zachwiała się, zamachała rękami, świetlisty kostur zatańczył w powietrzu, odzyskała równowagę, pochwyciła lśniący kij, odwrócona plecami do lasu, uśmiechnęła się zwycięsko do Hansa kiedy coś pociągnęło ją mocno w tył. Przez ułamek chwili była pewna śmierci w zimnych ramionach zombi, ku swemu zdziwieniu zawisła w powietrzu jak pająk na nitce. Zbir zdołał zaczepić swoją tyczkę o szelki jej torby. Pamiętała tylko, że cisnęła światło w ożywieńca i ten ją puścił, zaraz potem znalazła się na powrót na murze. Tych wrażeń było zbyt wiele dziewczynie. Pocałowała Hansa Hansa w policzek i godnie udała się do domu zgromadzeń, wiedząc, że powinna zachowywać siły.
Jedno jeszcze nie dawało jej spokoju, taktyka pani Kateriny. Czy znów zamierzała odbyć z nekromantą podobny pojedynek, skoro pierwszy był nieudany? Tylko kiepski generał powtarza nieskuteczną taktykę.