Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-12-2019, 20:33   #31
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację


Także Sam oddała się wspomnieniom. Za oknem słońce wolno wznosiło się na nieboskłonie. Zapowiadał się kolejny, gorący i do tego parny dzień. Wtedy także to nawałnica odpowiadała za ich kolejne spotkanie. Pamiętała te chwile jakby wydarzyły się wczoraj...

Silver Springs


Przekonała się o tym niespełna trzy miesiące później gdy zawitała do małego miasteczka o wdzięcznej nazwie Silver Springs. Poganiana przez burzowe chmury i coraz silniejszy wiatr, zatrzymała ogiera przy kuźni. Tam najpewniej mogła się dowiedzieć, gdzie zostawić Łysego. I gdzie w miarę spokojnie można było spędzić noc.
- Ano Jim, proszę pani, stajnię prowadzi. Obok dawnej stacji dyliżansów, co ją zamkli ze dwa lata temu. Kawałek prosto i w prawo, zobaczy pani.
- No a pokój... to tylko saloon zostaje. Ale tam spokoju nie ma. Hałas do rana. No, chyba że u pastora.

Sam podziękowała po czym ruszyła we wskazanym kierunku. Najpierw stajnia, później saloon. Do pastora wolała nie zaglądać, gdyż żadna z niej wierząca dusza nie była i mogłaby niechcący urazić pobożnego sługę Bożego. Wiadomo było, że z takimi lepiej nie zaczynać.
Gdy opuszczała przybytek Jim’a deszcz zacinał na całego. Gdyby nie światła i hałas dobiegający z jednego z budynków, pewnikiem minęłaby saloon w tej piekielnej pogodzie. Jednak zarówno pierwszego jak i drugiego w owym miejscu nie brakowało. Podobnie rzecz się miała z klientelą. Wiatr załopotał jej płaszczem gdy przekraczała próg przybytku rozpusty. Nie chcąc wnosić zbyt wiele wody i tym samym narażać się właścicielowi, zdjęła kapelusz i chlusnęła jego zawartością za drzwi.
Gwizdy i okrzyki, jakie rozległy się na jej widok ucichły, gdy wzrok licznie zgromadzonych gości spoczął na zawieszonych u pasa rewolwerach.
Podeszła do baru, gdzie niezbyt chętnie i niezbyt szybko, ale zrobiono jej miejsce.
- Powiedziano mi, że pokój można tu wynająć. - zaczęła zastanawiając się czy znajdzie się tu cokolwiek zjadliwego do spożycia i picia... W szczególności to drugie ją interesowało.
Stojący za barem człek podrapał się po łysinie, zmarszczył czoło w widocznym wysiłku myślowym, a w końcu powiedział:
- No, pokojów to teraz nie ma. Chyba że który z panów odstapi, albo przygarnie. Jak nie, to trza tutaj, na sali.
Nim zdążyła odpowiedzieć za jej plecami odezwał się głos.
- Ależ z chęcią przygarnę taką uroczą panienkę.
Zbiorowy rechot skwitował tę propozycję.
Przez moment zastanawiała się, czy durnia zastrzelić od ręki, czy tylko kopnąć w miejsce, którym najwyraźniej myślał i zrobić z niego na dłuższy czas dziewczynkę. W sumie obie opcje były jednako kuszące, a wprawienie w czyn jednej nie eliminowało drugiej. O ile oczywiście właściwą kolejność zachowa. Odwróciła się z milusim uśmiechem na ustach by spojrzeć co za cudo ją na celownik obrało. A było na co popatrzeć. Góra mięsa co to jej oczom się ukazała śmiało mogła z dwóch mężczyzn w sobie pomieścić. Gdyby to tłuszcz sam był, to jeszcze by problemu nie było, jednak wedle jej oceny większość mięśnie stanowiły, a to już mogło nie być tak całkiem przyjemne. Oparła łokcie o blat i zmierzyła kochasia spojrzeniem spod na wpół przymkniętych powiek. Nie chciała mieć kłopotów ale te jakoś zawsze się do niej tuliły. Chyba trzeba było jednak skorzystać z gościnności pastora...


James siedział w samym kącie zadymionej nieco sali głównej (i jedynej zresztą) saloonu o jednoznacznej nazwie “Pijany Kowboj”. Stopień nasycenia trunkami o podwyższonej zawartości alkoholu nie u wszystkich osiągnął zgodny z nazwą lokalu poziom, ale widać było, że wszyscy usilnie dążą do doskonałości.
Niepełny łyk napoju niesłusznie zwanego w tym miejscu piwem zniknął w gardle Jamesa, który sprawdził zawartość kufla i widząc w nim dno podniósł się z miejsca. Droga do baru usiana była licznymi przeszkodami, w postaci obiektów nieruchomych typu stoły, oraz ruchomych.
Jako że barman lał piwo szczerze, zatem droga powrotna była nieco trudniejsza. W końcu nie po to płaci się za ten boski nektar czystym złotem, by wylewać połowę zawartości kufla na podłogę, która z pewnością nie doceniłaby tego hojnego daru. Zgrabny unik i wyminięcie zataczającego się pijaczka, równie zgrabne przejście nad innym, który akurat ten momencie zdecydował się rzucić do stóp Jamesa.

Kolejny kufel był już w połowie pusty i James poważnie zaczął się zastanawiać nad tym, czy zamawiać następny, czy też udać się na spoczynek, gdy drzwi się otworzyły, wpuszczając do środka wiatr, trochę deszczu i kolejnego gościa.
Teoretycznie przynajmniej wszyscy ściągają kapelusze w mniej więcej taki sam sposób, ale ten gest był na tyle charakterystyczny, że mogła go wykonać tylko jedna osoba. Tylko co, do diaska, na tym zadupiu robiła sama ‘Sam’ Samantha? Znowu kogoś ścigała?
Z zaciekawieniem obserwował poczynania spotkanej trzy miesiące temu dziewczyny. I zastanawiał się, co wyniknie z jej usiłowań znalezienia noclegu. Chwilowo przynajmniej nie zamierzał jej przeszkadzać. Była taka uroczo samodzielna...


- Pytanie... Za jaką cenę? - Płaszcz rozsunął się wystarczająco by ukazać koszulę, która ciasno opinała to czym ten na górze dość hojnie ją obdarował. Dodatkowo objęte czarną kamizelką i ujawnione światu przez brak kilku guzików, pyszniły się przyciągając wzrok nie tylko tego, który tak chętnie swą pomoc zaoferował. Jednak trzeba by być skończonym głupcem lub całkiem pijanym by nie dostrzec wiele mówiącego błysku w oczach i opuszków palców, które raz za razem czule muskały pas z kaburami.
Ilość mięśni często nie szła w parze z ilością szarych komórek, co było widać po oczach mężczyzny, które zamiast zainteresować się śmiercionośną bronią, która z pewnością nie bez potrzeby obciążała pas, ale zatrzymały dwa cale nad najwyższym zapiętym guzikiem. Uśmiech, który pojawił się na twarzy mięśniaka należał do gatunku nie tych sympatycznych, ale zdecydowanie obleśnych.
- Myślę, że...
Te dwa słowa zdecydowanie kłóciły się z wyrazem twarzy, myślami raczej nie skażonymi. Z wyjątkiem może jednej... I to ona chyba zdecydowała, że osiłek od braku słów przeszedł do zdecydowanych czynów, mając zamiar własnoręcznie sprawdzić jakość prezentowanych przez Samanthę wdzięków.
Z zajmowanego przez Jamesa miejsca nie do końca było wszystko widać, ale z zachowania osób znajdujących się bliżej Sam i Wielkiego Bena łatwo było się domyślić, że zawieranie znajomości między tymi osobami weszło nagle w nieco inną fazę.
Samodzielność samodzielnością, ale James nie zamierzał pozostawiać swej nie-do-końca-dobrej znajomej na pastwę Bena. Znanego z siłym zamiłowania do trunków i panienek, oraz krańcowego uporu połączonego z bezmyślnością. Był już w połowie drogi do baru, gdy...

Czując duże i zdecydowanie nie posiadające wyczucia dłonie na swoim ciele, spięła się jednak jakoś zdobyła na przymilny uśmieszek.
- Myślisz, powiadasz... - zagadnęła, jednocześnie zdejmując łokcie z blatu i kierując dłonie w stronę kabur i tkwiących w nich rewolwerach. Czując w dłoniach znajomy ciężar przylgnęła nieco ciaśniej do napalonego osiłka po czym spoglądając w przepite oczy zapytała. - A śpiewać potrafisz? - Nie czekając na odpowiedź uniosła kolano celując w dość widoczną wypukłość między jego nogami.
Najwyraźniej Sam nie ograniczała się do siedzenia w fotelu i okazyjnych przejażdżek po prerii. Jej kolano uderzyło z siła młota parowego. Ben (wbrew oczekiwaniom Sam) nie zapiszczał falsetem, ale stęknął głucho, jak trafiony toporem drwala pień, zgiął się, a potem...
Samantha uchyliła się w ostatniej chwili. Szynkwas nie miał takiego refleksu i cała zawartość żołądka Wielkiego Bena zalała go wielobarwną, płynną, śmierdzącą masą.
Gdyby efekt jej ciosu nie był tak obrzydliwy pewnie zaczęłaby się śmiać. Zamiast tego wycofała się nieco w stronę wyjścia, bo jakoś nie zapowiadało się na to by dupek miał skulić się na podłodze i jęczeć jak na prawie kastrata przystało. Pomyśleć, że chciała tylko spokojnie coś zjeść i przespać parę godzin.
Gdy chciała cofnąć się o kolejny krok jej plecy trafiły na niespodziewaną przeszkodę. Obróciła się, chcąc kolejnego intruza potraktować tak samo, jak poprzedniego... Skuteczniej... Zdecydowanie skuteczniej... Tyle tylko, że kolejny intruz wyglądał zaskakująco znajomo.
- Twój kolega? - zapytała, na wszelki wypadek odsuwając się od James’a.
- Oj, jakże nisko mnie cenisz... - Na twarzy Jamesa pojawił się pełen niesmaku wyrzut. - Dzień dobry, Sam.
- Nie całkiem taki dobry i zdecydowanie nie dzień. - Nie miała ochoty na wymianę uprzejmości. - Skoro to nie twój znajomy to zejdź mi z drogi z łaski swojej.
- Zawsze do usług. -
Ukłon Jamesa był idealną kopią tego sprzed trzech miesięcy. - Przyjemnej końcówki dnia, milady.
- Daruj sobie. -
warknęła kierując się w stronę drzwi. Nie ma co, do szczęścia brakowało jej tylko rewolwerowca. Przekraczając ponownie próg, który minęła, w sumie chwilę temu, próbowała wymyślić co z sobą zrobić. Jak nic zostawał jej pastor i jego gościnne cztery ściany. Tyle, że chyba wolałaby spędzić noc pod gołym niebem, w strugach deszczu niż pchać się duchownemu pod strzechę. Co w sumie najpewniej przyjdzie jej zrobić. Zeszła ze snopu światła rzucanego przez okna i przystanęła na końcu niewielkiej ale zadaszonej werandy, która ozdabiała cały przód budynku. Zaklęła siarczyście. Ponowny spacer w deszczu jak diabli się jej nie uśmiechał.

Nie zawsze wiodła takie życie. Był czas, kiedy miała swoją mała rodzinkę, dom i skrawek ziemi. Ojca, który był w jej oczach najlepszym tropicielem na świecie. Matkę, z której urodą nie mogła się równać żadna kobieta. Brata, który tak zabawnie wymawiał słowa, że czasami nie mogła złapać oddechu ze śmiechu. Wszystko skończyło się z chwilą gdy ich szczęśliwy, mały i nikomu nie wadzący świat nawiedziła banda braci Revils. Dopiero siedem lat później dowiedziała się, że chodziło o zemstę. W tamtej chwili odkryła również, że jej ojciec nie do końca nim był, że matka nie była jego żoną i to wszystko co uważała za swoje życie było jednym wielkim kłamstwem.
To był przypadek. Rozpoznał ją facet z ochrony dyliżansu. Zabawne, miał nadzieję że te informacje uratują mu żywot. Nie była pewna czy zdał sobie sprawę ze swego błędu nim jego oczy zmatowiały... Możliwe, że mu się udało.
Jednak jego słowa zaważyły na jej dalszej egzystencji. Wiadomość, że jej prawdziwym ojcem był ten, który z zimną krwią zamordował jej matkę... To chyba wstrząsnęło nią bardziej niż wieść, że kobieta którą zawsze uważała za uosobienie delikatności i miłości, potrafiła z zimną krwią zamordować człowieka. Nieco lepiej zrozumiała słowa które padły tamtego dnia z ust Christofera Revilsa.
- Myślałaś, że cię nie znajdę suko? Nie zabija się jednego z Revilsów i nie odchodzi bezkarnie...
Jednego z nich... Tego który spłodził całą czwórkę i pod koniec swego życia uznał, że jeszcze za wcześnie na wycofanie się z bycia prawdziwym mężczyzną. Tego, który idąc za swymi zachciankami pojął za żonę młodziutką córkę farmera. Tego, który nie potrafił nawet upilnować własnych synów. Nie umiał albo nie chciał obronić Mellody przed zakusami najstarszego z nich. Oby się smażył w piekle wraz ze swymi synalkami. Najlepiej w jednej kadzi, do której wkrótce miał dołączyć ostatni.
Czas pomiędzy napadem a zabiciem pierwszego z czterech braci, spędziła na próbach przeżycia. Los nie był łaskawy dla słabych i bezbronnych, o czym szybko się przekonała. Z początku trafiła do domu pastora. Ludzie z pobliskiego miasteczka powiedzieli, że będzie jej tam dobrze, a duchowny zadba o jej duszę. Zapomnieli dodać w jaki sposób.... Jednak nauczył ją czytać i pisać, mimo iż nigdy nie miała okazji nabrać wprawy w owych umiejętnościach. W sumie więc powinna być wdzięczna...
Później były saloony, burdele, ulica... W próbie wyrwania się z tego błędnego koła, zaciągnęła się do jednej z mniejszych band napadających na dyliżanse. Nie było to łatwe, jednak pomogły nieco umiejętności nabyte w trakcie czterech lat życia jako panienka lekkich obyczajów. Jeden z chłopaków miał słabość do dziewczynek, wykorzystała ją w pełni, podobnie jak on. Dało jej to chwile wytchnienia i pozwoliło stanąć na nogi. Nauczyło życia innego niż rozkładanie nóg przed każdym kto mógł zapłacić. Nauczyło zabijać.
Gdy w jej ręce wpadł Frank zrozumiała, że to nie tego chce od życia. Bycie bandytką przestało jej sprawiać satysfakcję. Znalazła inny cel, ten który uparcie trzymał ją przy życiu mimo, że starała się go ignorować. Najmłodszy z Revilsów był jej pierwszym zarobkiem na nowej drodze.

Teraz, stojąc oparta o ścianę saloonu wspominała tamte chwile. Na jej liście zostało już tylko jedno nazwisko. Jednak Christofer Revils zapadł się pod ziemię. Samantha wyczekiwała na moment, w którym za jej głowę wystawi nagrodę, jednak takowy wciąż nie nadszedł. Miała nadzieję, że nie oznacza to, iż ktoś ją ubiegł. Najstarszy z Revilsów musiał być jej i tylko jej zdobyczą.
Jej myśli zboczyły z trasy i skierowały się w stronę przystojnego rewolwerowca. Wciąż była mu winna kolację. Na wspomnienie obietnicy złożonej wśród śniegów, jej usta ułożyły się w zadziorny uśmieszek. Facet miał w sobie coś co doprowadzało ją do szału.


James odprowadził wzrokiem wychodzącą Sam. Diabli nadali... Nie powinien jej się pchać przed oczy, zwłaszcza w takim momencie. Pewnie uznała, że jest takim samym napalonym kretynem jak Wielki Ben. Albo, co gorsza, upomina się o zaległą kolację.
Diabli by wzięli te wszystkie baby...
Głośne przekleństwa dobiegające od strony baru skierowały na chwilę myśli Jamesa na inny tor. Kompani Wielkiego Bena kłócili się zażarcie z barmanem w kwestii pokrycia kosztów sprzątania, uparcie zwalając winę za całe zajście na Sam. A dokładniej mówiąc - na jasnowłosą lafiryndę, która bez powodu źle potraktowała ich przyjaciela. Dopiero gdy barman zagroził, że wywali całą trójkę na deszcz, uspokoili się i z minami męczenników rzucili na ladę garść srebrnych dolarówek.
Narzekając na ciężar Bena i mrucząc bliżej nie określone groźby pod adresem wrednej suki, zaczęli taszczyć ledwo się trzymającego na nogach kompana na piętro.
James mocniej nasunął na czoło kapelusz i otworzył drzwi. Co prawda mądrzy ludzie mawiali, że, z oczywistych powodów, nie należy gonić ani za kobietami, ani za tramwajami, to on postanowił zrobić mały wyjątek... Jeśli Sam nie chciała spać na dworze, to mogła udać się w dwa miejsca - albo do stajni, albo do domku pastora...

Przyklejony do ściany saloonu cień stanowił dowód na to, że Sam jeszcze nie podjęła ostatecznej decyzji, dokąd skierować swe kroki.
- Może jednak wrócisz? - spytał. - Tam w środku jest mimo wszystko przyjemniej...
Zmierzyła go gniewnym spojrzeniem.
- Może jednak dasz mi spokój? - warknęła by po chwili dodać nieco łagodniejszym tonem. - Co z nim? - ruchem głowy wskazała wnętrze przybytku.
- Jak go wnosili na górę to żył, więc pod tym względem nic mu nie grozi - odparł James. - No a reszta... to już chyba czas pokaże. W każdym razie jego kompani wzięli ze sobą pokaźny kubełek lodu.
Skinęła głową mimowolnie się przy tym uśmiechając.
- Dzięki za informację. - odsunęła się od ściany i niepewnie spojrzała na wciąż w najlepsze zacinający deszcz. Gdzieś w oddali rozległ się huk grzmotu. - Cholera... - odwróciła się w stronę James’a. - Założę się o kolację, że ten idiota nie był jedynym, który posiada klucze do pokoju w tej spelunie...
- Wygrałabyś bez problemów -
odparł. - Mam w pokoju bardzo wygodny fotel. Jesteś zainteresowana?
Wygodny fotel czy siano...
- Dorzucę jeszcze ciepły koc - dodał James.
Los nie szczędził jej trudnych wyborów.
- O ile dorzucisz do tego poduszkę, to jak najbardziej. Płacę połowę za noc, a ty trzymasz łapki przy sobie, zgoda?
- Moje pięćdziesiąt pięć procent, bo chociaż zabierzesz mi poduszkę, to będziesz mieć gorsze warunki - zaproponował.
- Jak dla mnie to dobra oferta. - wyciągnęła dłoń w jego kierunku. - Kolacja na mój koszt. Spłacam swoje długi. - dodała, na wypadek gdyby ich umowa wyleciała mu z głowy przez te trzy miesiące.
Jako że mieli zawrzeć umowę, uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń po męsku.

 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline