Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-12-2019, 16:32   #15
Ayoze
 
Ayoze's Avatar
 
Reputacja: 1 Ayoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputację
Izabelle najchętniej zostałaby w siodle, otulona kocem podarowanym jej przez Cichego, jednak rozkaz to rozkaz. Dziewczyna z trudem zeszła z grzbietu swego konia i zatoczyła się lekko, stawiając stopy na zmrożonym śniegu. Nie odezwała się jednak słowem i po chwili dołączyła do Volmara, szukając śladów goblinów. Te prowadziły w kierunku, w którym zmierzali, jednak potem urywały się nagle, przykryte kołdrą śniegu, jakby swój udział miała w tym jakaś magia. Tak mogło być, biorąc pod uwagę, że zieloni mieli szamana. Skoro jednak kroki tamtych kierowały się na stanicę, ruszyliście za nimi, mając nadzieję dopaść ich właśnie tam i zakończyć tym samym zadanie.

Po pół godzinie jazdy temperatura spadła jeszcze bardziej. Wasze ciała potrzebowały ruchu. Bez ruchu już dawno bylibyście martwi. A może już byliście martwi? Z oddali ponownie słychać było wycie wilka. Nie byliście bezpieczni, nawet tu, na tej białej pustyni. Mała mapka otrzymana od komendanta, nie odpowiadała w żadnym stopniu rzeczywistemu ukształtowaniu terenu. Głupi kawałek papieru, nie mówiący zupełnie nic wartościowego. Na niej z jednej strony zapisane imię i nazwisko sierżanta: "Otto Hindelberg" a pod spodem dopisek ,,Jakiś kretyn ze sztabu''. Musieliście zdać się tylko i wyłącznie na siebie.

Konie rżały. Gunnar zastanawiał się, czemu rżały? Tego nikt nie wiedział. Z uciechy może? Rżą, rżą, rżą, słowo obracane w zdrewniałym umyśle tracił znaczenie, krok za krokiem w kierunku koni, a one za każdym razem rżą, rżą, rżą, rżą. Człap, człap, przez śnieg. Wszyscy byliście głodni. Bez wyjątku. Powietrze było jak kryształ, a niebo niebieskie, bez jednej chmurki, bez plamki oznaczającej ptaka. Żadnych śladów na śniegu, nie było nic, tylko nieskazitelna równina.

Zwierzęta były martwe, świat był martwy, wy też jesteście martwi, skazani na wieczne tułanie się po czarno-białej pustyni. Martwi, martwi... zimno, zimno... zasnąć... tylko zasnąć. Oczy kleiły się, powieki były ciężkie niczym głazy. Krok za krokiem. koń kołysał się spokojnym, znanym rytmem.

Ogarniała nagle jakaś błogość, zimno odchodzi powoli...




Wreszcie nadszedł wieczór, wyczekany moment, by trochę odpocząć. Albo i nie... Trzeba było przecież rozpalić ognisko, bez tego nie dacie rady zjeść ani przeżyć tej nocy. Volmar wygrzebał z juków resztki drewna zabranego z garnizonu, w tym czasie Rupert poszedł nakarmić zwierzęta. Magnus próbował rozpalić ogień, ale zgrabiałe ręce ledwo co trzymały hubkę i krzesiwo. Palce się go nie słuchały. Gunnar spróbował mu pomóc, ale efekt był taki sam - dłonie były zbyt zmarznięte. Obaj próbowali je rozruszać, rozgrzać, ale chwilę to zajmie.

Z nadejściem wieczora, Marcus poczuł się gorzej. Było mu piekielnie zimno, a w myślach ciągle odbijało mu się echem słowo ,,rżą''. Przecież musieli rozpalić ogień. A konie rżą - nie rżą, są cicho, ale słowo przyczepiło się, nie chce odejść, rżą, rżą, nie ma ognia. Ogień musi być, bo konie rżą, trzeba iść... nie, trzeba rozpalić ogień, nie da się, jaki ogień? Pozbawione znaczenia słowa krążyły mu po głowie, co chwila zamykały mu się powieki. Nie ma żadnego sierżanta, jest tata, tata, a konie rżą.... Raz, dwa, trzy, umrzesz ty! Nie, z tego stanu wyrwał go PŁOMYK!

Zgasł? Nie, nie, nie....

Płomyk nie gaśnie, dłonie Rzeźnika rozgrzały się na tyle, że udało się wykrzesać iskrę. Powoli mały żywioł budził się do życia, jeszcze blady, pełgający. Ale w końcu, jest ogień! OGIEŃ! Teraz mogliście wreszcie rozmrozić jedzenie przy ognisku, zrobiło się ciepło, mogliście zdjąć szmaty z twarzy, oddech przy ognisku przestał parować. Fala ciepła rozpełza się, śnieg wokół zaczął się topić. Izabelle śmiała się, wszyscy wyciągnęli ręce w kierunku płomienia.

Suszone mięso wylądowało w garze wrzucone przez Gunnara, konie garnęły się pod ogień, Otto podprowadził je pod ognisko. Popręgi odmarzały, można było odpiąć zapinki, rozkulbaczyć zwierzęta. Ogień szumiał i trzaska, zupa zaczynała bulgotać. Wracało czucie w rękach, najpierw był ból, ale był to dobry ból, bo oznaczał życie. Butelka gorzałki krążyła od ust do ust - napić się, ale nie za dużo, żeby się nie wstawić, w końcu wszyscy mieliście puste żołądki.

Siedzieliście przy ognisku i rozmawialiście. Wreszcie mogliście rozmawiać. Udało wam się przeżyć. Za wami był pierwszy ciężki dzień, zrozumieliście, że teraz musicie się zjednoczyć. Silniejsi muszą pomagać słabszym. Nie było innej opcji, albo to, albo śmierć. Tej nocy temperatura szła w górę, było całkiem przyzwoicie, można było nawet pożartować...




Kolejny dzień zaczął się lepiej od poprzedniego. Pogoda była lepsza, mróz trochę odpuścił. Nie były to warunki idealne, ale lepsze, niż wczoraj. Przez całą noc dbaliście, by ognisko nie zgasło, zatem śniadanie dało się zjeść szybciej i z prawdziwym smakiem. Całkiem nieźle wypoczęliście, nawet Izabelle trzymała się lepiej, niż zeszłego dnia, za to Marcus nieco gorzej. Był blady, miał podkrążone oczy, być może nawet gorączkę. Z trudem wspiął się na grzbiet swego konia, gdy wyruszaliście. Według mapy, dziś powinniście dotrzeć do stanicy.

Ponownie czekała was biała pustynia i mróz, choć nie tak ostry, jak wczoraj. Niebo było czyste, słońce stało nisko, po dwóch godzinach jazdy zaczął prószyć lekki śnieg. I w końcu, w samo południe czekała na was zła wiadomość. Cholernie zła. Ślady, które pojawiły się nagle, wiodły dokładnie w poprzek kierunku waszej jazdy. Cztery biegnące obok siebie wilki. I jeden, idealnie odciśnięty w śniegu ślad buta - tuż obok wilczego tropu. Trop był wczorajszy, świeży.

Sierżant Hildenberg miał wyraźny rozkaz - iść i wyrżnąć zielonych. Dzisiaj byliście w lepszej kondycji; wypoczęci i najedzeni. No, pomijając Marcusa, ale mężczyzna wciąż starał się nie dać po sobie poznać, że coś złego dzieje się z jego organizmem. Trzeba było po raz kolejny podjąć decyzję. Ruszać za wilczymi jeźdźcami, żeby ich dopaść, to jednocześnie oddalić się od stanicy. Na końcu czekała walka. Walka szalona i w tych warunkach na pewno ciężka. W stanicy czekało ciepło i wypoczynek...

Ale jednak, zlekceważyć trop, to zlekceważyć rozkaz. To tak, jak gdyby stać na straży i nagle zejść z posterunku. To pozostawić mieszkańców okolicznych osad na zgubę. To skazać ich na atak zielonoskórych. Ruszyć teraz do stanicy to sąd wojenny. Sąd cichy i - niemal - bez konsekwencji. Żaden z żołnierzy nie przyzna się przecież przed dowódcami, że widział ślad. To sąd nad samym sobą, to płacz wieczorem i niespokojny sen, na wieść o ofiarach ataku zielonoskórych. To ból na wieść o kolejnych spalonych wioskach. To świadomość tego, że zawiedliście. Że nie zrobiliście tego, do czego byliście zobowiązani. Że powinniście obronić wieśniaków przed atakiem.

Za ucieczkę do ciepłej stanicy...
 
Ayoze jest offline