Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-12-2019, 20:33   #31
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację


Także Sam oddała się wspomnieniom. Za oknem słońce wolno wznosiło się na nieboskłonie. Zapowiadał się kolejny, gorący i do tego parny dzień. Wtedy także to nawałnica odpowiadała za ich kolejne spotkanie. Pamiętała te chwile jakby wydarzyły się wczoraj...

Silver Springs


Przekonała się o tym niespełna trzy miesiące później gdy zawitała do małego miasteczka o wdzięcznej nazwie Silver Springs. Poganiana przez burzowe chmury i coraz silniejszy wiatr, zatrzymała ogiera przy kuźni. Tam najpewniej mogła się dowiedzieć, gdzie zostawić Łysego. I gdzie w miarę spokojnie można było spędzić noc.
- Ano Jim, proszę pani, stajnię prowadzi. Obok dawnej stacji dyliżansów, co ją zamkli ze dwa lata temu. Kawałek prosto i w prawo, zobaczy pani.
- No a pokój... to tylko saloon zostaje. Ale tam spokoju nie ma. Hałas do rana. No, chyba że u pastora.

Sam podziękowała po czym ruszyła we wskazanym kierunku. Najpierw stajnia, później saloon. Do pastora wolała nie zaglądać, gdyż żadna z niej wierząca dusza nie była i mogłaby niechcący urazić pobożnego sługę Bożego. Wiadomo było, że z takimi lepiej nie zaczynać.
Gdy opuszczała przybytek Jim’a deszcz zacinał na całego. Gdyby nie światła i hałas dobiegający z jednego z budynków, pewnikiem minęłaby saloon w tej piekielnej pogodzie. Jednak zarówno pierwszego jak i drugiego w owym miejscu nie brakowało. Podobnie rzecz się miała z klientelą. Wiatr załopotał jej płaszczem gdy przekraczała próg przybytku rozpusty. Nie chcąc wnosić zbyt wiele wody i tym samym narażać się właścicielowi, zdjęła kapelusz i chlusnęła jego zawartością za drzwi.
Gwizdy i okrzyki, jakie rozległy się na jej widok ucichły, gdy wzrok licznie zgromadzonych gości spoczął na zawieszonych u pasa rewolwerach.
Podeszła do baru, gdzie niezbyt chętnie i niezbyt szybko, ale zrobiono jej miejsce.
- Powiedziano mi, że pokój można tu wynająć. - zaczęła zastanawiając się czy znajdzie się tu cokolwiek zjadliwego do spożycia i picia... W szczególności to drugie ją interesowało.
Stojący za barem człek podrapał się po łysinie, zmarszczył czoło w widocznym wysiłku myślowym, a w końcu powiedział:
- No, pokojów to teraz nie ma. Chyba że który z panów odstapi, albo przygarnie. Jak nie, to trza tutaj, na sali.
Nim zdążyła odpowiedzieć za jej plecami odezwał się głos.
- Ależ z chęcią przygarnę taką uroczą panienkę.
Zbiorowy rechot skwitował tę propozycję.
Przez moment zastanawiała się, czy durnia zastrzelić od ręki, czy tylko kopnąć w miejsce, którym najwyraźniej myślał i zrobić z niego na dłuższy czas dziewczynkę. W sumie obie opcje były jednako kuszące, a wprawienie w czyn jednej nie eliminowało drugiej. O ile oczywiście właściwą kolejność zachowa. Odwróciła się z milusim uśmiechem na ustach by spojrzeć co za cudo ją na celownik obrało. A było na co popatrzeć. Góra mięsa co to jej oczom się ukazała śmiało mogła z dwóch mężczyzn w sobie pomieścić. Gdyby to tłuszcz sam był, to jeszcze by problemu nie było, jednak wedle jej oceny większość mięśnie stanowiły, a to już mogło nie być tak całkiem przyjemne. Oparła łokcie o blat i zmierzyła kochasia spojrzeniem spod na wpół przymkniętych powiek. Nie chciała mieć kłopotów ale te jakoś zawsze się do niej tuliły. Chyba trzeba było jednak skorzystać z gościnności pastora...


James siedział w samym kącie zadymionej nieco sali głównej (i jedynej zresztą) saloonu o jednoznacznej nazwie “Pijany Kowboj”. Stopień nasycenia trunkami o podwyższonej zawartości alkoholu nie u wszystkich osiągnął zgodny z nazwą lokalu poziom, ale widać było, że wszyscy usilnie dążą do doskonałości.
Niepełny łyk napoju niesłusznie zwanego w tym miejscu piwem zniknął w gardle Jamesa, który sprawdził zawartość kufla i widząc w nim dno podniósł się z miejsca. Droga do baru usiana była licznymi przeszkodami, w postaci obiektów nieruchomych typu stoły, oraz ruchomych.
Jako że barman lał piwo szczerze, zatem droga powrotna była nieco trudniejsza. W końcu nie po to płaci się za ten boski nektar czystym złotem, by wylewać połowę zawartości kufla na podłogę, która z pewnością nie doceniłaby tego hojnego daru. Zgrabny unik i wyminięcie zataczającego się pijaczka, równie zgrabne przejście nad innym, który akurat ten momencie zdecydował się rzucić do stóp Jamesa.

Kolejny kufel był już w połowie pusty i James poważnie zaczął się zastanawiać nad tym, czy zamawiać następny, czy też udać się na spoczynek, gdy drzwi się otworzyły, wpuszczając do środka wiatr, trochę deszczu i kolejnego gościa.
Teoretycznie przynajmniej wszyscy ściągają kapelusze w mniej więcej taki sam sposób, ale ten gest był na tyle charakterystyczny, że mogła go wykonać tylko jedna osoba. Tylko co, do diaska, na tym zadupiu robiła sama ‘Sam’ Samantha? Znowu kogoś ścigała?
Z zaciekawieniem obserwował poczynania spotkanej trzy miesiące temu dziewczyny. I zastanawiał się, co wyniknie z jej usiłowań znalezienia noclegu. Chwilowo przynajmniej nie zamierzał jej przeszkadzać. Była taka uroczo samodzielna...


- Pytanie... Za jaką cenę? - Płaszcz rozsunął się wystarczająco by ukazać koszulę, która ciasno opinała to czym ten na górze dość hojnie ją obdarował. Dodatkowo objęte czarną kamizelką i ujawnione światu przez brak kilku guzików, pyszniły się przyciągając wzrok nie tylko tego, który tak chętnie swą pomoc zaoferował. Jednak trzeba by być skończonym głupcem lub całkiem pijanym by nie dostrzec wiele mówiącego błysku w oczach i opuszków palców, które raz za razem czule muskały pas z kaburami.
Ilość mięśni często nie szła w parze z ilością szarych komórek, co było widać po oczach mężczyzny, które zamiast zainteresować się śmiercionośną bronią, która z pewnością nie bez potrzeby obciążała pas, ale zatrzymały dwa cale nad najwyższym zapiętym guzikiem. Uśmiech, który pojawił się na twarzy mięśniaka należał do gatunku nie tych sympatycznych, ale zdecydowanie obleśnych.
- Myślę, że...
Te dwa słowa zdecydowanie kłóciły się z wyrazem twarzy, myślami raczej nie skażonymi. Z wyjątkiem może jednej... I to ona chyba zdecydowała, że osiłek od braku słów przeszedł do zdecydowanych czynów, mając zamiar własnoręcznie sprawdzić jakość prezentowanych przez Samanthę wdzięków.
Z zajmowanego przez Jamesa miejsca nie do końca było wszystko widać, ale z zachowania osób znajdujących się bliżej Sam i Wielkiego Bena łatwo było się domyślić, że zawieranie znajomości między tymi osobami weszło nagle w nieco inną fazę.
Samodzielność samodzielnością, ale James nie zamierzał pozostawiać swej nie-do-końca-dobrej znajomej na pastwę Bena. Znanego z siłym zamiłowania do trunków i panienek, oraz krańcowego uporu połączonego z bezmyślnością. Był już w połowie drogi do baru, gdy...

Czując duże i zdecydowanie nie posiadające wyczucia dłonie na swoim ciele, spięła się jednak jakoś zdobyła na przymilny uśmieszek.
- Myślisz, powiadasz... - zagadnęła, jednocześnie zdejmując łokcie z blatu i kierując dłonie w stronę kabur i tkwiących w nich rewolwerach. Czując w dłoniach znajomy ciężar przylgnęła nieco ciaśniej do napalonego osiłka po czym spoglądając w przepite oczy zapytała. - A śpiewać potrafisz? - Nie czekając na odpowiedź uniosła kolano celując w dość widoczną wypukłość między jego nogami.
Najwyraźniej Sam nie ograniczała się do siedzenia w fotelu i okazyjnych przejażdżek po prerii. Jej kolano uderzyło z siła młota parowego. Ben (wbrew oczekiwaniom Sam) nie zapiszczał falsetem, ale stęknął głucho, jak trafiony toporem drwala pień, zgiął się, a potem...
Samantha uchyliła się w ostatniej chwili. Szynkwas nie miał takiego refleksu i cała zawartość żołądka Wielkiego Bena zalała go wielobarwną, płynną, śmierdzącą masą.
Gdyby efekt jej ciosu nie był tak obrzydliwy pewnie zaczęłaby się śmiać. Zamiast tego wycofała się nieco w stronę wyjścia, bo jakoś nie zapowiadało się na to by dupek miał skulić się na podłodze i jęczeć jak na prawie kastrata przystało. Pomyśleć, że chciała tylko spokojnie coś zjeść i przespać parę godzin.
Gdy chciała cofnąć się o kolejny krok jej plecy trafiły na niespodziewaną przeszkodę. Obróciła się, chcąc kolejnego intruza potraktować tak samo, jak poprzedniego... Skuteczniej... Zdecydowanie skuteczniej... Tyle tylko, że kolejny intruz wyglądał zaskakująco znajomo.
- Twój kolega? - zapytała, na wszelki wypadek odsuwając się od James’a.
- Oj, jakże nisko mnie cenisz... - Na twarzy Jamesa pojawił się pełen niesmaku wyrzut. - Dzień dobry, Sam.
- Nie całkiem taki dobry i zdecydowanie nie dzień. - Nie miała ochoty na wymianę uprzejmości. - Skoro to nie twój znajomy to zejdź mi z drogi z łaski swojej.
- Zawsze do usług. -
Ukłon Jamesa był idealną kopią tego sprzed trzech miesięcy. - Przyjemnej końcówki dnia, milady.
- Daruj sobie. -
warknęła kierując się w stronę drzwi. Nie ma co, do szczęścia brakowało jej tylko rewolwerowca. Przekraczając ponownie próg, który minęła, w sumie chwilę temu, próbowała wymyślić co z sobą zrobić. Jak nic zostawał jej pastor i jego gościnne cztery ściany. Tyle, że chyba wolałaby spędzić noc pod gołym niebem, w strugach deszczu niż pchać się duchownemu pod strzechę. Co w sumie najpewniej przyjdzie jej zrobić. Zeszła ze snopu światła rzucanego przez okna i przystanęła na końcu niewielkiej ale zadaszonej werandy, która ozdabiała cały przód budynku. Zaklęła siarczyście. Ponowny spacer w deszczu jak diabli się jej nie uśmiechał.

Nie zawsze wiodła takie życie. Był czas, kiedy miała swoją mała rodzinkę, dom i skrawek ziemi. Ojca, który był w jej oczach najlepszym tropicielem na świecie. Matkę, z której urodą nie mogła się równać żadna kobieta. Brata, który tak zabawnie wymawiał słowa, że czasami nie mogła złapać oddechu ze śmiechu. Wszystko skończyło się z chwilą gdy ich szczęśliwy, mały i nikomu nie wadzący świat nawiedziła banda braci Revils. Dopiero siedem lat później dowiedziała się, że chodziło o zemstę. W tamtej chwili odkryła również, że jej ojciec nie do końca nim był, że matka nie była jego żoną i to wszystko co uważała za swoje życie było jednym wielkim kłamstwem.
To był przypadek. Rozpoznał ją facet z ochrony dyliżansu. Zabawne, miał nadzieję że te informacje uratują mu żywot. Nie była pewna czy zdał sobie sprawę ze swego błędu nim jego oczy zmatowiały... Możliwe, że mu się udało.
Jednak jego słowa zaważyły na jej dalszej egzystencji. Wiadomość, że jej prawdziwym ojcem był ten, który z zimną krwią zamordował jej matkę... To chyba wstrząsnęło nią bardziej niż wieść, że kobieta którą zawsze uważała za uosobienie delikatności i miłości, potrafiła z zimną krwią zamordować człowieka. Nieco lepiej zrozumiała słowa które padły tamtego dnia z ust Christofera Revilsa.
- Myślałaś, że cię nie znajdę suko? Nie zabija się jednego z Revilsów i nie odchodzi bezkarnie...
Jednego z nich... Tego który spłodził całą czwórkę i pod koniec swego życia uznał, że jeszcze za wcześnie na wycofanie się z bycia prawdziwym mężczyzną. Tego, który idąc za swymi zachciankami pojął za żonę młodziutką córkę farmera. Tego, który nie potrafił nawet upilnować własnych synów. Nie umiał albo nie chciał obronić Mellody przed zakusami najstarszego z nich. Oby się smażył w piekle wraz ze swymi synalkami. Najlepiej w jednej kadzi, do której wkrótce miał dołączyć ostatni.
Czas pomiędzy napadem a zabiciem pierwszego z czterech braci, spędziła na próbach przeżycia. Los nie był łaskawy dla słabych i bezbronnych, o czym szybko się przekonała. Z początku trafiła do domu pastora. Ludzie z pobliskiego miasteczka powiedzieli, że będzie jej tam dobrze, a duchowny zadba o jej duszę. Zapomnieli dodać w jaki sposób.... Jednak nauczył ją czytać i pisać, mimo iż nigdy nie miała okazji nabrać wprawy w owych umiejętnościach. W sumie więc powinna być wdzięczna...
Później były saloony, burdele, ulica... W próbie wyrwania się z tego błędnego koła, zaciągnęła się do jednej z mniejszych band napadających na dyliżanse. Nie było to łatwe, jednak pomogły nieco umiejętności nabyte w trakcie czterech lat życia jako panienka lekkich obyczajów. Jeden z chłopaków miał słabość do dziewczynek, wykorzystała ją w pełni, podobnie jak on. Dało jej to chwile wytchnienia i pozwoliło stanąć na nogi. Nauczyło życia innego niż rozkładanie nóg przed każdym kto mógł zapłacić. Nauczyło zabijać.
Gdy w jej ręce wpadł Frank zrozumiała, że to nie tego chce od życia. Bycie bandytką przestało jej sprawiać satysfakcję. Znalazła inny cel, ten który uparcie trzymał ją przy życiu mimo, że starała się go ignorować. Najmłodszy z Revilsów był jej pierwszym zarobkiem na nowej drodze.

Teraz, stojąc oparta o ścianę saloonu wspominała tamte chwile. Na jej liście zostało już tylko jedno nazwisko. Jednak Christofer Revils zapadł się pod ziemię. Samantha wyczekiwała na moment, w którym za jej głowę wystawi nagrodę, jednak takowy wciąż nie nadszedł. Miała nadzieję, że nie oznacza to, iż ktoś ją ubiegł. Najstarszy z Revilsów musiał być jej i tylko jej zdobyczą.
Jej myśli zboczyły z trasy i skierowały się w stronę przystojnego rewolwerowca. Wciąż była mu winna kolację. Na wspomnienie obietnicy złożonej wśród śniegów, jej usta ułożyły się w zadziorny uśmieszek. Facet miał w sobie coś co doprowadzało ją do szału.


James odprowadził wzrokiem wychodzącą Sam. Diabli nadali... Nie powinien jej się pchać przed oczy, zwłaszcza w takim momencie. Pewnie uznała, że jest takim samym napalonym kretynem jak Wielki Ben. Albo, co gorsza, upomina się o zaległą kolację.
Diabli by wzięli te wszystkie baby...
Głośne przekleństwa dobiegające od strony baru skierowały na chwilę myśli Jamesa na inny tor. Kompani Wielkiego Bena kłócili się zażarcie z barmanem w kwestii pokrycia kosztów sprzątania, uparcie zwalając winę za całe zajście na Sam. A dokładniej mówiąc - na jasnowłosą lafiryndę, która bez powodu źle potraktowała ich przyjaciela. Dopiero gdy barman zagroził, że wywali całą trójkę na deszcz, uspokoili się i z minami męczenników rzucili na ladę garść srebrnych dolarówek.
Narzekając na ciężar Bena i mrucząc bliżej nie określone groźby pod adresem wrednej suki, zaczęli taszczyć ledwo się trzymającego na nogach kompana na piętro.
James mocniej nasunął na czoło kapelusz i otworzył drzwi. Co prawda mądrzy ludzie mawiali, że, z oczywistych powodów, nie należy gonić ani za kobietami, ani za tramwajami, to on postanowił zrobić mały wyjątek... Jeśli Sam nie chciała spać na dworze, to mogła udać się w dwa miejsca - albo do stajni, albo do domku pastora...

Przyklejony do ściany saloonu cień stanowił dowód na to, że Sam jeszcze nie podjęła ostatecznej decyzji, dokąd skierować swe kroki.
- Może jednak wrócisz? - spytał. - Tam w środku jest mimo wszystko przyjemniej...
Zmierzyła go gniewnym spojrzeniem.
- Może jednak dasz mi spokój? - warknęła by po chwili dodać nieco łagodniejszym tonem. - Co z nim? - ruchem głowy wskazała wnętrze przybytku.
- Jak go wnosili na górę to żył, więc pod tym względem nic mu nie grozi - odparł James. - No a reszta... to już chyba czas pokaże. W każdym razie jego kompani wzięli ze sobą pokaźny kubełek lodu.
Skinęła głową mimowolnie się przy tym uśmiechając.
- Dzięki za informację. - odsunęła się od ściany i niepewnie spojrzała na wciąż w najlepsze zacinający deszcz. Gdzieś w oddali rozległ się huk grzmotu. - Cholera... - odwróciła się w stronę James’a. - Założę się o kolację, że ten idiota nie był jedynym, który posiada klucze do pokoju w tej spelunie...
- Wygrałabyś bez problemów -
odparł. - Mam w pokoju bardzo wygodny fotel. Jesteś zainteresowana?
Wygodny fotel czy siano...
- Dorzucę jeszcze ciepły koc - dodał James.
Los nie szczędził jej trudnych wyborów.
- O ile dorzucisz do tego poduszkę, to jak najbardziej. Płacę połowę za noc, a ty trzymasz łapki przy sobie, zgoda?
- Moje pięćdziesiąt pięć procent, bo chociaż zabierzesz mi poduszkę, to będziesz mieć gorsze warunki - zaproponował.
- Jak dla mnie to dobra oferta. - wyciągnęła dłoń w jego kierunku. - Kolacja na mój koszt. Spłacam swoje długi. - dodała, na wypadek gdyby ich umowa wyleciała mu z głowy przez te trzy miesiące.
Jako że mieli zawrzeć umowę, uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń po męsku.

 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 11-12-2019, 20:58   #32
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Silver Springs (cd)

Pokój do najwspanialszych nie należał, ale - co Sam musiała uznać za bardzo duży plus - przez zamknięte okna nie przedostawało się zbyt wiele wiatru, polana na kominku strzelały wesołym ogniem, zaś fotelowi nie można było nic zarzucić. Prócz tego, że z pewnością nie był tak wygodny jak szerokie łóżko. Rzuciła plecak w kąt po czym zabrała się za zdejmowanie płaszcza, który powiesiła na oparciu fotela by nieco przeschnął. Starannie przy tym pilnowała by James nie znalazł się za jej plecami czy, nie daj Boże, zbyt blisko.
- Daj go tutaj - jej aktualny współlokator wyciągnął zza szafy niewidoczny wcześniej stojący wieszak i postawił blisko kominka. - Szybciej wyschnie.
Propozycja była dobra więc nie wahała się zbytnio by z niej skorzystać.
- Cóż za gościnność. - Nie mogła się powstrzymać. - Dzięki. - dodała po czym ruszyła ponownie w stronę fotela. - Długo tu siedzisz? - Zapytała, jednocześnie mocując się z butami.
- Pomóc ci? - spytał. - Trzeci dzień - odpowiedział na pytanie. - Za dwa ma ponoć przyjechać dyliżans, to się zabiorę. - Uprzedził ewentualne pytanie o to, jak długo chce tu jeszcze siedzieć.
- Dam sobie radę. - zabrzmiało to ciut za szorstko ale takimi drobiazgami nie miała zamiaru się przejmować. - Zatem będziesz wiedział, gdzie tu można uzupełnić zapasy.... - w jej głosie wyraźnie zabrzmiało pytanie. Wstała z zamiarem ułożenia butów przy kominku, jednocześnie notując w pamięci konieczność kupienia nowej pary. Czekając na odpowiedź James’a zabrała się za odpinanie pasa z rewolwerami.
- Nie na co się łudzić. - James pokręcił głową. - Jeden sklep, w którym teoretycznie dostaniesz wszystko - od worka mąki, przez koszulę po winchestera. W praktyce... różnie to bywa. Wszystko zależy od rozmiarów kupującego i szczęścia. Jak zwykle. Szukasz czegoś specjalnego?
- W sumie to nie. Nowe buty, parę drobiazgów. - Wzruszyła ramionami zastanawiając się czy odkładanie broni w jego towarzystwie będzie rozsądne. Z drugiej strony zgodziła się spędzić z nim noc, a jakoś spanie z rewolwerem w dłoni niekoniecznie znajdowało się na szczycie dobrych pomysłów.
Stukanie do drzwi przerwało na moment rozmowę. Do pokoju wkroczył rozczochrany młodzieniec, niosąc zastawiona tacę. I dobrze, że stojący przy drzwiach James wykazał się dobrym refleksem, bowiem młodzian wlepiwszy wzrok w Sam zahaczył stopą o wysoki próg.
- Dziękuję bardzo. - James wsunął napiwek w rękę chłopaka. Ten wpatrywał się jeszcze przez moment w Sam i dopiero gdy i ona podziękowała, zamrugał parę razy oczami, jakby budził się ze snu, po czym wyszedł tyłem, po drodze zaczepiając ramieniem o futrynę.
- Niezły refleks. - Samantha uśmiechając się wesoło pochwaliła swego towarzysza, odczekawszy wcześniej aż zamknie drzwi. Nie chciała ranić uczuć chłopaka, który jakby na to nie spojrzeć mile połechtał jej próżność. Odłożyła pas, uznając że w końcu może chyba Jamesowi zaufać, po czym zabrała się za zdejmowanie spodni. Zawahała się tylko na chwilę by spojrzeć na mężczyznę. - Nie będzie ci to przeszkadzać? - nie wyjaśniła o co jej chodzi ale doszła do wniosku, że facet ma dość oleju w głowie by sam do tego dojść.
James najpierw starannie zamknął drzwi, nie tylko na klucz, ale i na solidny skobel, potem odparł:
- Nie krępuj się. Twój pokój, jakby nie było. - Wziął z łóżka koc i rzucił w stronę Sam. - Masz, będzie ci cieplej.
Powiesił kurtkę do szafy a kapelusz - na gwoździu, specjalnie chyba wbitym w ściankę tej szafy, potem przewiesił pas z bronią przez oparcie krzesła.
- No to zobaczmy - powiedział, siadając do stołu - czym nas uraczył dziś szef kuchni.

Sam bez zbędnego tracenia czasu zabrała się za przerwane zajęcie. Wilgotne spodnie okazały się wyjątkowo uparte, więc pozbycie się ich zajęło chwilkę czasu. Balansowanie na jednej nodze do łatwych, ani tym bardziej ułatwiających zachowanie powagi nie należało. Gdy więc znalazły się one tuż przy płaszczu, na jej ustach widniał wesoły uśmiech, a piersi falowały unoszone nieco zbyt szybkim oddechem. Zdjęcie czarnej kamizelki i znajdującej się pod nią granatowej koszuli, potrwało tylko chwilę. Przez chwilę stała mając na sobie tylko prosty gorset i dość skąpą bieliznę. Jednak koc rzucony jej przez Jamesa dość szybko zakrył braki w odzieniu.
Jeśli James żałował, że pospieszył się z podaniem koca, to nie dał tego po sobie znać ni słowem, ni gestem. Zachował się niczym przykładny gospodarz, który nie dostrzega nic dziwnego w zachowaniu gościa. Jednak Sam mogłaby się założyć, że nie przegapił ani jednego jej ruchu.
Brak reakcji ze strony Jamesa nieco zepsuł jej humor jednak nie na tyle by robić z tego powodu jakiekolwiek uwagi. Widać jego gusta były inne, a o tym podobno nie należało dyskutować. Szczególnie w trakcie posiłku taki temat nie wydawał się być odpowiedni.
Chyba, że aż tak dokładnie potraktował jej życzenie dotyczące rąk...
- Zatem co tam mamy? - Zadała pytanie pochylając się lekko nad tacą. - Umieram z głodu.

Dla kogoś na co dzień obcującego z podpłomykami, pemmikanem czy przypaloną nad ogniskiem szynką jedzenie, które znalazło się na stole mogło się wydać prawdziwą ucztą. Była nawet butelka wina.
- Częstuj się - powiedział James, sięgając po półmisek. - Co ci nałożyć?

Posiłek minął im w miłej aczkolwiek cichej atmosferze. Samantha jakoś nie paliła się do rozmowy, skupiona na jedzeniu. Gdy ostatni okruszek chleba zniknął w jej ustach, westchnęła z zadowoleniem obracając się bokiem do stołu i prostując długie nogi. Bawiąc się kubkiem wina zerknęła w stronę współlokatora.
- Czym tak właściwie się zajmujesz? - zagaiła.
- Tak ogólnie biorąc, to ochroną - odparł, w naprawdę ogólny sposób opisując swe zajęcie, polegające przede wszystkim na tym, by strzelać szybciej i celniej niż przeciwnicy.
Ochroną... Wspominał wcześniej o dyliżansie, więc pewnie o taką mu chodziło, chociaż jak na jej gust nie wyglądał na faceta, który się tym para. W sumie nie było to takie znów istotne, dopóki nie trafił na jeden z listów gończych. Odchyliła głowę na oparcie i przymknęła powieki. Rozmowa jakoś się nie kleiła, a ona nie miała dość wprawy w luźnych konwersacjach by ją ożywić. Po namyśle doszła do wniosku, że najlepszym wyjściem z tej sytuacji będzie udanie się na spoczynek. Zarówno koszula jak i spodnie powinny już obeschnąć na tyle by mogła je na siebie włożyć bez ryzyka dla zdrowia i wygody.
- Masz tam trochę wody - James wskazał na kąt, gdzie stał dzbanek i, na niewielkim taborecie, miska.
Skinęła głową nie otwierając oczu. Wbrew swoim planom, było jej nieco zbyt dobrze by zacząć zajmować się tak przyziemnymi sprawami jak mycie czy ubieranie. Jednak nie mogła spędzić na krześle całej nocy, szczególnie mając za towarzysza prawie nieznanego jej mężczyznę. Niechętnie zatem podniosła się i odłożywszy kubek, rozejrzała w poszukiwaniu owej wody. Miska nie była szczególnie duża, a i dzbanek do olbrzymich nie należał. Na kąpiel jednak nie było co liczyć, więc pozostawało zadowolić się tym co się miało.
Odrzuciła koc na fotel ruszyła w kierunku obranego przez siebie celu. Nim jednak tam dotarła, odwróciła się i zmierzyła James’a nieprzychylnym spojrzeniem.
- Nie masz zamiaru odnieść tej tacy? - Sugestia, by poszedł na kilka minut w diabli, była dość wyraźnie wyczuwalna w jej głosie.
- Jeśli po powrocie nie będę musiał wyważać drzwi...
- Zawarliśmy umowę, nie pamiętasz? - Musiała mu przyznać, że skutecznie przegonił rozleniwienie, które nią zawładnęło.
James najpierw zapiął pas z bronią, a potem dopiero chwycił tacę i wyszedł.

Odczekała, aż zmył się z pokoju, po czym dokładnie zamknęła za nim drzwi. Ostrożnego Pan Bóg strzeże... Mycie nie zabrało jej zbyt wiele czasu. Ubrała się pospiesznie po czym odsunęła zasuwę w drzwiach i usiadła na przeznaczonym dla niej fotelu. Wyjęła rewolwery i ułożywszy jeden tak by móc łatwo po niego sięgnąć, zajęła się czyszczeniem drugiego. Dbanie o broń było dla niej nie tylko koniecznością ale i zajęciem które pozwalało się jej odprężyć. Cierpliwie czekała na powrót swego współlokatora.

Droga na dół i z powrotem normalnie zajęłaby góra dwie minuty. Coś jednak mówiło Jamesowi, że nadmierny pośpiech skazałby go na stanie pod drzwiami pokoju, co w najmniejszym stopniu mu nie odpowiadało. Zamienił więc kilka słów z barmanem, wysłuchał paru mniej czy bardziej sprośnych dowcipów, po raz kolejny dowiedział się, ile to już osób padło ofiarą Zielonego Jacka... W końcu ruszył po schodach do góry.
I mógłby się założyć, że dwaj ludzie, którzy na jego widok nagle ruszyli w głąb korytarza, zbytnio interesowali się drzwiami jego pokoju.
- To ja - powiedział, stukając do drzwi. Wolał nie wchodzić bez zaproszenia.
- Są otwarte - odpowiedziała i mimo iż poznała głos James’a to i tak w jej dłoni znalazł się colt, a jego lufa została wycelowana w drzwi.
- Godna podziwu ostrożność. - Skinął głową na widok jej gotowości na wypadek kłopotów. - Nikt się nie pchał do środka, gdy mnie nie było?
- Nie - odpowiedziała, po czym odłożyła broń, jednak dopiero wtedy gdy zamknął za sobą drzwi. - Gdyby było inaczej z całą pewnością byś usłyszał.
- Zawsze mogli powiedzieć odpowiednio szybko ‘przepraszam’ - uśmiechnął się, po czym, jakby skobel nie wystarczał, dodatkowo podparł drzwi krzesłem.
- Spodziewasz się kogoś? - powróciła do czyszczenia broni, jednak kątem oka śledziła jego poczynania.
- To raczej będą twoi goście - powiedział. Podszedł do szafy i wyciągnął z jej wnętrza karabin. Winchester 76.
- Zapewne masz rację. - zgodziła się z jego stwierdzeniem. - Pamiątka? - zapytała po chwili, wskazując głową na winchestera. Odłożyła swoje colty, jeden do kabury, drugi na kolana i przestała maskować śledzenie jego ruchów.
- Owszem. - Skinął głową, po czym sprawdził magazynek. - Sprawuje się całkiem dobrze. No i sięga nieco dalej. Na drodze raz czy dwa się przydała.
- Ona? - zapytała unosząc brwi. Ciekawe czy nazwał ją imieniem kobiety, którą przy okazji zabił.
- Winnie - odparł kryjąc uśmiech. - Podczas jednej z podróży ktoś użył tego imienia i już tak zostało.
Zatem nie Nelly, w sumie Sam była chyba z tego powodu zadowolona.
- Masz zamiar z nią spać? - Czyżby lekka dwuznaczność w pytaniu?
- Aż tak daleko moja i jej znajomość się nie posunęła - odparł. - Poza tym wolę partnerki nieco cieplejsze i o nieco innej budowie.
- Faktycznie, łóżka to ona raczej nie rozgrzeje. - Posłała w jego stronę lekko zadziorny uśmieszek. - Jednak w przypadku braku tych drugich potrafię zrozumieć dlaczego wybierasz ją na swą towarzyszkę. Jakby na to nie spojrzeć piękna z niej dama.
- Znam ładniejsze - odpowiedział uśmiechem. - Chociaż bywają wśród nich bardziej zimne. Albo też bardziej niedostępne, co nie na jedno wychodzi oczywiście.
- Oczywiście - zgodziła się, obdarzając go zdecydowanie zimnym spojrzeniem. - Problemem może się okazać rozróżnienie, z którą akurat ma się do czynienia. Błędy w tej dziedzinie bywają bolesne. Dobranoc, James. - Wbrew swym słowom wciąż nie spuszczała z niego oczu.
- Wiem, że masz równie ciepłe serce, jak piękne oblicze - powiedział James - i z pewnością nie ciebie mam na myśli. Ale mam propozycję...
- Twoja wiedza jest doprawdy zaskakująca. Słucham?
- Zamieńmy się. Ja się już dość wyleżałem w tym łóżku. Tobie bardziej się przyda dobrze przespana noc.
Zaskoczona, przez chwilkę, bardzo krótką chwilkę, nie wiedziała co odpowiedzieć.
- Nie, dziękuję. Fotel w zupełności mi wystarczy - oznajmiła stanowczo, mimo iż propozycja była doprawdy kusząca.
- Masz jeszcze chwilkę na zmianę zdania - powiedział. Wyciągnął z kabury colta Army i sprawdził, czy śmiercionośna zabawka dla dużych dzieci działa tak, jak powinna.
Spojrzenie Samanthy mimowolnie skierowało się w stronę szerokiego łóżka. Trochę już minęło od ostatniej okazji spędzenia nocy w tak komfortowych warunkach. Jednak by w pełni zakosztować owego luksusu musiałaby być w pokoju sama i mieć pewność, że z całą pewnością nikt nie wyłamie drzwi. Zazwyczaj w takich przypadkach pierwszym miejscem, w które lecą kule, jest właśnie łóżko.
- Powiedziałam nie. - Przeniosła spojrzenie na James’a i lekko się uśmiechnęła. - Spanie w łóżku niesie ze sobą zbytnie ryzyko i pokusę. Fotel w zupełności mi wystarczy. - powtórzyła.
James uśmiechnął się. Colt zawirował wokół wskazującego palca mężczyzny, by bezbłędnie wylądować w jego dłoni, z lufą skierowaną w stronę drzwi.
- Rozumiem, że nie masz sumienia, by mnie wyrzucić z mojego łóżka - powiedział, nie zwracając uwagi na znaczną część wysuniętych przez nią argumentów. - Zaproponowałbym ci wspólne spanie, ale aż za dobrze pamiętam, co spotkało Wielkiego Bena.
- Masz rację, nie mam sumienia. - Musnęła kolbę rewolweru leżącego na jej kolanach. - Mam za to awersję do tych, którzy wpychają łapska w nie ich sprawy i nie raczą nawet zapytać, czy wolno.
James zgasił naftową lampę, a potem podszedł do okna i przez moment przyglądał się smaganej deszczem i wiatrem ulicy. Wszędzie panowała względna cisza i równie względny spokój.
Cicho jak kot podszedł do łóżka.
- Dobranoc - powiedział.
Nie odpowiedziała, zamiast tego poprawiła się na fotelu i spróbowała wygodniej ułożyć głowę na oparciu. Marne próby i równie marne efekty jej starań zakończył w końcu długo wstrzymywany sen.
 
Kerm jest offline  
Stary 13-12-2019, 09:30   #33
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację


Nie pamiętała o czym śniła jednak musiało to być coś paskudnego skoro obudziła się zlana potem. Oddech powoli wracał do normy jednak sen czmychnął gdzieś i miała niejasne wrażenie że po raz kolejny nie dane jej będzie przespać całej nocy. Zrezygnowana pochyliła się by podnieść koc, który zsunąwszy się z kolan, wylądował na podłodze. Cud prawdziwy, że w jego ślady nie poszedł rewolwer. Odgłosy z dołu świadczyły o tym, że wciąż ktoś trzymał się na nogach, aczkolwiek liczba takich herosów musiała znacznie zmaleć. Rozważała czy nie zejść i nie dołączyć do tych ocalałych. Kilka kieliszków whisky powinno jej skutecznie pomóc w odpłynięciu. Pomysł nie był najlepszy ale nie miała innego wziąwszy pod uwagę, że James spał, a ona nie miała zamiaru go budzić. Uniosła się ostrożnie z fotela i możliwie cicho przypięła pas z rewolwerami. Z butami w dłoni ruszyła na korytarz. Skrzypnięcie deski pod jej stopą przywitała z gniewnym grymasem.
- Wybierasz się gdzieś, Sam?
- Nie twój cholerny interes. -
warknęła, gniewem maskując ukłucie strachu. Była przekonana, że James śpi w najlepsze. Piekielna deska...
- Mówiłem ci, że ten fotel to niespecjalny pomysł. Chodź tu i połóż się lepiej. Tylko weź koc.
- Nie potrzebuje łóżka tylko butelki czegoś mocnego.
- wypaliła szczerze po czym odwróciła się i oparła plecy o framugę. - Najlepiej zaś żeby to były dwie butelki.
- No, dwóch to nie mam... -
odparł James. - Jesteś pewna, że jedna nie wystarczy? Czy może wolisz bajkę na dobranoc?
- Masz ochotę zabawić się w niańkę? -
Nie była pewna czy jedna wystarczy, jednak nie miała zamiaru zwierzać się mu z własnych problemów.
Usłyszała ciche skrzypnięcie szafy, a potem zbliżył się do niej cień ciemniejszy od otaczającego ją mroku nocy.
- Trzymaj.
Chwyciła podaną jej butelkę i nie myśląc o tym wiele przyłożyła do ust. James musiał po drodze ją otworzyć bowiem palący płyn natychmiast wypełnił jej usta, a w sekundę później przełyk. Przyjemne, znajome ciepło...
- Będziesz tego żałował... - oznajmiła spokojnie gdy odsunęła gwint od ust. Wyciągnęła butelkę w jego stronę.
Czego miałby żałować? Paru dolarów na butelkę, która zastąpi opróżnioną przez Sam?
- Pij spokojnie - powiedział. - Nie potrzebuję niczego na sen.
- Dzięki -
w jej głosie zabrzmiała szczera wdzięczność. Ponownie upiła łyk po czym, mimo iż nie widziała jego twarzy, uniosła lekko głowę. - Czy.. Czy coś mówiłam? - Zapytała przeklinając w duchu zająknięcie, które zdradzało jej marny w tej chwili stan.
- Przez sen? - spytał. - Nic ważnego. Chyba coś ci się śniło nieprzyjemnego.
- Nie pamiętam co... -
butelka ponownie powędrowała do ust. Z doświadczenia wiedziała, że jak piła szybko, to i działanie było mocniejsze.
Jak na osobę, która nie pamiętała nocnych koszmarów, Sam wykazywała zadziwiający pociąg do usypiacza i zapominacza w jednym. Ale to już była jej sprawa. Jeśli tak tylko umiała radzić sobie z problemami... On sam pewnie wolałby zapomnieć o kłopotach w objęciach jakiejś urodziwej i chętnej zarazem panienki.
Wyminęła mężczyznę i ostrożnie ruszyła w stronę fotela. Na szczęście po drodze nie było żadnych niespodziewanych przeszkód, a i fotel był na tyle szeroki, że bez problemu w niego trafiła. Zdjęcie pasa z rewolwerami okazało się ciut mniej prostsze. Trzymając w jednej dłoni butelkę i będąc zmuszona do radzenia sobie tylko za pomocą drugiej, w końcu nie wytrzymała i zaklęła siarczyście.
- Pomóc ci w czymś?
Nie czekając na odpowiedź James podszedł do fotela, na którym spoczęła Sam. Mimo ciemności widać było, z jakim problemem boryka się dziewczyna. Rozpięcie pasa zajęło Jamesowi zdecydowanie mniej czasu, niż potrzebowałaby na to jego właścicielka. W ostatniej chwili uchronił pas przed efektownym upadkiem na podłogę.
- Dzięki - pogłos jaki towarzyszył podziękowaniom świadczył o tym, że wypowiedziane zostały tuż nad gwintem. - Jesteś pewny, że nie masz ochoty mi towarzyszyć?
- W konsumpcji? Nie. Ale z chęcią posiedzę obok ciebie - odpowiedział. Zastanawiając się przy okazji, ile czasu potrwa, nim wysokoprocentowa whiskey zwali Sam z nóg.
Więcej dla niej... Ułożyła usta w rozleniwiony uśmiech. Powoli zaczynała odczuwać działanie alkoholu. Wciąż słabe, jednak wiedziała, że zbliża się chwila kulminacji. Picie takie jak w tej chwili stosowała, zawsze tak się kończyło. Z początku mała chmurka, po czym, nim się człowiek zdążył zorientować, co tak naprawdę się dzieje, już był cały mokry. W sumie zabawne i pieklo trafne porównanie. Zatem piła dalej, mając przy sobie przystojnego i nie zmuszającego jej do niczego, faceta. Miła to była odmiana, może częściej powinna znajdywać sobie takich jak on? Problem jednak polegał na tym, że ryzyko znalezienia tej przystojnej buźki na jednym z świstków zwanych listami gończymi było zwykle spore. Była jeszcze kwestia zaufania. Nie mogła powiedzieć żeby ufała James’owi. Sam nikomu nie ufała, jednak...
- Idź spać James, nie musisz mnie pilnować. - Samogłoski lekko się jej przeciągały jednak wypowiedź zabrzmiała prawie normalnie. Ile jeszcze to potrwa? Pociągnęła kolejny łyk.
James nie miał zamiaru tłumaczyć, że było to nie tyle pilnowanie jej, co dbanie o to, by jakimś głupim wyskokiem nie ściągnęła na siebie, a przy okazji na niego, jakichś kłopotów.
- Towarzyszenie ci to czysta przyjemność.
Może to i nie do końca była prawda, ale James aż tak daleko od prawdy nie odbiegał. Sam, pijąca czy nie, była w miarę sympatyczna, a to, że wolała spać na fotelu, zamiast jego tam wpakować, stanowiło dodatkowy plus. Nie mówiąc już o tym, że pokryła koszty kolacji i połowy noclegu.
Wymagać od niej więcej za dach nad głową - to już by była przesada. I z pewnością nie zamierzał ciągnąć jej na siłę do łóżka.
Kolejna chwila ciszy, która zapanowała po ostatnich słowach James’a przeciągała się w nieskończoność. Samantha skupiła się na własnych myślach i raczej nie zamierzała po pijaku dzielić się nimi z towarzyszącym jej facetem.
- Samantha... - odezwała się nagle.
Trudno było orzec, czy to było ponowne przedstawienie się, tym razem bardziej oficjalne, czy coś innego... Przechodzili na etap stosunków mniej towarzyskich?
- Tak, wiem... - odparł po chwili. - Podać ci coś, Samantho?
- Milton... -
dodała gdy James wreszcie przestał mówić. - W sumie to chyba tak... - orzekła po chwili. Przyjemne kołysanie poprawiało nastrój i odprężało.
- A zatem? - James zdecydowanie nie był jasnowidzem, zaś odgadywanie pragnień panienek, które właśnie wytrąbiły pół litra wyśmienitej whisky leżało poza jego możliwościami. Miał tylko nadzieję, że nie będzie to prośba o kolejną butelkę...
- Siebie... - oznajmiła z uśmiechem na ustach, którego pewnie i tak nie miał szansy dostrzec.
I jak się to niby miało do wymogu trzymania przy sobie rąk? Który to wymóg był jej osobistym pomysłem?
No chyba że źle rozumiał jej słowa...
Wyjął z rąk Sam butelkę, której zawartość stopniała do kilku kropel, i odstawił ją na stół. Podobnie postąpił z rewolwerami. Słowa słowami, propozycje propozycjami, ale kobieta zmienną jest, o czym wiedzieli wszyscy.
- Piękna księżniczko - powiedział - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.
Ucałował dłoń Sam.
- Dziwny jesteś. - stwierdziła całkiem poważnie, a przynajmniej taki miała zamiar, jednak głos zdradzał podszyte whisky rozbawienie. - Czy zatem powinnam teraz nazwać cię księciem? - zapytała jednocześnie próbując go przyciągnąć do siebie. Tracenie czasu na rozmowy było według niej głupotą, ale słowa jakoś tak same wypływały z ust...
- Ależ skąd. - James zajął się na moment wnętrzem drugiej dłoni. - Księżniczki mają najwyżej swoich rycerzy.
- Niektóre ich nie potrzebują. - Nie miała pojęcia po co on ciągnie ten bezsensowny temat. Księżniczki, rycerze... Co to ma do rzeczy... Wyrwała dłoń i zaczęła się podnosić. Była pewna, że w tym cholernym miejscu znajdzie się inny chętny z mniejszym zasobem słów.
Zanim zdążyła w pełni przybrać nieco niepewną pozycję pionową znalazła się w ramionach Jamesa.
- Łapy przy sobie - warknęła, wkurzona nie na żarty.
- Mogę ci nie pomagać. - James puścił ją natychmiast, a Sam straciła równowagę.
- Gnojek.. - Chwilowe zaskoczenie spowodowane ponownym znalezieniem się w fotelu, minęło z chwilą w której zdała sobie sprawę, że pas z rewolwerami nie znajduje się tam gdzie być powinien. - Cholera...
- Jasna -
dokończył uprzejmie. Błogosławiąc swojego anioła stróża, który natchnął go by odłożyć na bok jej broń. Ruch, jaki wykonała Sam był jednoznaczny,
Poczucie zagrożenia nieco rozwiało opary alkoholu które opanowały jej umysł. Nie miała pojęcia gdzie jest jej broń, zaś buty, w których miała ukryty nóż, stały w najlepsze pod drzwiami. Pozostało jej tylko jedno. Napięła mięśnie po czym wyprostowała lewą nogę mierząc w krocze.
- Nic sobie nie zrobiłaś? - zapytał James, kryjąc rozbawienie. Uderzenie, mające być powtórką akcji z baru, trafiło go w udo. Kolejny powód do zapalenia świeczki w podzięce. Wziął sobie do pokoju jakąś maniaczkę, wariatkę albo krańcową feministkę... Następną dziewczynę zostawi na dworze, choćby pioruny waliły.
- Odwal się.. - Warknięcie nie do końca wyszło tak jak powinno. Ból spowodowany nie do końca udanym kopnięciem dorzucił kolejną dawkę otrzeźwienia. Cholera chciała się zapić, a nie trzeźwieć... Podkuliła nogi pod siebie próbując jednocześnie przywołać tamto otumanienie trunkiem. - Wszystko szlag trafił.. - poskarżyła się szeptem, jednak słowa te skierowane były bardziej do oparcia fotela niż mężczyzny, który znajdował się w pokoju.
Powinien wrócić do łóżka, zostawiając ją samą sobie, ale Sam przypominała mu w pewien sposób Ann.
Przysiadł na oparciu fotela.
- Wszystko? Niemożliwe - powiedział. - Zamiast wywalić smutki w diabły rozczulasz się niepotrzebnie.
- Nic ci do moich smutków, James. Idź spać.
- Ostatnią rzeczą jakiej potrzebowała było pocieszanie czy pakowanie się z butami w jej sprawy.
- Bajanie. Los nas ze sobą zetknął po raz wtóry, a to znaczy, że to twoje ‘nic ci’ nie do końca jest trafne. - Związać i zakneblować? A rano wyjechać, nie czekając na dyliżans, i podrzucić barmanowi klucz? - Nie namawiam cię, żebyś mi się wypłakiwała na ramieniu.
- W takim razie czego chcesz? Historii parszywego życia? Opowiastki o wspaniałej i szczęśliwej rodzinie czy o bydlakach, którzy wszystko to spieprzyli? Jeżeli marzy ci się bajka na dobranoc to znajdź sobie lepiej inną panienkę. Ta ma tylko koszmary w zestawie.
- Poprawiła się na fotelu by nieco wygodniej ułożyć głowę.
- Jeśli ci to poprawi nastrój, to może być ponura historia z dreszczykiem - odparł. - A możesz też opowiedzieć jedną z ostatnich przygód. Co wolisz.
- Uparty jesteś.
- stwierdziła po chwili. Upór to moje drugie imię, pomyślał James. - Dobrze zatem. - Również jej kolejne słowa poprzedziła dłuższa cisza. - Słyszałeś może o braciach Revils?
- Obiło mi się co nieco o uszy. Ale nie słychać o nich od jakiegoś czasu.
- Ponieważ został już tylko jeden, Christofer Revils, najstarszy z czwórki braci. Pozostali zginęli w przeciągu ostatnich trzech lat. Dokładnie jeden na każdy rok. Gdyby nie to, że zabrałeś mi broń, pokazałabym ci z którego rewolweru zginął każdy z nich. Poluję na nich od dziesięciu lat... W ten czy inny sposób.

Zabrałeś, zabrałeś... Zabezpieczył i tyle. Wolał nie znaleźć się po nieodpowiedniej stronie lufy. Poza tym... Ile ona miała latek, gdy zaczęła to polowanie? Dziesięć? Widać była pamiętliwa. O czym warto było pamiętać.
- To z ich powodu obrałaś taki ciekawy zawód? - spytał.
- Zawód obrał się sam. Po zabiciu pierwszego z nich okazało się, że wystawiono na ich nazwisko list gończy. Na szczęście nie wymagano ciała, a jedynie dowód. - Zamilkła powracając wspomnieniami do tamtej nocy. Miała cholernie dużo szczęścia natrafiając na ślady. Frank nie krył się ze swoją obecnością na tamtym terenie. Co w sumie nie dziwiło biorąc pod uwagę fakt, że był znany jako ten najgłupszy z rodzinki. Zabicie go było łatwiejsze niż zabranie dziecku lizaka. Huk wystrzału, okrzyk zaskoczenia, łoskot padającego ciała i kwik wystraszonego konia. Niemal słyszała trzask polan, które pożerał ogień. Niemal czuła ciężar rewolweru w swojej dłoni. Wspomnienia nie zblakły i miała wrażenie, że nigdy tak się nie stanie.

Po zabiciu pierwszego... Miała więcej szczęścia niż on, bo jego nagroda za Jima Kentona ulotniła się, a jemu została rozbita głowa. I tak miał szczęście, jak powiedział doktor. No i poznał wtedy Ann.
Czyli miał jednak szczęście.
Usiadł trochę wygodniej.
Miał wtedy nawet cholerne szczęście. Farta, jak powiadali niektórzy.
Podobnie jak wtedy, gdy podczas napadu na dyliżans zastrzelił samą Szmaragdową Molly. Na szczęście nikt nie widział, że chwilę później rzygał w krzakach jak chory kot. Przez kilka kolejnych nocy widział jej zdziwione oczy. To spojrzenie, gdy dotarło do niej, że ktoś okazał się szybszy, że to już koniec. Ale w końcu przestała go straszyć.
Z kolei imiennik pierwszego z Revilsów, Frank Masterton, nigdy nie nawiedzał go w snach, chociaż był równie zdziwiony jak Molly, że jakiś młokos nie tylko szybciej wyciągnął colta, ale i strzelił celniej. Sam był sobie winien. Nikt mu nie kazał oszukiwał w kartach, ani sięgać po broń.

- To już niewiele ci brakuje - powiedział po kolejnej chwili ciszy. - Jesteś bliżej końca niż początku.
- Tak.. -
w głosie Samanthy brzmiała senność. - Został mi tylko jeden.. Najważniejszy...
Lista osób do odstrzału. Ciekawe. On sam nie mógłby się pochwalić taką listą. Ojciec zginął w przypadkowej strzelaninie, a jego zabójca parę chwil później. Nawet gdyby bardzo chciał, nie miałby na kim się mścić. Wendetta na niewinnych członkach rodziny? Głupota.
- Najważniejszy? - Stosowała jakąś gradację? Stopniowanie ważności wrogów? A może ten najbardziej zaszedł jej za skórę?
- Mhm.. - mruknęła na potwierdzenie po czym dodała. - Mój ojciec...
- Ojciec? -
powtórzył zaskoczony.
Wolałby, żeby nie było tak ciemno. Mógłby wtedy zobaczyć wyraz twarzy Sam. Ale nie wyglądało na to, że sobie z niego kpi. Polowała na własnego ojca? On za swoim też za badzo nie przepadał, ale żeby do takiego stopnia?
- Mhm... - zabrzmiało to bardziej sennie niż poprzednie “mhm”. - Gdy dopadnę Christofera rzucę to wszystko w diabli i znajdę sobie jakieś spokojne miejsce na świecie. Nie wcześniej...
Nie zamierzał wypytywać o skomplikowane stosunki rodzinne.
- Mały domek na prerii... - powiedział cicho. A może też powinien zacząć myśleć o miejscu w którym mógłby osiąść gdy odkryje, że palce nie są już tak sprawne? Jeśli starczy mu oczywiście czasu. W jego fachu niewielu dożywa późnego wieku. Czy warto zatem snuć jakiekolwiek plany?
- Z ogródkiem i niewielkim sadem. Śliczne, białe firanki w oknach i zapach świeżo upieczonego jabłecznika. Ktoś, na kogo warto czekać.... - Ostatnie słowa były już prawie niezrozumiałe. - Dom... - Było to ostatnie słowo łowczyni nim zapadła w twardy, spokojny sen.

 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 13-12-2019, 19:29   #34
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
James przez chwilkę jeszcze siedział przy Sam, potem dopiero wstał. Dokonał paru drobnych poprawek, by dziewczynie spało się nieco wygodniej, a potem wrócił do łóżka. Nie miał zamiaru marnować nocy, przynajmniej tego kawałka, który jeszcze został do świtu.
Mały domek... Uśmiechnął się lekko.
Jak na razie najbliżej takiego luksusu był w Reedwood. Co prawda pokoik nad biurem szeryfa szczytem luksusów nie był, ale był to pierwszy własny dach od... policzył szybko w myślach... od dobrych sześciu lat. Mieszkańcom nie przeszkadzało to, że zastępcą szeryfa został jakiś młodzik, byle tylko potrafił utrzymać porządek.
W końcu jednak rzucił to w diabły. I to nie dlatego, że pieniądze były psie, ani z powodu tego ‘czegoś’, co tkwiło w nim, ciągnąc na prerię czy w góry. Te cholerne pretensje, jakby jego winą było to, że podczas napadu na bank zginęły dwie osoby. Co z tego, że po tygodniowym pościgu odzyskał łup, że posłał do piachu całą czwórkę napastników, że wcześniej ostrzegał Barney’a Stone’a, że bank jest słabo chroniony. Wszystko było jego winą.
Rzucił burmistrzowi gwiazdę pod nogi i wyjechał.
Sławy starczyło na zdobycie ‘posady’ u Rogera Clifforda. Ranczer miał od cholery problemów z koniokradami i bydłokradami i z otwartymi ramionami przyjął kogoś, kto umiał definitywnie wybić z głów rabusiów myśli o dalszych napadach.
Owocna współpraca zakończyła się nie z powodu słodkich oczu, jakie do Jamesa robiła Mia Clifford. Ranczer jakoś nie potrafił zrozumieć, jaka jest różnica między porządnym rewolwerowcem a płatnym mordercą. Nie on pierwszy, nie ostatni.
Sława dogoniła Jamesa w Moreno, gdzie młody dureń ubzdurał sobie, że jest lepszy od osławionego Hardinga. Gdy to samo powtórzyło się w Hayward, James postanowił zmienić nieco wygląd i przedstawiać się tylko z imienia. Zdecydowanie nie podobały mu się spojrzenia mówiące ‘ciekawe, czy on jest naprawdę tak dobry?’

Obudziły ją promienie słoneczne wpadające przez otwarte okno. A może nie one, tylko zamieszanie, jakie nagle wybuchło na ulicy. Podeszła do okna.
- Hardin! Ty kundlu!
Zdecydowanie mało przyjazne słowa najwyraźniej nie robiły wrażenia na Jamesie, który stał swobodnie, z ręką spoczywającą na kolbie rewolweru. Szare oczy spokojnie spoglądały spod szerokiego ronda nasuniętego głęboko na czoło Stetsona.

Sam z zaskoczeniem spoglądała na swego (niezbyt w gruncie rzeczy dobrego) znajomego. James Hardin? Jej podświadomość nie bardzo mogła w to uwierzyć. Gdyby dać wiarę plotkom, to tymi, których posłał do Parku Sztywnych można by zaludnić spore miasteczko. W dodatku wszystko w majestacie prawa. A raczej - zgodnie z prawem.

Szare, nieruchome oczy obserwowały stojącego o dwadzieścia jardów mężczyznę.
Fachowcy od siedmiu boleści powiadali, że należy bacznie obserwować oczy przeciwnika, czekać na zwężenie źrenic i inne tego typu głupoty. Cmentarze pełne są tych, co w te bzdury wierzyli. Podobnie jak w obserwowanie dłoni.
- Jestem lepszy! I udowodnię ci to, śmierdzący skunksie!
Przeciwnik najwyraźniej się rozgrzewał.
Ponoć dawnymi czasy rycerze, zanim wymienili śmiertelne ciosy, obsypywali się komplementami. Jamesowi ten zwyczaj był obcy. Nawet jeśli chodziło o to, by przeciwnika wyprowadzić z równowagi. No i, jak się często okazywało, spokój i opanowanie nieźle potrafiło wkurzyć przeciwnika...
Cierpliwie czekał na ten, widoczny tylko dla niektórych, dla wybrańców, sygnał oznaczający początek ataku. Tego nie można było się nauczyć, z tym trzeba było się urodzić.

Samantha oderwała się od okna tylko na tą krótką chwilę, której potrzebowała by sięgnąć po pas z rewolwerami. Jeżeli bowiem wiedziała coś o tego typu pojedynkach to było tym to, że zwykle pojawiał się ktoś, kto korzystając z chwilowego skupienia oczu uczestniczących w nim mężczyzn na osobie przeciwnika, chciał załatwić własne porachunki. Facet taki jak James Hardin musiał mieć niejednego wroga. Wolała się upewnić, że pożyje wystarczająco długo, by zapłacić swoje pięćdziesiąt pięć procent.
Zdążyła wrócić na swoje miejsce na czas. Niemal fizycznie odczuła to skupienie napięcia w jednej sekundzie tuż przed padnięciem strzałów. Po raz kolejny doszła do wniosku, że marny z niej byłby rewolwerowiec. Widząc z jaką szybkością James dobywa broni i pociąga za spust. Cholera... Zdecydowanie wolała stać w oknie zamiast być na miejscu idioty, który go wyzwał. W sumie nie powinna tu stać tylko zbierać się do wyjścia. Rzuciła ostatnie spojrzenie w stronę przystojnego rewolwerowca po czym zaczęła zbierać swoje graty. Nim zdążyła pokonać schody na zewnątrz rozległy się kolejne wystrzały. Korciło ją by biegiem pokonać resztę drogi i zobaczyć co się dzieje. Zamiast tego wzruszyła ramionami i w miarę normalnym krokiem pokonała ostatnie stopnie. Dopóki właściciel nie będzie się dopominał by zapłaciła całość za pokój, to co stanie się z James’em nie powinno jej obchodzić.
Zapłaciła równą połowę należności za jedną nockę i kolację. Wyszło więcej niż się spodziewała jednak i tak taniej niż gdyby musiała płacić całą należność za pokój. Nim wyszła tylnymi drzwiami, dokupiła butelkę tutejszej whisky i znalazła tego samego chłopaka, który przyniósł im wczoraj kolację.
- Zaniesiesz to do pokoju pana Hardina, jak ten skończy się bawić. Zrozumiałeś? - upewniła się, bo chłopak sprawiał wrażenie jakby miał pewne problemy z tym ostatnim. Może nie powinna się pochylać w jego stronę... Posłała dzieciakowi słodki uśmiech i wsunęła monetę w wolną dłoń.

Niemal poczuł, jak wystrzelona rogu kula przelatuje mu koło głowy. Tamten dureń na szczęście niepotrzebnie się pospieszył. I zgoła niepotrzebnie wyskoczył zza rogu ułatwiając trafienie. Mania jakaś czy co? Otwarto sezon polowania na Jamesa Hardina? Dwóch idiotów w jednym niezbyt dużym miasteczku to chyba nieco więcej, niż zakłada statystyka. Najął ich kto czy co? Miła i spokojna mieścina... Niech to diabli...
Pusta przed sekundą ulica nagle się zapełniła. Jak zwykle, jakimś cudem, jako pierwszy pojawił się grabarz, wietrzący kolejny interes. Dopiero potem przydreptał szeryf, którego jakimś cudem nie było, gdy mógł powstrzymać strzelaninę. Po minie tego pajaca widać było, że najchętniej zamknąłby Jamesa w celi i przetrzymał do przyjazdu sędziego... tyle tylko, że zabrało mu odwagi.
Zabije się idiotę i zamiast gratulacji ma się kłopoty, jakby nie wyświadczyło się światu przysługi. Samo życie.
- Szeryfie, pan patrzy! - odezwał się grabarz. - To jakiś obcy. Miał ze sobą tylko to... - Na dłoni mężczyzny w czarnym garniturku i takimż cylindrze pojawiły się trzy złote monety.
- Pójdzie do depozytu - zadecydował szybko szeryf. - Po odliczeniu kosztów pogrzebu - dodał jeszcze szybciej, widząc minę grabarza. - A pan, panie Hardin... Pan rozumie, to spokojne miasteczko. I nie chcemy żadnych kłopotów.
Kłopoty to moja specjalność, pomyślał James
- Jutro mnie już tu nie będzie - obiecał, obdarzając szeryfa pełnym zrozumienia uśmiechem.
Twarz zastrzelonego mężczyzny nie była Jamesowi znajoma. Podobnie jak i tego drugiego.
- Panie Hardin… - Szeryf stał się nagle uosobieniem kurtuazji. - Pozwoli pan do mojego biura? Musimy spisać...
Cholerna biurokracja, pomyślał James. Nawet tu zawędrowała.
 
Kerm jest offline  
Stary 14-12-2019, 10:16   #35
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

Młodzian, który siedział na fotelu, z nogami na biurku, zdecydowanie nie wyglądał na zastępcę szeryfa. Ani nawet na pomocnika zastępcy.
Na widok wchodzącej do biura Sam zerwał się na równe nogi, w ostatniej chwili przypominając sobie, iż znaczna część tych nóg tkwi na biurku.
- Pani... pani sobie życzy? - spytał.
Takie zachowanie chłopców w tym miasteczku zaczynało działać jej na nerwy. Zupełnie jakby nigdy wcześniej kobiety nie widzieli... Jednak taki obrót sprawy bywał w wielu przypadkach korzystny.
- Szukam tutejszego szeryfa. Mógłbyś mi wskazać gdzie go mogę znaleźć? - Była niemal pewna, że widziała tego osobnika wśród ludzi okupujących James’a.
- Szeryf? No, wyszedł... Ale może ja... ja go zastąpię? - Wzrok młodzieńca skierowany był, zamiast na twarz Sam, kilkanaście centymetrów niżej. Całkiem jakby sprawdzał ilość niezapiętych guzików...
Obdarzyła go jednym ze swoich promiennych uśmiechów podchodząc jednocześnie nieco bliżej.
- Jestem pewna, że taki przystojniak mógłby mi pomóc... Szukam zajęcia... - Zmierzyła go badawczym spojrzeniem. - Dość specyficznego zajęcia..
- E... yhmmm... ja... -
wydukał młodzian, gwałtownie się rumieniąc.
- Zajęcie to, mój drogi, polega na .. - kolejny krok, niemal czułe pogładzenie blatu biurka przy którym stał, po czym usadowienie się na krawędzi mebla i lekkie pochylenie w jego stronę. - Zabijaniu niegrzecznych chłopców i dziewczynek. Macie może w okolicy takowych?
Młodzian natychmiast oderwał wzrok od wyeksponowanych walorów Sam, zamrugał gwałtownie i cofnął się o krok, jakby nagle siedząca na biurku młoda kobieta zmieniła się w grzechotnika preriowego.
- Za...zabijaniu? - Przełknął ślinę.
- Właśnie. - Dłoń Sam, ta którą wcześniej oparła na kolanie, powędrowała w stronę pasa z rewolwerami. Niemal beztroskim ruchem odsłoniła poły płaszcza by chłopaczek mógł zobaczyć jej zabawki, a konkretnie jedną z nich. - Więc jak? Masz dla mnie jakiś soczysty kąsek?

Może chłopak od urodzenia wolno myślał, może na szybkość przetwarzania informacji wpłynął dość długi kontakt wzrokowy z pewnymi elementami budowy Sam... W każdym razie trwało kilka sekund, zanim zrozumiał, o co pyta jego rozmówczyni. Bardziej osunął się, niż zasiadł w fotelu, po czym wysunął szufladę i położył na biurku stosik papierów, ozdobionych portretami i liczbami.
- O to pani chodzi? - Przybranie oficjalnego tonu niezbyt mu wychodziło, ale, trzeba przyznać, starał się.
Miała wrażenie, że gdyby jej rozmówca myślał wolniej zapewne zacząłby się w owym myśleniu cofać. Wyciągnęła rękę i przygarnęła stosik po czym zaczęła przeglądać jego zawartość. Niektóre nazwiska znała, innych nie. Część z podobizn znajdujących się przed nią, miała uwiecznione w zwitkach papieru tkwiących w jej plecaku. Nadal nie było wśród nich jej własnej podobizny. Widać za słabo się stara.
- Któryś z nich kłopotał was ostatnio? - zapytała, usłużnie przesuwając kartki w stronę młodziana, odpowiednio się przy tym pochylając.
Młodzian przez moment zawahał się, nie bardzo wiedząc, w którą stronę zwrócić wzrok... Obowiązki, kontra przyjemności... Odwieczny problem... Przez moment przeważało to drugie, ale w końcu sięgnął po kartki. Przez moment je wertował.
- Ten. - Podsunął kartkę w stronę Sam, pochylając się przy tym. - Ponoć widziano go w okolicach starej kopalni.
- George!

Dobiegający od strony drzwi głos sprawił, że chłopak podskoczył, a potem gwałtownie się wyprostował.
Pełne niepokoju ‘Szeryfie...’ zmieszało się z bardziej oficjalnym ‘Dzień dobry, pani’ oraz dość przyjacielskim ‘Witaj, Sam’.
Samantha odwróciła się ze zniewalającym uśmiechem na ustach.
- Szeryfie. James. - Zgrabnie porwała list gończy z biurka po czym, nie spiesząc się z wstaniem, zaczęła go rolować. - Śliczny poranek, nie sądzą panowie?
Spotkanie z James’em nie do końca było jej na rękę, jednak nie zamierzała dać tego po sobie poznać.
- Ślicznie wyglądasz, Sam - powiedział James. - Jak zawsze.
- Mogłeś mnie obudzić, gdy wybierałeś się pobawić.
- Zsunęła się z biurka po czym odwróciła w stronę młodzika. - Dziękuję George, byłeś bardzo pomocny.
Szeryf, nie wtrącając się do rozmowy, wertował porzucony przez Sam plik listów gończych.
- Tak słodko spałaś - odparł James, na co George zarumienił się. - Poczekasz na mnie?
- A warto? -
odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Nim James zdążył się odezwać szeryf przerwał ich rozmowę.
- Mam tu coś dla pana, panie Hardin. - Rzucił na biurko jeden z listów. - Mam dobrą pamięć - pochwalił się. - To ten drugi. Należy się panu trzysta pięćdziesiąt dolarów. Tylko musi pan tu podpisać.
- Owocna zabawa. -
stwierdziła, po czym ruszyła w stronę drzwi. - Do zobaczenia panowie...
Że też ślepej kurze zawsze się jakieś ziarno trafi... Miała dziwne przeczucie że jej tak łatwo nie pójdzie.
Do starej kopalni dotarła jeszcze przed zmrokiem. Było na tyle jasno, że mogła zorientować się w terenie i mieć szansę porównać facjatę przedstawioną na liście z oryginałem. Utrupienie niewinnego faceta niezbyt jej się uśmiechało. Z drugiej strony - ktoś kryjący się w takim miejscu z pewnością miał wiele na sumieniu. Problem polegał na tym, że raczej wolałaby otrzymać zapłatę za nieszczęśnika którego tu spotka. Najlepiej zaś dokładnie taką kwotę jaka widniała na posiadanym przez nią liście gończym.
Łysego jak zwykle zostawiła nieco wcześniej. Ogier tylko by jej przeszkadzał szczególnie biorąc pod uwagę gęstwinę kolczastych krzewów, która najwyraźniej uparła się by możliwie jak najbardziej utrudnić jej dotarcie w pobliże kopalni. W myślach raz po raz powtarzała zasłyszane w sklepie informacje. Według miejscowych kopalnię zamknięto po zawale, jakieś dziesięć lat temu. Jeżeli kiedyś istniało z niej drugie wyjście to w tej chwili takowego nie było. Jeżeli więc Peter Orrson wybrał to miejsce na swoją kryjówkę to nie powinna mieć większych problemów z pochwyceniem go. Wiadomo, żywi są zwykle więcej warci niż martwi aczkolwiek nieco bardziej kłopotliwi. Podczołgała się nieco bliżej, klnąc przy tym na upierdliwe kolce, które najwyraźniej były w zmowie z poszukiwanym. Wejście do kopalni miało być tuż przed nią, nieco w dole. Gdyby udało się jej wygrzebać dla siebie miłe miejsce w tych krzakach, miałaby idealną pozycję by spokojnie obserwować przy czym sama pozostając nie zauważona. No chyba że napatoczy się jej kolejny James... Oby nie.
Orrson nie był głupi. Spędziła w tamtych krzakach cały bardzo długi wieczór nie zobaczywszy ani śladu drugiego człowieka. Zaczynała już powątpiewać w aktualność usłyszanych wieści gdy mdły płomyk rozjaśnił na chwilę wejście do kopalni. Gdyby akurat jej wzrok nie był zwrócony w tamtą stronę, lub gdyby ukrywała się w innym miejscu... Jednak miała szczęście i znalazła się we właściwym miejscu o właściwej porze. Poruszyła ostrożnie zesztywniałymi kończynami. Wolała nie ryzykować że odmówią jej posłuszeństwa w krytycznej chwili. Mrok zapadał szybko. Wkrótce straci resztki dziennego światła i będzie zmuszona podejść bliżej licząc na osłonę znacznie rzadszych krzaków i zwalonego pnia drzewa, które nieco wcześniej obrała sobie za kolejne miejsce do przyczajenia.
Jej plan polegał na wyczekaniu, aż ofiara wyjdzie z mroków tunelu. Błądzenie po nim bez znajomości tego co znajduje się wewnątrz i z świadomością, że Orrson zna to miejsce lepiej, jakoś nieszczególnie się jej uśmiechała. Ostrożnie wycofała się ze swego miejsca zaliczając kilka kolejnych, drobnych zadrapań. Na szczęście obeszło się bez odgłosu rozdzieranego materiału. W ciszy, która zapanowała nad tym fragmentem świata, taki dźwięk mógłby się ponieść piekielnie daleko. Oparła się o pień jednego z licznie rosnących w tym miejscu drzew. Prawa dłoń jednak nieco jej ścierpła więc poświęciła chwilę by przywrócić jej pełnię władzy po czym sprawdziła czy któryś z rewolwerów zanadto się nie poluzował i czy nóż w bucie znajduje się w odpowiedniej pozycji do szybkiego wyjęcia. Na koniec ponownie chwyciła w dłoń winchestera 73, który może nie był tak świeżutki i nowiutki jak ten, którym zabawiał się James, jednak swoje zadanie spełniał wyśmienicie. Miał też tę zaletę, że jeszcze nie udało się mu zmienić właściciela od czasów swej młodości. Samantha jakoś nie przepadała za bronią z drugiej ręki podobnie jak nie nadawała jej imion.
Przemieszczając się od jednego pnia do drugiego, dotarła po dłuższej chwili w pobliże wyznaczonego sobie celu. Nim jednak znalazła się przy zwalonym drzewie, jej ucho wyłapało odgłos trzaskającej gałązki. Przywarła do pnia po czym, wziąwszy uprzednio głębszy wdech, wychyliła się ostrożnie. Zapadająca szybko noc nieco utrudniała jej zadanie jednak nie na tyle by nie zdołała rozpoznać twarzy idącego w jej stronę faceta. Na szczęście dla niej samej jego wzrok był skierowany nieco w bok, dokładnie w miejsce, w którym zamierzała się zaszyć. Zerknęła w dół, po czym przesunęła się o jeden drobny kroczek w bok. Wstrzymała oddech. Palec, niemal bez udziału jej świadomości znalazł się na spuście strzelby. Chłód metalu ją uspokajał gdy więc ciszę późnego wieczoru przerwał kolejny dźwięk, zdołała się nawet uśmiechnąć. Powoli wypuściła wstrzymywane powietrze po czym odepchnęła plecy od pnia i wyszła z jego cienia.
- Nie przeszkadzam? - zapytała, celując w plecy Orrsona. Szczęk karabinowego zamka jasno dowodził, że nie jest to wizyta towarzyska. - Wiesz... za żywego płacą więcej, ale aż tak nie zależy mi na dodatkowej stówie - poinformowała uprzejmie.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 14-12-2019, 11:53   #36
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Strażnik, płasko leżący na dachu dyliżansu, stuknął kolbą w dach, sygnalizując zbliżające się niebezpieczeństwo. Zgoła niepotrzebnie, bowiem napastnicy zbliżali się, strzelając i wrzeszcząc jak potępieńcy.
Dwa strzały z winchestera zlały się niemal w jeden. Czyiś krzyk, a potem podskok dyliżansu, jakby koła przejechały po czymś dość miękkim.
- Jeden mniej! - wrzasnął strażnik.
Co znaczyło, że zostało jeszcze sześciu lub siedmiu. Oględziny miejsc napadów nie dawały w pełni miarodajnych informacji.
Szyba pękła, zasypując pasażerów odłamkami szkła. James wysunął przez powstały otwór lufę winchestera i błyskawicznie opróżnił niemal połowę magazynku. Chociaż celne strzelanie z podskakującego wehikułu nie należało do rzeczy prostych, co najmniej jedna z kul dotarła do celu. Koń jednego z bandytów stanął się w pół kroku i zwalił się na ziemię, przygniatając jeźdźca.
Siedząca naprzeciw Jamesa postawna niewiasta we wdowich szatach, nie zważając na obecność mężczyzn, podwinęła do pół uda spódnicę i wyciągnęła dwulufowy pistolet, wielkością przypominający małą armatę. Podwójny wystrzał wstrząsnął dyliżansem, niemal ogłuszając Jamesa. Kolejny z bandytów, z krwawą miazgą zamiast twarzy, zwalił się z konia.
Siedzący obok niewiasty nobliwy dżentelmen, przypominający dobrodusznego pastora, po pierwszym strzale wyciągnął zza pazuchy zakazany w większości miasteczek pistolet Gatlinga. Trzy strzały rozległy się niemal w tym samym momencie. Sądząc z radosnego Yahaa!, jakie wydobyło się z gardła strzelającego, naboje się nie zmarnowały.
Dyliżans zatrzymał się gwałtownie, a James wylądował w objęciach wdowy, z ust której padły słowa zdecydowanie nie przystojące damie. Nie tracąc czasu na przeprosiny James otworzył drzwiczki dyliżansu i wyskoczył na zewnątrz.
Na efektownym szczupaku ucierpiał co prawda elegancki garnitur, ale za to wystrzelone w kierunku Jamesa kule przeszły górą. Colt Army, błyskawicznie wyciągnięty z kabury, wsparł swego właściciela. Wspomogły go kule padające z wnętrza dyliżansu. Mierzący w Jamesa bandyta padł na ziemię z zalanym krwią torsem. Dobiegające z drugiej strony dyliżansu okrzyki świadczyły o tym, że i tam akcja zakończyła się powodzeniem.
Ostatni bandyta, widząc klęskę swych kompanów, zawrócił konia i ruszył galopem przed siebie.
- James, on jest twój - zawołała ‘wdowa’, rzucając Jamesowi karabin. - Złap go!


Ostrożnie wyciął gałązkę, zasłaniającą mu widoczność. Opuściwszy kapelusz na oczy, by jak najbardziej zmniejszyć ryzyko wykrycia, obserwował, jak obiekt jego poszukiwań szykuje się do dość późnego noclegu.
Wreszcie go dogonił. Po trzech dniach tłuczenia się po wertepach i mozolnego sprawdzania śladów. Na szczęście nie zwiodła go sztuczka z jazdą po dnie potoku i nie stracił tropu gdy tamten skręcił między skały. Koń nie ptak, jakieś ślady zawsze zostawi. Tu rozgnieciony kopytem kamyczek, tam rysa zrobiona podkową, a tam włos z końskiego ogona.
Przez moment zastanawiał się, czy nie oszczędzić władzom Terytorium Kolorado kosztów procesu i (ewentualnego) utrzymywania więźnia, a sobie kłopotów podczas transportu, ale w końcu postanowił spróbować.
Klasycznym wyjściem w takiej sytuacji byłby okrzyk ‘Nie ruszaj się! Ręce do góry!’. Problem polegał jednak na tym, że jego przyszły więzień znajdował się o pół kroku od dość gęstych gałęzi. Jeden skok... i szukaj wiatru w polu. Rozsądek zatem nakazywał poczekać cierpliwie, aż tamten się położy spać. Potem podkraść się, po cichutku, po malutku... i dać gościowi w łeb, nie bawiąc się w zbytnie uprzejmości. Nigdy nie wiadomo, co wpadnie do łba komuś, kto ujrzy przed sobą wizję szubienicy lub wieloletni pobyt w więzieniu stanowym.
Czekanie jest jedną z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Wstrętne owady latają koło ucha, nie można podrapać się po nosie ani tym bardziej psiknąć, a zmiana pozycji z pewnością spowodowałaby gwałtowne poruszenie się zarośli, w które człowiek nierozsądnie się wczołgał.
Prawdziwi znawcy uczyli, że prawdziwe czołganie się nie polega na przebijaniu się przez wszystko, na co się natrafi na swej drodze i pozostawianie za sobą szerokiego, widocznego dla wszystkich, pasa stratowanej ziemi. Trzeba posuwać się do przodu na paluszkach (tak rąk, jak i nóg), trzymając klatkę piersiową i brzuch, a także i kolana, jak najdalej od Matki-Ziemi. Dzięki temu można było unikać gałązek, w złośliwy sposób trzaskających pod butami nieostrożnego wędrowcy. Ale spróbuj tak się poruszać przez piętnaście minut lub dłużej... Kręgosłup boli, w łokciach i kolanach strzyka... Makabra.
Unikając kolczastych krzewów, pękających gałązek, kamieni różnego kształtu i wielkości James ostrożnie przesuwał się w stronę obozowiska.
Bandyta spał. I pewnie dręczyły go koszmary, bo mruczał coś przez sen i wiercił się, jakby goniły go Mojry. Jamesowi było to nawet na rękę, bo świadczyło o tym, że pod kocem leży żywy człek, a nie kukła, którą bandyta podłożył, korzystając z chwili nieuwagi.
James wyprostował się. Jeszcze krok, drugi...
Starannie mierzony cios wysłał śpiącego w jeszcze głębsze otchłanie snu.
 
Kerm jest offline  
Stary 19-12-2019, 13:27   #37
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację


Pociąg kompanii Black River



Nagły wstrząs spowodowany gwałtownym hamowaniem sprawił, że filiżanka, po którą właśnie sięgała Sam, zakołysała się, wylewając połowę smoliście czarnej zawartości na obrus.
- Cholera by to... - warknęła gniewnie. Pomysł by wybrać się w podróż pociągiem przestał się jej wydawać dobrym po pierwszych minutach jazdy. Teraz była to już tylko czysta męka i wyczekiwanie na dotarcie do najbliższej stacji gdzie będzie mogła wysiąść i resztę drogi pokonać na grzbiecie Łysego.
- Jaki ten świat jest mały! Witaj, Sam! - Znajomy głos zza pleców pełen był radości, jakby mężczyzna po latach niewidzenia spotkał zaginionego przyjaciela. Ale w końcu to nie jemu kawa uciekła tuż sprzed ust.
Los najwyraźniej się na nią uwziął...
- James... - Bynajmniej nie było to ciepłe powitanie. Raczej jedno z tych mówiących - idź do diabła. - Faktycznie, zdecydowanie za mały...
I okaż tu kobiecie dobre serce... Widać Sam miała zły dzień. Albo też ‘te’ dni. Czyli lepiej było ominąć ją z daleka. Nim jednak zdążył coś powiedzieć, do wagonu jadalnego wkroczył konduktor.
- Przepraszamy bardzo, przepraszamy - powiedział szybko. - Mała awaria, zaraz ruszamy dalej. Kelner zaraz zmieni obrus - zwrócił się do Sam. - I poda nową kawę.
Nim skończył mówić pociągiem znów szarpnęło, tym razem słabiej. Podwójny gwizd... i ruszyli.
- Miłego dnia, Sam. - James dotknął uprzejmie ronda kapelusza, po czym ruszył dalej, by zająć miejsce przy wolnym stoliku.
- Dziękuję. - Samantha uśmiechnęła się przyjaźnie, aczkolwiek diablo nieszczerze do konduktora. Czekając, aż podadzą jej nową kawę i zmienią obrus, zajęła się obserwowaniem James’a. Bynajmniej się przy tym nie kryjąc.

Mężczyzna nie zwracał na nią większej uwagi, zajęty rozmową ze szczupłą brunetką, która - chociaż wolnych miejsc było jeszcze dużo - usiadła naprzeciw niego. Widać szybko znaleźli wspólny temat, bowiem niemal nie zwrócili uwagi na kelnera, który postawił przed nimi tace z jedzeniem. Widać i ona doczekała się wzmianki, bowiem brunetka obróciła się na moment i obrzuciła Sam taksującym wzrokiem
Łowczyni odpowiedziała bezczelnym uśmiechem i, naśladując nieco ruch jaki zwykle przy powitaniach wykonywał James, dotknęła ronda kapelusza.
Uśmiech brunetki był uosobieniem towarzyskiej uprzejmości, po czym nastąpiła wymiana paru zdań z Jamesem i wybuch szczerego śmiechu.
Dłoń Samanthy powędrowała w stronę rewolweru. Szczerze nienawidziła takich zachowań i takich damulek, które myślą sobie że są nie wiadomo jakie wspaniałe. Hardin powinien mieć nieco więcej oleju w głowie... Nie czekając na kawę, wstała z zamiarem udania się do przedziału sypialnego. Wolała nie ryzykować, że wybuchnie i zrobi coś głupiego. Właśnie dlatego zawsze podróżowała sama.
Jak daleko czasem jest od planów do ich realizacji przekonała się, gdy drzwi wagonu otworzyły się z trzaskiem i pojawiła się w nich zamaskowana sylwetka.
- Niech nikt się nie rusza, to jest napad! - dobiegło do uszu Sam z dwóch stron jednocześnie.
Zdawać by się mogło, że to kiepski czas na tego typu działalność, ale mimo dość wczesnej pory kilka dam było wystrojonych, a ich biżuteria raczej nie wyglądała na fałszywą.
Posłuszna nakazowi ponownie zajęła swoje miejsce rzucając przy okazji nieco złośliwe spojrzenie na damulkę James’a, która wedle jej mniemania przypominała bożonarodzeniową choinkę. Sama nie nosiła biżuterii, która była w jej mniemaniu niepraktycznym dodatkiem przyciągającym kłopoty.
Bandyta widziany przez Sam ruszył powoli do przodu. W jednej ręce trzymał rewolwer, żelazny argument w ewentualnej dyskusji, w drugiej - otwartą torbę, do której mijane niewiasty wrzucały posiadane precjoza, zaś panowie - portfele i zegarki.
Odgłosy dobiegające zza pleców Sam dobitnie świadczyły o tym, że jego wspólnik również nie próżnuje.
Samantha zastanawiała się w międzyczasie co takiego zabiorą jej. W portfelu miała dokładnie czternaście dolarów. Niezbyt ciekawy łup dla w porównaniu z błyskotkami zabranymi tym pięknisiom. Pozostawały jej zabawki, jednak w owym przypadku radziłaby im trzymać się jednak z daleka. Pieniądze nie miały dla niej znaczenia, nikt jednak nie miał prawa tykać rewolwerów i ujść z życiem.
Czekała cierpliwie aż przyjdzie jej kolej. Wyprostowała dla wygody nogi, nasunęła kapelusz nieco głębiej na oczy, kciuki zatknęła za pas. Ciekawiło ją trochę jak na ów napad zareaguje James...
Bandyta, który zbliżył się do stolika, przy którym siedzieli James i jego towarzyszka, pochylił się i wyciągnął rękę w stronę biustu brunetki, na którym (jeśli Samantha dobrze pamiętała) wisiała bursztynowa gwiazda warta... z pewnością więcej, niż ona zarabiała na jednym czy nawet dwóch bandziorach.
Brunetka odpowiedziała coś, proszącym szeptem, na co bandyta tylko się roześmiał szyderczo. Był to w zasadzie ostatni dźwięk, jaki wydał w życiu, bowiem nim śmiech przebrzmiał, rozległ się, niezbyt głośny w gruncie rzeczy, wystrzał.
Bandyta wybałuszył oczy, wypuścił rewolwer, lecz nim ten upadł na wykładaną dywanem podłogę wagonu padł kolejny strzał, tym razem oddany przez Jamesa. Jego towarzyszka obróciła się błyskawicznie, trzymając w dłoni nieduży rewolwer, zwany popularnie ‘pieprzniczką’.
No i się przekonała. Damulka najwyraźniej miała pazurki. Słodko... W dłoniach Sam pojawiły się rewolwery. W tej chwili szczytem głupoty byłoby pozostawanie we wcześniejszej pozycji.
- Ładne strzały... - mruknęła, jednocześnie wstając i zbliżając się do drzwi przedziału. Wyjrzała ostrożnie chcąc sprawdzić czy za nimi nie czają się aby koledzy tej dwójki.
- Siadaj... - Brunetka machnęła beztrosko rewolwerem. - Chyba że masz ochotę pobiegać po pociągu. Tylko uważaj, by cię nie ustrzelił któryś z kolejarzy.
- James, obawiam się że twoja partnerka mogła ucierpieć podczas tego starcia. Może byłbyś tak miły i wlał jej nieco oleju do tej ślicznej główki?
- Sam nawet nie raczyła się odwrócić w stronę mówiącej. Mając nadzieję że Hardin da sobie radę z brunetką, sięgnęła w stronę klamki i lekko uchyliła drzwi dzielące wagony.
- Zatrudniono cię do służby ochrony kolei? - spytała brunetka. W jej głosie zabrzmiało rozbawienie. - I nie jestem jego partnerką. Mój mąż nigdy by mi nie pozwolił na takie szaleństwa.
- Pogratulować mężusia... - Pogarda w głosie Sam była aż nazbyt słyszalna. - Państwo wybaczą, idę się zabawić. - dodała, po czym pchnęła drzwi.
- Ona tak zawsze? - Brunetka była szczerze rozbawiona, a nie obrażona czy choćby dotknięta. - Musisz mi o niej, James, więcej opowiedzieć. Przyjemnej zabawy - rzuciła w stronę odchodzącej.
Odpowiedziało jej trzaśnięcie drzwi.

Samantha nie tak od razu przeszła do drugiego wagonu. Zanim to zrobiła wzięła głęboki wdech by się uspokoić i dopiero gdy była pewna, że nie odwróci się i nie strzeli kobiecie między oczy, ruszyła dalej. W wagonie sypialnym nie było nikogo, gdy jednak chciała przejść dalej omal nie została stratowana przez konduktora, który wyglądał jakby zabrał ze sobą połowę sklepu z bronią. Na szczęście zanim ją zastrzelił zdążył rozpoznać. Przekazała mu informację o dwóch bandytach, po czym ruszyła dalej. Pozostali napastnicy najwyraźniej nie należeli do zbytnio odważnych albo po prostu ich nie było. Bez większych przygód dotarła do wagonu, w którym przewożono wierzchowce pasażerów. Znajome rżenie przywitała z uśmiechem. Tu również, poza czterema wierzchowcami nie było żywej duszy. Schowała rewolwery na powrót do kabur, po czym ruszyła w stronę Łysego.
- Nie, nic dla ciebie nie mam, łakomczuchu. - Pogładziła czule łeb zwierzęcia. Żałowała trochę, że jednak nie zabrała ze sobą kilku kostek cukru. - Gdy tylko dojedziemy do najbliższej stacji, wyniesiemy się z tej piekielnej maszyny. Co byś powiedział na długi galop? Może znajdziemy sobie jakąś ustronną łąkę pełną soczystej trawy? Brzmi dobrze jak dla mnie... - Zdecydowanie możliwość pobycia przez jakiś czas z dala od ludzi była opcją wręcz nieprzyzwoicie kuszącą.




Culver City
Cztery dni później



- Przyjdą tu! - Zamknięty za kratkami mężczyzna był wprost dziwnie zadowolony. - Przyjdą tu, a wtedy wiesz, co z tobą zrobię?
Jego wzrok skierowany był wprost na Sam.
Samantha nie zwracała uwagi na gadanie Zaharego Collinsa. Jej myśli niemal w całości pochłaniało wkładanie i wyjmowanie naboi z rewolweru. Sędzia okręgowy powinien pojawić się następnego dnia, a wtedy ona będzie mogła opuścić to zawszone miasteczko. Do tego jednak czasu należało zadbać o to by pozostali członkowie jego bandy nie wpadli i nie pozbawili jej przyjemności oddania tego dupka w inne ręce.
- Denerwujesz się, co? - natrętny głos Zaharego znów dobiegł do jej uszu. - Przyjdą po mnie. Jeszcze wieczorem. A te pieprzone dupki nic ci nie pomogą. A wtedy.... - Zatarł ręce i uśmiechnął się obleśnie.
- Wiesz, w sumie masz chyba rację. Trzymanie cię tu żywego to niepotrzebne ryzyko... - Wymierzyła w stronę więźnia i odciągnęła kurek.
Zahary cofnął się gwałtownie, po chwili przywołał na twarz uśmiech.
- Nie odważysz się. Nie mam broni. Wszyscy poświadczą. Zawiśniesz.
Odwzajemniła uśmiech.
- Zapewne... - zgodziła się uprzejmie. - Co jednak się stanie gdy przypadkiem dłoń mi zadrży i trafię powiedzmy w... - Obniżyła lufę rewolweru, która teraz celowała mniej więcej w miejsce poniżej jego pasa. - Myślisz, że wtedy też zawisnę....? - Spojrzała mężczyźnie w oczy.
Pukanie do drzwi wybawiło Zaharego od udzielenia odpowiedzi.
Szeryf zerwał się z fotela i ruszył w stronę drzwi.
Samantha przestała mierzyć w więźnia i zwróciła baczniejszą uwagę na to co działo się przy wejściu. Broń trzymała w pogotowiu i na wszelki wypadek sięgnęła również po drugiego colt’a.
- Szeryfie! Szeryfie! - Głos był bardzo młody, a mówiący - zdyszany. - Pan Barney pana prosi. Jakaś awantura w saloonie...
- Zaraz idę, Johny
- odparł szeryf.
Wyciągnął ze ściennej szafki winchestera, otworzył małe okienko w okutych żelazem drzwiach i sprawdziwszy, że nikt w okolicy się nie czai, otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz.
- Pani zamknie! - powiedział. - Zaraz wracam.
- No i zostałaś sama, głupia dziwko
- zarechotał Zahary.
Awantura w saloonie? Miała nadzieję, że faktycznie chodzi o paru miejscowych, którzy dali sobie po pyskach. Posłusznie zamknęła drzwi za szeryfem i odwróciła się w stronę więźnia.
- Faktycznie, zostaliśmy sami... Mały Zahary i moje słodkie, śliczne zabawki... Co byś powiedział na zabawę w uciekającego więźnia?
- A co byś powiedziała na to, że mnie wypuścisz, a ja zapomnę o wszystkim? Jeszcze na tym zarobisz...

Pewnie że zarobi... Kulkę w łeb. Ponownie usadowiła się na biurku szeryfa. Ciekawiło ją trochę, czy gdyby cztery dni temu nie wysiadła z pociągu i nie wpakowała się w ten cały galimatias, ktoś inny byłby na jej miejscu. Po cholerę połakomiła się na te kilka dolców więcej za żywego Collinsa.. Mogła spokojnie wpakować w niego nieco ołowiu, zamiast gnić zamknięta z nim sam na sam i oczekiwać, aż dopadną ją jego kumple.
- Co byś powiedział na to, żeby się zamknąć? Twój głos działa mi na nerwy, a jak robię się nerwowa, to różne rzeczy trafiają się tym co przez przypadek znajdują się za blisko...
- Pięćset dolarów
- zaoferował Zahary.
- Ty mnie chyba nie słuchasz... Miałeś się zamknąć. - I pomyśleć, że gdyby nie ten cholerny James i jego paniusia byłaby teraz setki mil stąd....
- Sześ... O cholera! - wrzasnął Zahary i rzucił się na podłogę, gdy kula, która rozbiła szybę w niewielkim okienku wpadła do środka.
Również Samantha znalazła się na podłodze. Chroniona przez biurko i trzymając w dłoniach rewolwery czuła się w miarę bezpiecznie.
- Przesuń się w moją stronę, idioto... Biurko cię zasłoni - warknęła w stronę więźnia. Gdzie do diabła podział się szeryf...
Zahary nie miał zamiaru słuchać mądrej rady i zamiast zbliżyć się do Sam i jej biurka zanurkował pod pryczę.
Kolejne dwie kule rozprawiły się z następną szybą. Leżenie na podłodze oraz czołganie się po niej mogło się stać zajęciem bardzo ryzykownym...
Po raz kolejny przeklęła swoją głupotę. Wychyliła się ostrożnie i poderwała do biegu by wylądować oparta o ścianę przy oknie. Ostrożnie wychyliła głowę by rozeznać się w sytuacji.
Gwizd przelatującej kuli wnet ją poinformował, że pomysł był średniej jakości. Wystawiła dłoń z rewolwerem i na ślepo oddała strzał. Czego jak czego, ale w biurze szeryfa nie brakowało amunicji. Za to z jedzeniem i piciem z pewnością było troszkę gorzej. Tym jednak będzie się martwiła jeżeli uda się jej przeżyć większy kawałek doby...
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”

Ostatnio edytowane przez Kerm : 19-12-2019 o 20:24.
Grave Witch jest offline  
Stary 19-12-2019, 20:59   #38
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Kim do cholery jesteście? - wychrypiał człowiek, którego James znalazł w stajni. Związanego niczym baleronik i zakneblowanego. Tudzież z rozbitą głową.
Zakneblowany już nie był, a ze względu na przyczepioną do piersi gwiazdę również i więzy zaczynały powoli znikać.
- James - odpowiedzieli obaj jednym głosem.
Szeryf zamrugał. Bliźniacy zlali się w jedną osobę, by po chwili znów się rozdzielić.
Szeryf jęknął i sięgnął do bolącej głowy.
- Spokojnie - odpowiedzieli bliźniacy. Nawet jak na tak bliskie związki rodzinne jednym głosem mówić nie powinni... Coś było nie tak...
Syknął, gdy uniesiona ręka trafiła na guz wielkości bardzo dorodnej śliwki.
- Ktoś pana bardzo nie lubi, szeryfie. - Bliźniacy, przy pewnym wysiłku, skurczyli się do jednej osoby. Wysokiego mężczyzny o szarych oczach. - Szukałem pana.
- W stajni?
- Szeryf poczuł się zaskoczony.
- Stajnia to przypadek. Ale skoro pan tu jest... Sędzia okręgowy prosił by przekazać, że przyjedzie dzień później.
- Ta baba się wścieknie
- powiedział szeryf.
- Baba?
- No, taka blondynka o męskim imieniu...
- Szeryf, zdaje się, cierpiał na chwilową amnezję. Wybiórczą. - Przywiozła więźnia i siedzi mi na karku, czekając właśnie na sędziego.
Huknął strzał, potem drugi.
- Moje biuro! - jęknął szeryf. Zerwał się ze stosiku siana, na którym leżał i natychmiast, z jeszcze głośniejszym jękiem opadł na siano.
- Leż pan... - powiedział James. - Zobaczę, co da się zrobić...
Gdy wyszedł ze stajni kolejne wystrzały rozległy się w powietrzu. Towarzyszył im trzask pospiesznie zamykanych drzwi i okiennic. Mieszkańcy nie chcieli mieć nic wspólnego z jakąkolwiek awanturą. W końcu po co wybrali szeryfa?

Strzelanie komuś w plecy było zajęciem bardzo niesportowym i bardzo niehonorowym. Dlatego też James stanął niedaleko chowającego się za wozem bandytą.
Jeśli ktoś napadał na biuro szeryfa, to był bandytą, prawda?
A zatem stanął niedaleko, z uniesionym, gotowym do strzału winchesterem.
- Halo! - powiedział. I strzelił między spoglądające na niego, zaskoczone oczy.

Odsunąwszy na bok truposza sam zajął jego miejsce. Stąd mógł spokojnie obserwować całą sytuację.
Wszystko wyglądało niczym w kiepskim, wymyślonym przez pismaków opowiadaniu, z serii “Prawdziwe życie na Dzikim Zachodzie”. Banda opryszków usiłująca odbić swego kamrata. Po diabła, skoro bez niego łup będzie można podzielić na mniej części? Czysty zysk.
Ci tutaj widać kiepsko liczyli, bowiem przystąpili do oblężenia w stylu godnym Alamo. Tyle tylko, że darowali sobie “Pieśń o podrzynaniu gardeł”.
Kolejny desperado zapewne wymyślił sobie, że po zdjęciu kilku dachówek będzie miał wyśmienite pole ostrzału...
Celna kula na zawsze wybiła mu z głowy takie myśli.

Odgłos ciała, Sam miała nadzieję że było to ciało a nie coś innego, spadającego z dachu oraz dołączenie do kanonady nowej broni, wlało w serce dziewczyny nieco nadziei. Z nową energią przystąpiła do odpowiadania na strzały, które wciąż zasypywały budynek, jednak z nieco mniejszą częstotliwością.
- Lepiej późno niż wcale... - mruknęła między jednym a drugim strzałem. Miała nadzieję, że szeryf będzie miał dość rozumu, by nie dać się zbyt szybko zabić.

James doszedł do wniosku, że czas już zmienić stanowisko.
Aż takimi idiotami bandyci nie byli i po sposobie, w jaki ich kompan opuścił dach musieli sobie zdawać sprawę z tego, że do zabawy wmieszał się ktoś trzeci. No i trudno było się spodziewać, że pozwolą ‘temu trzeciemu’ łazić i bezkarnie ich zabijać.
Rzucił jeszcze raz okiem na pozycje zajmowane przez oblegających, a potem ostrożnie zaczął się wycofywać.
Chwilę później zaklął cicho, gdy wystrzelona przez kogoś kula gorącym smagnięciem prześlizgnęła się po jego barku. Trochę niżej i... Na szczęście tamtemu drgnęła ręka i skończyło się niegroźnie.

Strzelba szeryfa zamilkła. Samantha liczyła, że facet pożyje dłużej. Może to tylko chwilowa przerwa? Dawno już jednak nauczyła się by nie liczyć na innych. Strzeliła po raz kolejny po czym usadowiła się nieco wygodniej. Za jakąś chwilę, jeżeli utrzyma takie tempo obdarowywania przeciwników kulami, będzie musiała uzupełnić zapas amunicji. Wierzchem dłoni otarła pot z czoła. To będzie długi dzień i jeszcze dłuższa noc. Oparła głowę o ścianę. Jej myśli powędrowały do osoby James’a Hardina. Gnojek pewnie teraz zabawia się ze świętoszkowatą żoncią jakiegoś dupka...
- Cholera... - zaklęła, po czym zaczęła się cicho śmiać. Nigdy by tego nie powiedziała na głos jednak szczerze żałowała że nie ma przy sobie jego dwóch rewolwerów i ich właściciela.

Gdy bandytów kupa, to wystarczy zrobić kilka kroków, by się na jakiegoś nadziać. Ten akurat leżał wygodnie na ziemi i od czasu do czasu posyłał kulkę w jedno z dwóch okienek, jakimi chwaliło się biuro szeryfa. James w bardzo nieuczciwy sposób poczekał, aż tamtemu skończy się amunicja, by w chwili, gdy opryszek ładował strzelbę, walnąć go w skroń kolbą winchestera.
Jeśli dobrze policzył, to zostało jeszcze sześciu. Akurat - po jednej kuli z colta na łeb. Gdyby tylko zechcieli się ustawić...
Ustawiło się dwóch, co znajdowali się bardzo blisko siebie. Na rzucone cicho ‘ręce do góry’ obrócili się jak jeden mąż pociągając za spusty. To, że właściciel głosu znalazł się nie tam, gdzie poleciały kule, to już był ich pech. W każdym razie James nie dał im szansy na naprawienie błędu.

Coraz mniej kul trafiało w biuro szeryfa. Albo był on tak skuteczny w likwidowaniu przeciwników albo stało się coś, co być może mogłaby wykorzystać dla siebie. Ostrożnie, by przez przypadek nie zaliczyć kulki w łeb, wyjrzała przez okno. Traf chciał, że ten sam moment wybrał sobie jeden z bandytów, a przynajmniej Sam miała nadzieję, że był to jeden z nich, gdyż w następnej chwili zamiast znaleźć się bezpiecznie ukryty za rogiem pobliskiego budynku, wdzięcznie padł wprost w kurz ulicy. Kolejne kule przeleciały przez resztki okna by wbić się w ścianę tuż przy kracie celi. Sprawdziła naboje. W jednym rewolwerze zostały jej trzy kule, w drugim pięć. Z niechęcią spojrzała na szkło rozsypane po podłodze. Żeby dostać się do szafki z bronią, musiałaby przeczołgać się pod oknami. Ponownie zerknęła przez okno by cofnąć się w ostatniej chwili. Nie dość szybko, jak stwierdziła niemal natychmiast, czując ból nad lewym obojczykiem. Zaciskając zęby odchyliła koszulę by sprawdzić jak poważna jest rana. Mimo iż nie była w stanie dojrzeć miejsca trafienia, to jednak zarówno ból jak i ilość krwi nieco ją zaniepokoiły. Odłożyła broń i podkuliła prawą nogę, by wydobyć ukryty w bucie nóż. Odcięcie skrawka koszuli zajęło jak na jej gust nieco za dużo czasu. Zwinęła materiał w kłębek po czym przyłożyła do rany przyciskając brodą. Kolejny pas częściowo odcięty, częściowo odpruty z jej koszuli, posłużył do założenia prowizorycznego opatrunku. Gdy skończyła po raz kolejny otarła pot z czoła nanosząc na nie smugę krwi do której po chwili dołączyła kolejna.

Na szczęście oblężeni potrafili się odgryzać, o czym świadczył truposz, którego nie można było zaliczyć na konto James’a. Tylko gdzie podziali się pozostali?
Wystrzelona z dachu sąsiedniego budynku kula wbiła się w ziemię tuż koło jego buta. Nie zamierzał czekać, aż strzelec lepiej wyceluje. Nie do końca zgrabnym szczupakiem zanurkował w uchylone drzwi... Ramię zapiekło żywym ogniem.
Błyskawicznie przedostał się na tył budynku, nie zastanawiając się, gdzie się podziali gospodarze. Może schowali się w kuchni czy spiżarce... Nie jego sprawa, byle nie plątali mu się pod nogami.
A zatem jeden bandzior na dachu i dwóch...

Na szczęście była praworęczna, co też zaraz wykorzystała. Ponowne wychylenie się i kolejny strzał zwieńczony okrzykiem i głuchym uderzeniem ciała o twardą ziemię. To, że z jej własnych ust również wydobył się zduszony okrzyk bólu, było nieco mniej istotne. Ilu ich jeszcze mogło tam siedzieć... Biorąc pod uwagę, że strzały niemal całkiem ustały, było ich albo bardzo mało, albo też postanowili się przegrupować i wrócić pod osłoną nocy.

Sądząc z tego co słyszał, tego z dachu miał już z głowy. A zatem dwóch...
W ostatniej chwili odsunął się, gdy zza rogu wypadł rozpędzony koń. Nisko nad końską szyją pochylony jeździec wbijał ostrogi w boki wierzchowca. No, prawie zdążył się odsunąć, bo przecież nie podmuch powietrza zwalił Jamesa na ziemię. Odturlał się na bok akurat w czas, by nie znaleźć się pod kopytami kolejnego rumaka.
Chwycił upuszczony winchester i klękając na jedno kolano posłał za uciekającymi trzy kule. Jeden z jeźdźców zachwiał się, ale nie spadł.
- Szlag by... - zaklął. Dalsze strzelanie nie miało sensu.
Rozejrzał się dokoła.
Istna jatka...Chyba lepiej by było stąd zniknąć, zanim mieszkańcy wylezą ze swych kryjówek. Nie miał tu nic do roboty... Informację przekazał, a trupy mogli sami sobie pochować.
Hasta la vista, Culver City?

Strzały ustały całkiem. Podniosła się z podłogi i poświęciła dłuższą chwilę na nasłuchiwanie. Czy jej się tylko zdawało, czy usłyszała galopujące konie, a w chwilę później trzy strzały? Czyli jednak przegrupowanie? Starając się nie wychylić za bardzo, zerknęła przez okno. Na ulicy nie było widać żywej duszy. Ostrożnie, bynajmniej nie przekonana o tym, że nie robi najgłupszego błędu w swoim życiu, odsunęła zamki i uchyliła drzwi. Trzymając w dłoni rewolwer wychyliła się tylko na tyle by mieć lepszy widok na miasteczko.
Cisza...
Otworzyła je nieco szerzej i niepewnie wyszła na werandę.
Nikt do niej nie strzelił. Cisza, spokój... Całkiem jakby nagle znalazła się w wymarłym miasteczku, jakie ponoć można było spotkać tu czy tam na prerii...

Wysuwająca się ostrożnie zza drzwi biura szeryfa sylwetka była Jamesowi dość dobrze znana. Podobnie jak burza jasnych włosów.
Przekleństwo jakieś na nim ciążyło, czy co? Miał rację, kiedy myślał o jak najszybszym opuszczeniu tego miejsca.
- Jaki ten świat jest mały! Witaj, Sam! - powiedział.

Przez chwilę miała wrażenie, że jednak źle oceniła ranę i zaczyna mieć majaki. To by było doprawdy niemile widziane.
- James? - zapytała kierując spojrzenie w stronę, z której dotarła do niej jego głos. Na wszelki wypadek nieco mocniej ścisnęła rewolwer.
- Jak zawsze piękna i niebezpieczna... - powiedział. - Kto tym razem? - spytał.
Opuściła broń.
- Zahary Collins, płotka, z tym że posiadająca drobne zaplecze.
- Tyle hałasu o jedną płotkę
- uśmiechnął się kącikiem ust.
Z wnętrza biura szeryfa dało się słyszeć jakieś gniewne pomruki. Sam, która uznała, że Zahary powinien się raczej cieszyć że jeszcze żyje zamiast równać ją z najgorszymi i wymawiać jej pochodzenie, zdecydowanym ruchem ręki zatrzasnęła drzwi. Odruchowo użyła w tym celu lewej.
- Szlag by to... - zaklęła chowając rewolwer do kabury. Opatrunek niemal całkiem przemókł. Widocznie za słabo docisnęła. Przydałaby się jej miska wody i butelka whisky. - Widziałeś może szeryfa? - zapytała Jamesa.
Teraz była już niemal pewna, że to nie facet z odznaką uratował jej skórę. Pewnie zaszył się w saloonie albo padł od pierwszych strzałów. Nagle uniosła głowę mierząc rewolwerowca uważnym spojrzeniem. Dziwne, ale nawet przez chwilę w jej głowie nie zrodziła się myśl, że być może wcale jej nie pomagał, a wręcz należał do całej tej bandy. Jej prawa dłoń odruchowo powędrowała w stronę colta, jednak nie wyjęła broni co w sumie było z jej strony wielkim postępem w stronę czegoś, co się zwie zaufaniem.
- Jeśli zdołał się pozbierać, to jest pod baczną opieką doktora - odparł James. - Ale tobie zawarcie znajomości z doktorem bardziej się przyda, niż jemu. Chodź. - Wyciągnął rękę.
Pokręciła głową.
- Nie. Nie mogę zostawić tego gnojka samego. Poczekam aż zjawi się szeryf.

No proszę... Pierwsza w życiu niewiasta, która zemdlała na jego widok. Z radości zapewne.
Na szczęście Sam dbała o linię, inaczej noszenie jej należałoby do średnich przyjemności. I tak zdołał ją chwycić w ostatniej chwili. Co prawda nie powinien był jej słuchać i wbrew jej woli dostarczyć do doktora, który by ją fachowo opatrzył, ale umiał sobie wyobrazić, jak by zareagowała Sam gdyby się dowiedziała, że jej cenny łup, jej żywa można by tak rzec, gotówka, choćby przez kilka chwil została sama.
Skoro zatem chciała osobiście pilnować więźnia...
Położył ją w pustej celi.
Obelżywe uwagi Zaharego skończyły się jak nożem uciął, gdy tylko James nadmienił, że nikt nie będzie sprawdzać, z czyjej broni pochodziła przypadkowa kula, która położyła kres żywotowi jakiegoś bandziora.
Teraz ze spokojem można się było zabrać za sprawdzenie rany.

Sam wrzasnęła z bólu gdy bursztynowy płyn dosłownie wgryzł się w jej poranione ciało. Chciała się zerwać z posłania jednak czyjeś silne ręce skutecznie ją przed tym powstrzymały. Chciała chwycić za broń, jednak również to się jej nie udało. Co tak właściwie tu robi, do cholery? Ostatnie, co pamiętała, to zakurzona ulica i przystojna twarz James’a. Miała go właśnie poprosić, by przez chwilę popilnował więźnia, gdy ona idąc za jego radą pójdzie poszukać doktora, gdy świat zawirował jej przed oczami. Ból w ranie utrudniał skupienie myśli. Opadła na pryczę.
- Powiedz, że nie wylałeś wszystkiego... - Skrzywiła się słysząc radosny śmiech dobiegający z drugiej celi. Miała nadzieję, że przyczyna jej wszelkich kłopotów miała dość rozumu w głowie, by nie zmarnować całego trunku.
- Gdzież bym śmiał - odparł James. Co prawda uważał, że Sam potrzebuje bardziej spędzenia kilku godzin w łóżku, niż pół szklanki Johnnie’ego Walkera, ale nie miał zamiaru dyskutować na ten temat. Z doświadczenia wiedział, że jego rozmówczyni należy do najbardziej upartych istot od słońcem, i to nie tylko pod tym fragmentem, który przyświeca Dzikiemu Zachodowi.
- Mam nadzieję że zapłacą ci tyle, by starczyło na nową koszulę - powiedział.
- Starczy... - Nie bawiłaby się w branie faceta żywcem, gdyby to nie było opłacalne. Uniosła się do pozycji siedzącej co zabrało trochę czasu i okraszone zostało jękiem bólu. Trunek, który w chwilę później wypełnił jej usta był zdecydowanie za dobry by marnować go na ranę. Widać było, że tutejszy szeryf zarabia więcej niż można się było spodziewać skoro stać go na takie rarytasy. - Zmarnowałeś dobrą whisky James. Szeryf nie będzie zadowolony....
- Chyba nie sądzisz, że miałbym odwagę wlewać w ciebie to coś, co kryło się w szeryfowskiej szufladzie?
- James udał oburzenie.
- Nawet bym się nie zdziwiła... Skoro to nie szeryfa to...? Po raz kolejny uszczuplasz własne zapasy, czy też zdążyłeś odwiedzić saloon? - W sumie niewiele ją obchodziło skąd pochodzi whisky. Liczyło się tylko ciepło, które dawała, i powoli odchodzący ból. - Mam przedziwne wrażenie, że jestem ci winna podziękowanie. - Widać było, że te słowa nie przychodzą jej łatwo.
- Cieszę się, że mogłem pomóc - odparł James. Zaś Sam mogła się poświęcić rozważaniom, na ile jego ‘cieszę się’ było szczere. Ją akurat kopnęło w zadek jego dobre serce, czy też siał takimi ‘cieszeniami się’ na prawo i lewo. - Może jednak się położysz? - spytał. - Popilnuję tego twego Collinsa.
- Nic mi nie będzie, a Collinsa mogę popilnować sama. Nie chciałabym stawać na przeszkodzie twoim planom.
- Zdecydowanie kiepsko radziła sobie w sytuacjach, których nie mogła w pełni kontrolować. Najgorsze było przeświadczenie, że powinna pozwolić sobie pomóc. Zaś najśmieszniejsze to, że niemal zawsze w takich sytuacjach w pobliżu jakimś cudem znajdował się James. Wściekać się czy śmiać. Wybrała lekki, przyjacielski uśmiech.
- Nie wygłupiaj się - powiedział James. - Musisz trochę odpocząć, a sędzia, o czym zapewne jeszcze nie wiesz, pojawi się dopiero pojutrze. Nigdzie się w tej chwili nie spieszę. I nie musisz z tego powodu czuć się do czegokolwiek zobowiązana. Z wyrazami wdzięczności na czele.
- Prawdziwy rycerz w srebrnej zbroi....
- mruknęła. - Pojutrze... Miałam nadzieję że pojawi się jutro z samego rana i zdejmie mi Collinsa z głowy. Powinnam zastrzelić drania...
Tak. Jasne. Rycerz... Wyraz twarzy Jamesa był jednoznaczny.
- Tak to wloką się za człowiekiem błędy przeszłości - uśmiechnął się. - Teraz już nie wypada.
- Tak, niektóre z tych błędów potrafią być wyjątkowo uciążliwe.
- Rozbawiona zmierzyła Jamesa, o dziwo, przyjaznym spojrzeniem. - Twoja kolej na opowiadanie historii grozy.
- Życzysz sobie bajeczki na dobranoc?
- W słowach Jamesa kryło się nieco ironii. - Preferujesz jakąś konkretną tematykę, czy też jest ci wszystko jedno?
- Coś bardzo konkretnego
- stwierdziła, kładąc się ponownie na pryczy. James uczynnie poprawił coś, co udawało poduszkę. - Dlaczego wybrałeś akurat takie a nie inne życie?
- Jak rozumiem, stwierdzenie ‘tak się złożyło’ nie starczy, by zaspokoić twoją ciekawość?
- Jeżeli będzie musiało to pewnie wystarczy. Możesz opowiedzieć coś innego. W sumie jeżeli tak bardzo ci się nie chce, nie musisz opowiadać nic.
- Czegóż się nie robi dla pięknej kobiety.
- James, mimo dającego się zauważyć braku entuzjazmu, nie wybiegł z biura pod pretekstem znalezienia i przyprowadzenia doktora.
- Wszystko zaczęło się od przypadku - zaczął. - Gdy mój wuj spotkał na swej drodze kobietę swego życia...
Widać opowiadanie nie było zbyt ciekawe, bo kilka zdań później Sam spała. A może była po prostu zmęczona.

 
Kerm jest offline  
Stary 26-12-2019, 19:36   #39
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

Cricktown.


Kolejny upalny dzień zbliżał się ku końcowi. Przepełniony saloon był ostatnim miejscem w którym miała ochotę znaleźć się Sam. Nagrzane słońcem, doprawione whisky głowy dymiły z każdym wieczorem bardziej. Gdyby nie konieczność uzupełnienia zapasów i wymiany siodła, już by jej tu nie było. Nasunąwszy kapelusz głębiej na czoło ruszyła w stronę stajni. Spędzanie wieczorów z Łysym jako jedynym towarzyszem weszło jej w krew.
- Witaj przystojniaku... - Zagadnęła karego ogiera wchodząc do przeznaczonego dla niego boksu. - Zgadnij co dziś dla ciebie mam? - Podobno niektórzy uważają, że rozmawianie ze zwierzętami jest oznaką tracenia rozumu. W takim wypadku Sam wolała nie wiedzieć jakimi epitetami obdarzono by ją gdyby ktoś dowiedział się, że to wielkie bydle jest przez nią traktowane na równi o ile nie lepiej, niż większość ludzi.
Drzwi skrzypnęły bardzo cicho. Stary Pedro, właściciel stajni, ze wszystkich sił dbał o swą własność.
- Jak myślisz, gdzie on teraz jest? - Podsunęła pod pysk ogiera kawałek soczystego jabłka. - Założę się, że siedzi teraz w chłodnej sali jakiegoś wielkomiejskiego saloonu i podrywa ślicznotki. Myślisz, że bym wygrała? - W odpowiedzi ogier uniósł łeb i zarżał. Sam mogłaby przysiąc, że to zwierze czasami doskonale rozumiało co do niego mówiła. Gdy jednak zaczął obwąchiwać jej dłoń, musiała z żalem przyznać że pewnie chodziło mu o kolejny kawałek owocu. - Łakomczuch...
- Witaj, Sam! Cześć Łysy - rozległo się niedaleko jej pleców - Skąpi ci kawałka marchewki? - spytał James.
Ewentualnie chciał ją poinformować o pojawieniu się niespodziewanego intruza.
- Nie marchewki, a jabłka - oznajmiła odwracając się w stronę przybysza z uśmiechem. - Witaj James.
- Cóż cię przywiodło na to... do tego pięknego miasteczka? - spytał,
- Polowanie, a ciebie? - Łysy korzystając z chwili nieuwagi swojej właścicielki, wbił zęby w resztę jabłka. - Złodziejaszek - skarciła go, jednak bez gniewu w głosie, raczej z rozbawieniem.
- Miałem tu mały interes do załatwienia - odparł James. - Nic poważnego.
Co mogło oznaczać równie dobrze dwa trupy, jak i dziesięć. Tyle tylko, że Sam nie słyszała o żadnej aż tak poważnej strzelaninie.
- Znasz tu jakieś miejsce, gdzie dobrze karmią? - spytał.
- Możesz spróbować w saloonie ale o tej porze jest tam ścisk i raczej nie masz szans na wolny stolik czy chociażby fragment podłogi. - oznajmiła zgodnie z prawdą by po chwili dodać z zadziornym błyskiem w oku. - No chyba, że zamówisz do pokoju.
Propozycja była na tyle zaskakująca, że James zaczął w myślach przeglądać listę swych grzechów i zastanawiać się, czy czasem i za nim ktoś nie wysłał listu... Ale chyba nie...
- Skoro tak pełno - odpowiedział - to i na pokój się nie załapię. A nie chciałbym nikogo usuwać... na siłę.
- Wobec tego możesz skorzystać z mojej gościny. Fotel może nie jest taki wygodny jednak lepsze to niż brudne deski podłogi.
- Czterdzieści procent? I kolacja? - spytał. Skoro fotel był mniej wygodny, należała mu się zniżka...
Wyciągnęła w jego stronę dłoń, uprzednio wytarłszy ją o spodnie.
- Zgoda.

Pokój nie był ani taki duży jak ten w którym ponad rok wcześniej spędzili noc, ani tak wygodny. Łóżko, chwiejący się stolik, szafa, której drzwi się nie domykały i fotel były jedynymi meblami, jakie się w nim znajdowały.
- Rozgość się - rzuciła w stronę Jamesa, a sama ułożyła się na łóżku podpierając głowę dłońmi i wpatrując się w zagadkową plamę na suficie.
James wrzucił plecak do szafy, powiesił kapelusz na gwoździu, który był chyba stałym elementem wyposażenia każdego pokoju, a kurtkę powiesił na oparciu.
- I jak ci się wiedzie, Sam? - spytał. - Jak interesy, co z wizją domku z firankami?
- Dobrze, dobrze i źle - odpowiedziała po kolei na każde pytanie. - Wciąż żyję, on też. Wizja domku jakoś nie ma zamiaru przerodzić się w rzeczywistość.
- Nie widziałem, nie słyszałem. - James bezradnie rozłożył ręce.
Uśmiech Sam zmienił się nieznacznie.
- W końcu go dopadnę - oznajmiła z mściwością w głosie. - Zaś póki co tkwię w tej dziurze i odliczam minuty do jej opuszczenia. - Odwróciła wzrok od plamy by zwrócić go na James’a. - Zastanawiam się jakie kłopoty tym razem staną mi na drodze...
- Na mnie nie patrz. - James uniósł ręce w obronnym geście. - Co złego, to nie ja, zapewniam.
- Wedle życzenia. - Odwróciła spojrzenie. - W każdym razie dobrze cię widzieć. Zamówisz kolację?
Dobrze cię widzieć? Czy go słuch mylił, czy też ktoś podmienił Sam na inną wersję? Albo też knuła coś wielce paskudnego... Tylko nie wiedział co...
- Żartowałem z tym niepatrzeniem - powiedział. - Jakie specjalne życzenia jeśli chodzi o menu? O ewentualne dodatki?
- Cokolwiek poza wołowiną. - Jej ostatnie doświadczenia z gulaszem były co najmniej niestrawne.
James skinął głową.

‘Cokolwiek poza wołowiną’ okazało się średniej wielkości kurczakiem z dodatkiem kaszy polanej jakimś sosem. Do tego parę kawałków chleba i butelka czerwonawego płynu, nazwanego przez barmana winem.
- Smacznego - powiedział James, zapraszając Sam do stołu. - Czym chata bogata... Ale z pewnością to nie wołowina. I nie kot - zapewnił.
- Tego ostatniego nie byłabym tak całkiem pewna. - Zażartowała wstając z niechęcią z łóżka.
Mimo dość smakowitego zapachu i całkiem niezłego smaku kurczaka oraz kaszy, Samantha raczej dłubała w jedzeniu niż faktycznie jadła. Również nalane przez James’a wino zostało praktycznie nietknięte.
- Co jest, Sam? - spytał James. - Źle się czujesz?
- Nie - odpowiedź padła krótka i niezbyt zachęcająca do dalszej rozmowy. - Wybacz, to tylko zmęczenie - dodała po chwili.
James podejrzliwie spojrzał na Sam. Najpierw ‘cieszę się’, teraz ‘wybacz’? Zachorowała, jak nic...
- Może się położysz? - spytał.
- To tylko zmęczenie - powtórzyła nieco dosadniej z cieniem dawnej, gniewnej łowczyni. - Zajmij się swoim talerzem, James, proszę.
Zajął się. Nie wypadało odmawiać gospodyni. mimo tego nie spuszczał oka z siedzącej na krześle Sam.
- Tym bardziej przyda ci się odpoczynek. Nie pomyślałaś na przykład o paru dniach wolnego? - spytał.
Samantha bardzo powoli i ostrożnie odłożyła widelec.
- Przyda mi się spacer. - Wstała od stołu. - Nie przeszkadzaj sobie - dodała kierując się w stronę drzwi.
- Nie żartuj, Sam - odparł. - Spacer z tobą to będzie czysta przyjemność - powiedział.
Założył kurtkę i kapelusz.
Najwyraźniej nie miała zamiaru ani go zniechęcać ani dyskutować. Odczekała chwilę po czym razem wyszli na korytarz.
Sam zdecydowanie nie miała planu na to gdzie się udać. Gdyby była sama najpewniej skierowałaby swe kroki w stronę stajni, jednak obecność Jamesa niezbyt nastrajała na rozmowy z koniem. Wychodząc z saloonu skinęła głową szeryfowi, z którym minęli się w drzwiach.
Szeryf zdecydowanie dłużej zatrzymał wzrok na Jamesie, niż na biuście Sam. Albo przemawiało przez niego doświadczenie, albo... nie przepadał za kobietami. I tacy się zdarzali.
Powietrze na zewnątrz zdążyło się nieco ochłodzić. Przyjemny, lekki wietrzyk ochładzał rozpaloną skórę. Uśmiechnęła się zadowolona i ruszyła powoli w stronę kościoła by obejść go łukiem i podążyć dalej w stronę małego cmentarza.
James ruszył za nią, przy okazji rozglądając się na wszystkie strony. Odwiedzać cmentarze można było, jeśli ktoś miał taką ochotę czy potrzebę, ale nie należało stwarzać okazji do pozostania tam na zawsze.
Zastanawiał się, czy Sam ma zamiar odwiedzić kogoś bliskiego czy też w ramach napadu refleksji ma zamiar podumać nad kruchością ludzkiego życia, ale postanowił powstrzymać się z wypytywaniem.
Samantha zatrzymała się przy bramie jakby zbierając odwagę by ją przekroczyć, po czym odsunęła się i zamiast wejść na teren cmentarza, oparła się o otaczający go płotek.
- Nigdy nie lubiłam tego miejsca - oznajmiła po chwili.
James nie sądził, by ktokolwiek, poza grabarzami, lubił cmentarze, ale w ramach komentarza jedynie skinął głową. I czekał na ciąg dalszy.
Opierać się o wątły, prawdziwie symboliczny płotek nie zamierzał.
Ciąg dalszy jednak nie nastąpił. Sam stała w milczeniu spoglądając na coraz słabiej widoczne nagrobki. Gdy kolejny podmuch wiatru przyniósł ze sobą wycie kojota, wzdrygnęła się i oderwała od płotu.
- Nadal uważasz, że spacer ze mną to czysta przyjemność? - zapytała spoglądając w stronę miasta.
- Cisza, spokój, nienajgorsze towarzystwo - odparł James. W tym akurat miejscu ostatnie słowa można było zrozumieć rozmaicie. - Czemu miałbym narzekać?
- Dziwny z ciebie facet. Dziękuję - dodała ruszając w drogę powrotną.
Ruszył wraz z nią. Celu tej wędrówki nie rozumiał, ale skoro zaoferował swoje towarzystwo... W gruncie rzeczy było mu obojętne, dokąd idą.

Powrót do saloonu zabrał nieco więcej czasu. Zmrok zdążył już zapaść, a droga niemal całkiem zniknąć im z oczu, zmuszając do ostrożności i nieco baczniejszym stawianiu stóp. W jasno oświetlonym i gwarnym przybytku było tłoczniej niż gdy wychodzili. Najwyraźniej wszyscy mężczyźni z miasteczka postanowili wynagrodzić sobie upalny dzień szklaneczką czegoś mocniejszego. Parę osób skinęło głową w stronę Sam, inni ciekawie spoglądali na James’a, jeszcze inni ostentacyjnie wlepiali wzrok w biust łowczyni. Ta, ignorując wszystkich, ruszyła w stronę schodów prowadzących na piętro.
Żadne ze spojrzeń, chociaż rzucano ich wiele, nie zawierało w sobie żadnych niebezpiecznych elementów. Ciekawość, zainteresowanie - to wszystko.
Resztki kolacji zniknęły z pokoju, została tylko napoczęta butelka wina i dwa kubki. Mrok wpadał do pokoju przez niezasłonięte okno, lampa naftowa, zapalona zapewne przez którąś z dziewczyn z gospody, zmagała się dość udanie z ciemnością.
Sam podeszła do stolika i nalała trunku do obu kubków. Przesunęła jeden w stronę James’a po czym z pasją osoby, która spędziła kilka godzin na pustyni, zabrała się do opróżniania swojego.
- Nienawidzę tego miasta - oznajmiła ni z tego ni z owego, odstawiając z hukiem bogu ducha winny kubek. Można było pomyśleć, że zaraz zabierze się za napełnianie go, jednak tego nie zrobiła. Zamiast tego podeszła do łóżka, usiadła na jego brzegu, po czym zabrała się za zdejmowanie butów.
James wypił zaledwie parę łyków. Wino nawet nie było takie kiepskie, ale on od dawien dawna ograniczał ilości wypijanego alkoholu. Potem odstawił kubek i usiadł na fotelu, wpatrując się w Sam.
Nie zwracając na niego uwagi, zdjęła buty i odstawiła je pod łóżko po czym zabrała się za odpinanie pana, który następnie przewiesiła przez oparcie mebla. Pozbycie się kamizelki i koszuli zajęło jej chwilę. Po nich przyszła kolej na spodnie.
Czarny gorset Sam robił wrażenie. Podobnie jak i jego zawartość, jeszcze lepiej widoczna niż przy bluzce z paroma odpiętymi guzikami. I James mógłby się założyć, że większość niewiast, nie tylko w Cricktown, ale na całym Zachodzie, natychmiast by się z Sam zamieniła.
- Masz zamiar tak tam siedzieć i się przyglądać? - zapytała sięgając dłonią do rzemyków wiążących gorset.
- Ostatnia próba pomagania ci źle się skończyła - powiedział James wstając z fotela. Zawsze lepiej coś robić, niż być biernym obserwatorem. Oczywiście słowa Sam można było zrozumieć na dwa sposoby - albo się obrócić, albo... Wolał to zinterpretować w ten drugi sposób.
- Wszystko co ma związek z moja osobą prędzej czy później źle się kończy. Pora się do tego przyzwyczaić, James. - odpowiedziała opierając się na łokciach i czekając aż podejdzie i sam rozprawi się z rzemykami lub... wyjdzie z pokoju. W sumie nawet by mu się nie dziwiła.
Zamknięte drzwi, więc nikt się niepotrzebnie nie wtarabani do środka. Odłożona broń, czyli nagła zmiana humoru Sam nie grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem. Najwyżej go wyrzuci...

Rzemyczki, jak zwykle, miały wstrętną tendencję do plątania się. Przez ułamek sekundy w głowie Jamesa błysnęła myśl, by trochę pomóc sobie jakimś ostrym narzędziem, lecz uciekła. Widać wyobraźnia podsunęła jej obraz przeszczęśliwej Sam...
Jeden supełek, drugi... Metr, drugi... Inne znane mu gorsety nie były aż tak uparte. Czyżby przedmioty osobistego użytku przejmowały niektóre cechy swego właściciela? Na szczęście droga przez mękę się skończyła i gorset miękko rozchylił się i opadł na boki, ukazując to, co w większości chowało się przed oczami zaciekawionych obserwatorów.
James najwyraźniej niezbyt często miał do czynienia z gorsetami. Z lekkim uśmiechem na ustach obserwowała jego zmagania jednak nawet przez chwilę nie miała zamiaru pomagać. Gdy wreszcie jego starania zostały zakończone sukcesem, zrobiła to co zawsze po uwolnieniu się z kleszczy tego kobiecego fatałaszka - wzięła głęboki wdech.
- Znacznie lepiej - oświadczyła zadowolona.
James też tak uważał... szczególnie po tym wdechu. W półleżącej pozycji biust Sam wyglądał... smakowicie. Pozostawało tylko spróbować, czy wzrok go nie myli.
Samantha z miną zadowolonego kota obserwowała reakcję James’a. Były czasy kiedy nienawidziła tej części swego ciała, jednak one dawno minęły. Całkiem pokaźnych rozmiarów, jędrne piersi już nie raz ułatwiły jej wykonanie swojej pracy. Mężczyźni mieli zwyczaj głupieć gdy ich oczom ukazywało się nieco więcej owych krągłości, a ona bezwzględnie wykorzystywała ich głupotę. Jednak tym razem miała do czynienia z nieco innym rodzajem mężczyzny. James zdawał się wahać, jakby niepewny czy przypadkiem za jej uległością nie kryje się jakiś podstęp. W jej głowie zrodziło się pytanie, co też by zrobił gdyby teraz wychyliła się i sięgnęła po broń. Czy właśnie tego się po niej spodziewał? Uczucie, które towarzyszyło tej myśli nie było szczególnie miłe. Uśmieszek zadowolonego z siebie kociaka czmychnął z jej ust.
Pierwsza próba była delikatna. Ot, ledwo muśnięcie tego najbardziej strategicznego fragmentu kobiecej piersi, by móc zaobserwować pierwszą reakcję. Były wszak niewiasty, które za tym przepadały, a były też takie, co broniły swego biustu, przynajmniej na początku, przed takimi ‘nieprzyzwoitymi’ zachowaniami.
Sam nie protestowała. Była gotowa pozwolić James’owi na wszystko tak długo, jak długo jego starania będą skuteczne w przeganianiu ponurych myśli.



Gdy otworzyła oczy za oknem słońce od jakiegoś już czasu wisiało nad horyzontem. A ona była sama. Zanim zdążyła się zdecydować, czy ma się cieszyć, czy wściec, James wkroczył do pokoju, ze śniadaniem w rękach. Postawił tacę na stole, a potem podszedł do Sam.
- Nie chciałem cię budzić - powiedział. - Dzień dobry.
- To się jeszcze okaże czy dobry - mruknęła niechętnie, po czym przeciągnęła się rozkosznie, co stało w pewnej sprzeczności z wypowiedzianym zdaniem. Ale wszyscy wiedzieli, że od kobiet nie należy wymagać bycia konsekwentnymi. - Umieram z głodu - oznajmiła unosząc się na łóżku. - Co tam masz?
- Same pyszności - zapewnił James. - Cieplutkie bułeczki. - Jakimś dziwnym trafem jego wzrok spoczął na parze innych ‘ciepłych bułeczek’. - I domowa ponoć kiełbasa. Do tego niezbyt zimne piwo i gorąca kawa. Do wyboru.
- Bułeczki i kawa - zdecydowała po chwili zastanowienia po czym zabrała się za kompletowanie ubrania nie zwracając większej uwagi na wzrok James’a. - Jakieś ciekawe plany na ów dobry dzień?
Jeden z ewentualnych planów właśnie się ubierał... poza tym i tak robiło się zbyt gorąco na igraszki, chyba że w jeziorku.
- Zakupy - odparł. - A potem... chyba w drogę. A ty? Zostajesz dłużej?
Pokręciła przecząco głową.
- Nie, nie zostaję. Czekam tylko aż siodło będzie gotowe i ruszam dalej. Mam dość tego miejsca. Przy odrobinie szczęścia będzie to mój przedostatni pobyt w Cricktown. - Zapięła koszulę, jak zwykle nie do końca, po czym sięgnęła po pas.


Sam wyszła właśnie od siodlarza, gdy względną ciszę wczesnego przedpołudnia przerwał dźwięk niezbyt typowy dla tych okolic.
- Więc i przywędrowała w końcu jakaś machina - powiedział James. Trudno było wyczuć, czy jest aż tak zachwycony postępem cywilizacji. - Widywałem takie w Denver - dodał - ale w tych okolicach jeszcze nie.
Jego towarzyszka nie ukrywała swej niechęci do hałaśliwej machiny.
- Idealnie pasuje do tego miasteczka - bynajmniej nie było to pochlebstwo. Jej stosunku do domu na kółkach nie poprawiła przemowa jego właściciela, a właściwie sam fakt tego jaką profesją się parał. - Co o tym sądzisz? - zapytała James’a.
- Wielce chwalebna idea - odparł tonem nie pozostawiającym cienia wątpliwości co do chęci włóczenia się po bezdrożach w imię dość wątpliwych nagród w przyszłym świecie.
- Znalazłabym kilka chwalebniejszych, od kulki w czyjś łeb poczynając. - Miłość Samanthy do wszelkiego rodzaju duchownych była równie wielka, co do marnowania czasu na krucjaty w imię Najwyższego. - Ciekawe czy poza zbawieniem i całą tą resztą oferuje coś bardziej przyziemnego.

Stugębna plotka była, mimo wszechobecnego upału, szybka jak zawsze. I to ona właśnie przekazała wszstkim zainteresowanym (tudzież obojętnym czy wahającym się), iż wielebny Johnson jest w stanie zapłacić pewną kwotę w twardej walucie...
- To już brzmi rozsądniej - skomentowała Sam. - Pięćset dolarów piechotą nie chodzi - a nawet gdy chodzi to trzeba to jeszcze ubić - dodała w myślach. Nawet nie brała pod uwagę jakiejś niższej kwoty. W końcu byli w tej okolicy najlepsi. - Zainteresowany? - zapytała żartobliwie, spoglądając na towarzyszącego jej James’a.
- Jasne. W takim towarzystwie.
Czasy obecne


Mieli za sobą kilka naprawdę dobrych chwil, a także kilka takich, o których od biedy można by zapomnieć. Nic jednak nie zmieniało tego, że ufali sobie nawzajem. Ani tego, że nie widzieli się od dobrych paru miesięcy.
- Nadal podkradasz mi nagrody? - zapytałą, odwracając spojrzenie od okna. Coś w niej się zmieniło. Nie sprawiałą już wrażenie wiecznie wkurzonej na cały świat, ani chętnej by go posłać w diabły. Może udało się jej dopiąć swego? Może była to magia zemsty dokonanej. Jakby nie było, na ustach Sam gościł teraz lekki uśmieszek, chociaż nie sięgał on oczu. Te, wpatrzone w Jamesa, wyrażały powagę kłócącą się nieco z psotną zaczepką słowną.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 29-12-2019, 20:51   #40
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
James uśmiechnął się lekko.
- Rzucasz we mnie kalumniami - odparł żartobliwie, zastanawiając się równocześnie nad zmianami, które w niej zaszły... i nad tym, na ile były to zmiany na lepsze. - Tylko raz zgarnąłem ci zdobycz sprzed nosa, a i tak oddałem ci ją, na dodatek z zawiązaną kokardką - dokończył, stale utrzymując żartobliwy ton. - A ostatnimi czasy prowadziłem całkiem przykładne życie, odprowadzając wielebnego Morgana i jego trzódkę do Hope, gdzie zamierzali rozpocząć nowe życie.
Wstał i podszedł do Sam.
- A ty? Co porabiałaś? - Wpatrywał się w nią uważnie. - I wyjaśnij mi przy okazji, jak mogę wam pomóc, bo w kwestii fae jestem, można by rzec, całkiem zielony. A tak na marginesie... nie jesteście zbyt podobne.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172