A więc mag postanowił po raz kolejny zignorować rozkaz Cantha. Dowódca stłumił gniew i gestem dał znać swoim ludziom, że mają się ukryć i nie wtrącać do walki, dopóki nie zostaną bezpośrednio zaatakowani. Celem wyprawy nie było spełnianie zachcianek Kadira i tańczenie pociąganych przez niego sznurkach - jeśli zginą kolejni jego słudzy, tym lepiej.
Jednak walka została przerwana, zanim na dobre się zaczęła. Wszyscy - oni, elfy, przybyłe znikąd stwory - zastygli w bezruchu, kiedy na scenę wkroczył przedziwny nieznajomy. Canth z jakiegoś powodu miał pewność, że ten mężczyzna może być potężnym wrogiem, albo i sojusznikiem. Musiał się tylko upewnić, że zostanie przy tym drugim, a da radę dociągnąć tą nieszczęsną wyprawę do końca.
- Jesteśmy na pustyni Bodah, pomiędzy Balic a Nibenay - powtórzył po Dalacitusie, lecz pewnym i mocnym głosem - Masz dobre wyczucie czasu, nieznajomy -