Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-12-2019, 20:59   #38
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Kim do cholery jesteście? - wychrypiał człowiek, którego James znalazł w stajni. Związanego niczym baleronik i zakneblowanego. Tudzież z rozbitą głową.
Zakneblowany już nie był, a ze względu na przyczepioną do piersi gwiazdę również i więzy zaczynały powoli znikać.
- James - odpowiedzieli obaj jednym głosem.
Szeryf zamrugał. Bliźniacy zlali się w jedną osobę, by po chwili znów się rozdzielić.
Szeryf jęknął i sięgnął do bolącej głowy.
- Spokojnie - odpowiedzieli bliźniacy. Nawet jak na tak bliskie związki rodzinne jednym głosem mówić nie powinni... Coś było nie tak...
Syknął, gdy uniesiona ręka trafiła na guz wielkości bardzo dorodnej śliwki.
- Ktoś pana bardzo nie lubi, szeryfie. - Bliźniacy, przy pewnym wysiłku, skurczyli się do jednej osoby. Wysokiego mężczyzny o szarych oczach. - Szukałem pana.
- W stajni?
- Szeryf poczuł się zaskoczony.
- Stajnia to przypadek. Ale skoro pan tu jest... Sędzia okręgowy prosił by przekazać, że przyjedzie dzień później.
- Ta baba się wścieknie
- powiedział szeryf.
- Baba?
- No, taka blondynka o męskim imieniu...
- Szeryf, zdaje się, cierpiał na chwilową amnezję. Wybiórczą. - Przywiozła więźnia i siedzi mi na karku, czekając właśnie na sędziego.
Huknął strzał, potem drugi.
- Moje biuro! - jęknął szeryf. Zerwał się ze stosiku siana, na którym leżał i natychmiast, z jeszcze głośniejszym jękiem opadł na siano.
- Leż pan... - powiedział James. - Zobaczę, co da się zrobić...
Gdy wyszedł ze stajni kolejne wystrzały rozległy się w powietrzu. Towarzyszył im trzask pospiesznie zamykanych drzwi i okiennic. Mieszkańcy nie chcieli mieć nic wspólnego z jakąkolwiek awanturą. W końcu po co wybrali szeryfa?

Strzelanie komuś w plecy było zajęciem bardzo niesportowym i bardzo niehonorowym. Dlatego też James stanął niedaleko chowającego się za wozem bandytą.
Jeśli ktoś napadał na biuro szeryfa, to był bandytą, prawda?
A zatem stanął niedaleko, z uniesionym, gotowym do strzału winchesterem.
- Halo! - powiedział. I strzelił między spoglądające na niego, zaskoczone oczy.

Odsunąwszy na bok truposza sam zajął jego miejsce. Stąd mógł spokojnie obserwować całą sytuację.
Wszystko wyglądało niczym w kiepskim, wymyślonym przez pismaków opowiadaniu, z serii “Prawdziwe życie na Dzikim Zachodzie”. Banda opryszków usiłująca odbić swego kamrata. Po diabła, skoro bez niego łup będzie można podzielić na mniej części? Czysty zysk.
Ci tutaj widać kiepsko liczyli, bowiem przystąpili do oblężenia w stylu godnym Alamo. Tyle tylko, że darowali sobie “Pieśń o podrzynaniu gardeł”.
Kolejny desperado zapewne wymyślił sobie, że po zdjęciu kilku dachówek będzie miał wyśmienite pole ostrzału...
Celna kula na zawsze wybiła mu z głowy takie myśli.

Odgłos ciała, Sam miała nadzieję że było to ciało a nie coś innego, spadającego z dachu oraz dołączenie do kanonady nowej broni, wlało w serce dziewczyny nieco nadziei. Z nową energią przystąpiła do odpowiadania na strzały, które wciąż zasypywały budynek, jednak z nieco mniejszą częstotliwością.
- Lepiej późno niż wcale... - mruknęła między jednym a drugim strzałem. Miała nadzieję, że szeryf będzie miał dość rozumu, by nie dać się zbyt szybko zabić.

James doszedł do wniosku, że czas już zmienić stanowisko.
Aż takimi idiotami bandyci nie byli i po sposobie, w jaki ich kompan opuścił dach musieli sobie zdawać sprawę z tego, że do zabawy wmieszał się ktoś trzeci. No i trudno było się spodziewać, że pozwolą ‘temu trzeciemu’ łazić i bezkarnie ich zabijać.
Rzucił jeszcze raz okiem na pozycje zajmowane przez oblegających, a potem ostrożnie zaczął się wycofywać.
Chwilę później zaklął cicho, gdy wystrzelona przez kogoś kula gorącym smagnięciem prześlizgnęła się po jego barku. Trochę niżej i... Na szczęście tamtemu drgnęła ręka i skończyło się niegroźnie.

Strzelba szeryfa zamilkła. Samantha liczyła, że facet pożyje dłużej. Może to tylko chwilowa przerwa? Dawno już jednak nauczyła się by nie liczyć na innych. Strzeliła po raz kolejny po czym usadowiła się nieco wygodniej. Za jakąś chwilę, jeżeli utrzyma takie tempo obdarowywania przeciwników kulami, będzie musiała uzupełnić zapas amunicji. Wierzchem dłoni otarła pot z czoła. To będzie długi dzień i jeszcze dłuższa noc. Oparła głowę o ścianę. Jej myśli powędrowały do osoby James’a Hardina. Gnojek pewnie teraz zabawia się ze świętoszkowatą żoncią jakiegoś dupka...
- Cholera... - zaklęła, po czym zaczęła się cicho śmiać. Nigdy by tego nie powiedziała na głos jednak szczerze żałowała że nie ma przy sobie jego dwóch rewolwerów i ich właściciela.

Gdy bandytów kupa, to wystarczy zrobić kilka kroków, by się na jakiegoś nadziać. Ten akurat leżał wygodnie na ziemi i od czasu do czasu posyłał kulkę w jedno z dwóch okienek, jakimi chwaliło się biuro szeryfa. James w bardzo nieuczciwy sposób poczekał, aż tamtemu skończy się amunicja, by w chwili, gdy opryszek ładował strzelbę, walnąć go w skroń kolbą winchestera.
Jeśli dobrze policzył, to zostało jeszcze sześciu. Akurat - po jednej kuli z colta na łeb. Gdyby tylko zechcieli się ustawić...
Ustawiło się dwóch, co znajdowali się bardzo blisko siebie. Na rzucone cicho ‘ręce do góry’ obrócili się jak jeden mąż pociągając za spusty. To, że właściciel głosu znalazł się nie tam, gdzie poleciały kule, to już był ich pech. W każdym razie James nie dał im szansy na naprawienie błędu.

Coraz mniej kul trafiało w biuro szeryfa. Albo był on tak skuteczny w likwidowaniu przeciwników albo stało się coś, co być może mogłaby wykorzystać dla siebie. Ostrożnie, by przez przypadek nie zaliczyć kulki w łeb, wyjrzała przez okno. Traf chciał, że ten sam moment wybrał sobie jeden z bandytów, a przynajmniej Sam miała nadzieję, że był to jeden z nich, gdyż w następnej chwili zamiast znaleźć się bezpiecznie ukryty za rogiem pobliskiego budynku, wdzięcznie padł wprost w kurz ulicy. Kolejne kule przeleciały przez resztki okna by wbić się w ścianę tuż przy kracie celi. Sprawdziła naboje. W jednym rewolwerze zostały jej trzy kule, w drugim pięć. Z niechęcią spojrzała na szkło rozsypane po podłodze. Żeby dostać się do szafki z bronią, musiałaby przeczołgać się pod oknami. Ponownie zerknęła przez okno by cofnąć się w ostatniej chwili. Nie dość szybko, jak stwierdziła niemal natychmiast, czując ból nad lewym obojczykiem. Zaciskając zęby odchyliła koszulę by sprawdzić jak poważna jest rana. Mimo iż nie była w stanie dojrzeć miejsca trafienia, to jednak zarówno ból jak i ilość krwi nieco ją zaniepokoiły. Odłożyła broń i podkuliła prawą nogę, by wydobyć ukryty w bucie nóż. Odcięcie skrawka koszuli zajęło jak na jej gust nieco za dużo czasu. Zwinęła materiał w kłębek po czym przyłożyła do rany przyciskając brodą. Kolejny pas częściowo odcięty, częściowo odpruty z jej koszuli, posłużył do założenia prowizorycznego opatrunku. Gdy skończyła po raz kolejny otarła pot z czoła nanosząc na nie smugę krwi do której po chwili dołączyła kolejna.

Na szczęście oblężeni potrafili się odgryzać, o czym świadczył truposz, którego nie można było zaliczyć na konto James’a. Tylko gdzie podziali się pozostali?
Wystrzelona z dachu sąsiedniego budynku kula wbiła się w ziemię tuż koło jego buta. Nie zamierzał czekać, aż strzelec lepiej wyceluje. Nie do końca zgrabnym szczupakiem zanurkował w uchylone drzwi... Ramię zapiekło żywym ogniem.
Błyskawicznie przedostał się na tył budynku, nie zastanawiając się, gdzie się podziali gospodarze. Może schowali się w kuchni czy spiżarce... Nie jego sprawa, byle nie plątali mu się pod nogami.
A zatem jeden bandzior na dachu i dwóch...

Na szczęście była praworęczna, co też zaraz wykorzystała. Ponowne wychylenie się i kolejny strzał zwieńczony okrzykiem i głuchym uderzeniem ciała o twardą ziemię. To, że z jej własnych ust również wydobył się zduszony okrzyk bólu, było nieco mniej istotne. Ilu ich jeszcze mogło tam siedzieć... Biorąc pod uwagę, że strzały niemal całkiem ustały, było ich albo bardzo mało, albo też postanowili się przegrupować i wrócić pod osłoną nocy.

Sądząc z tego co słyszał, tego z dachu miał już z głowy. A zatem dwóch...
W ostatniej chwili odsunął się, gdy zza rogu wypadł rozpędzony koń. Nisko nad końską szyją pochylony jeździec wbijał ostrogi w boki wierzchowca. No, prawie zdążył się odsunąć, bo przecież nie podmuch powietrza zwalił Jamesa na ziemię. Odturlał się na bok akurat w czas, by nie znaleźć się pod kopytami kolejnego rumaka.
Chwycił upuszczony winchester i klękając na jedno kolano posłał za uciekającymi trzy kule. Jeden z jeźdźców zachwiał się, ale nie spadł.
- Szlag by... - zaklął. Dalsze strzelanie nie miało sensu.
Rozejrzał się dokoła.
Istna jatka...Chyba lepiej by było stąd zniknąć, zanim mieszkańcy wylezą ze swych kryjówek. Nie miał tu nic do roboty... Informację przekazał, a trupy mogli sami sobie pochować.
Hasta la vista, Culver City?

Strzały ustały całkiem. Podniosła się z podłogi i poświęciła dłuższą chwilę na nasłuchiwanie. Czy jej się tylko zdawało, czy usłyszała galopujące konie, a w chwilę później trzy strzały? Czyli jednak przegrupowanie? Starając się nie wychylić za bardzo, zerknęła przez okno. Na ulicy nie było widać żywej duszy. Ostrożnie, bynajmniej nie przekonana o tym, że nie robi najgłupszego błędu w swoim życiu, odsunęła zamki i uchyliła drzwi. Trzymając w dłoni rewolwer wychyliła się tylko na tyle by mieć lepszy widok na miasteczko.
Cisza...
Otworzyła je nieco szerzej i niepewnie wyszła na werandę.
Nikt do niej nie strzelił. Cisza, spokój... Całkiem jakby nagle znalazła się w wymarłym miasteczku, jakie ponoć można było spotkać tu czy tam na prerii...

Wysuwająca się ostrożnie zza drzwi biura szeryfa sylwetka była Jamesowi dość dobrze znana. Podobnie jak burza jasnych włosów.
Przekleństwo jakieś na nim ciążyło, czy co? Miał rację, kiedy myślał o jak najszybszym opuszczeniu tego miejsca.
- Jaki ten świat jest mały! Witaj, Sam! - powiedział.

Przez chwilę miała wrażenie, że jednak źle oceniła ranę i zaczyna mieć majaki. To by było doprawdy niemile widziane.
- James? - zapytała kierując spojrzenie w stronę, z której dotarła do niej jego głos. Na wszelki wypadek nieco mocniej ścisnęła rewolwer.
- Jak zawsze piękna i niebezpieczna... - powiedział. - Kto tym razem? - spytał.
Opuściła broń.
- Zahary Collins, płotka, z tym że posiadająca drobne zaplecze.
- Tyle hałasu o jedną płotkę
- uśmiechnął się kącikiem ust.
Z wnętrza biura szeryfa dało się słyszeć jakieś gniewne pomruki. Sam, która uznała, że Zahary powinien się raczej cieszyć że jeszcze żyje zamiast równać ją z najgorszymi i wymawiać jej pochodzenie, zdecydowanym ruchem ręki zatrzasnęła drzwi. Odruchowo użyła w tym celu lewej.
- Szlag by to... - zaklęła chowając rewolwer do kabury. Opatrunek niemal całkiem przemókł. Widocznie za słabo docisnęła. Przydałaby się jej miska wody i butelka whisky. - Widziałeś może szeryfa? - zapytała Jamesa.
Teraz była już niemal pewna, że to nie facet z odznaką uratował jej skórę. Pewnie zaszył się w saloonie albo padł od pierwszych strzałów. Nagle uniosła głowę mierząc rewolwerowca uważnym spojrzeniem. Dziwne, ale nawet przez chwilę w jej głowie nie zrodziła się myśl, że być może wcale jej nie pomagał, a wręcz należał do całej tej bandy. Jej prawa dłoń odruchowo powędrowała w stronę colta, jednak nie wyjęła broni co w sumie było z jej strony wielkim postępem w stronę czegoś, co się zwie zaufaniem.
- Jeśli zdołał się pozbierać, to jest pod baczną opieką doktora - odparł James. - Ale tobie zawarcie znajomości z doktorem bardziej się przyda, niż jemu. Chodź. - Wyciągnął rękę.
Pokręciła głową.
- Nie. Nie mogę zostawić tego gnojka samego. Poczekam aż zjawi się szeryf.

No proszę... Pierwsza w życiu niewiasta, która zemdlała na jego widok. Z radości zapewne.
Na szczęście Sam dbała o linię, inaczej noszenie jej należałoby do średnich przyjemności. I tak zdołał ją chwycić w ostatniej chwili. Co prawda nie powinien był jej słuchać i wbrew jej woli dostarczyć do doktora, który by ją fachowo opatrzył, ale umiał sobie wyobrazić, jak by zareagowała Sam gdyby się dowiedziała, że jej cenny łup, jej żywa można by tak rzec, gotówka, choćby przez kilka chwil została sama.
Skoro zatem chciała osobiście pilnować więźnia...
Położył ją w pustej celi.
Obelżywe uwagi Zaharego skończyły się jak nożem uciął, gdy tylko James nadmienił, że nikt nie będzie sprawdzać, z czyjej broni pochodziła przypadkowa kula, która położyła kres żywotowi jakiegoś bandziora.
Teraz ze spokojem można się było zabrać za sprawdzenie rany.

Sam wrzasnęła z bólu gdy bursztynowy płyn dosłownie wgryzł się w jej poranione ciało. Chciała się zerwać z posłania jednak czyjeś silne ręce skutecznie ją przed tym powstrzymały. Chciała chwycić za broń, jednak również to się jej nie udało. Co tak właściwie tu robi, do cholery? Ostatnie, co pamiętała, to zakurzona ulica i przystojna twarz James’a. Miała go właśnie poprosić, by przez chwilę popilnował więźnia, gdy ona idąc za jego radą pójdzie poszukać doktora, gdy świat zawirował jej przed oczami. Ból w ranie utrudniał skupienie myśli. Opadła na pryczę.
- Powiedz, że nie wylałeś wszystkiego... - Skrzywiła się słysząc radosny śmiech dobiegający z drugiej celi. Miała nadzieję, że przyczyna jej wszelkich kłopotów miała dość rozumu w głowie, by nie zmarnować całego trunku.
- Gdzież bym śmiał - odparł James. Co prawda uważał, że Sam potrzebuje bardziej spędzenia kilku godzin w łóżku, niż pół szklanki Johnnie’ego Walkera, ale nie miał zamiaru dyskutować na ten temat. Z doświadczenia wiedział, że jego rozmówczyni należy do najbardziej upartych istot od słońcem, i to nie tylko pod tym fragmentem, który przyświeca Dzikiemu Zachodowi.
- Mam nadzieję że zapłacą ci tyle, by starczyło na nową koszulę - powiedział.
- Starczy... - Nie bawiłaby się w branie faceta żywcem, gdyby to nie było opłacalne. Uniosła się do pozycji siedzącej co zabrało trochę czasu i okraszone zostało jękiem bólu. Trunek, który w chwilę później wypełnił jej usta był zdecydowanie za dobry by marnować go na ranę. Widać było, że tutejszy szeryf zarabia więcej niż można się było spodziewać skoro stać go na takie rarytasy. - Zmarnowałeś dobrą whisky James. Szeryf nie będzie zadowolony....
- Chyba nie sądzisz, że miałbym odwagę wlewać w ciebie to coś, co kryło się w szeryfowskiej szufladzie?
- James udał oburzenie.
- Nawet bym się nie zdziwiła... Skoro to nie szeryfa to...? Po raz kolejny uszczuplasz własne zapasy, czy też zdążyłeś odwiedzić saloon? - W sumie niewiele ją obchodziło skąd pochodzi whisky. Liczyło się tylko ciepło, które dawała, i powoli odchodzący ból. - Mam przedziwne wrażenie, że jestem ci winna podziękowanie. - Widać było, że te słowa nie przychodzą jej łatwo.
- Cieszę się, że mogłem pomóc - odparł James. Zaś Sam mogła się poświęcić rozważaniom, na ile jego ‘cieszę się’ było szczere. Ją akurat kopnęło w zadek jego dobre serce, czy też siał takimi ‘cieszeniami się’ na prawo i lewo. - Może jednak się położysz? - spytał. - Popilnuję tego twego Collinsa.
- Nic mi nie będzie, a Collinsa mogę popilnować sama. Nie chciałabym stawać na przeszkodzie twoim planom.
- Zdecydowanie kiepsko radziła sobie w sytuacjach, których nie mogła w pełni kontrolować. Najgorsze było przeświadczenie, że powinna pozwolić sobie pomóc. Zaś najśmieszniejsze to, że niemal zawsze w takich sytuacjach w pobliżu jakimś cudem znajdował się James. Wściekać się czy śmiać. Wybrała lekki, przyjacielski uśmiech.
- Nie wygłupiaj się - powiedział James. - Musisz trochę odpocząć, a sędzia, o czym zapewne jeszcze nie wiesz, pojawi się dopiero pojutrze. Nigdzie się w tej chwili nie spieszę. I nie musisz z tego powodu czuć się do czegokolwiek zobowiązana. Z wyrazami wdzięczności na czele.
- Prawdziwy rycerz w srebrnej zbroi....
- mruknęła. - Pojutrze... Miałam nadzieję że pojawi się jutro z samego rana i zdejmie mi Collinsa z głowy. Powinnam zastrzelić drania...
Tak. Jasne. Rycerz... Wyraz twarzy Jamesa był jednoznaczny.
- Tak to wloką się za człowiekiem błędy przeszłości - uśmiechnął się. - Teraz już nie wypada.
- Tak, niektóre z tych błędów potrafią być wyjątkowo uciążliwe.
- Rozbawiona zmierzyła Jamesa, o dziwo, przyjaznym spojrzeniem. - Twoja kolej na opowiadanie historii grozy.
- Życzysz sobie bajeczki na dobranoc?
- W słowach Jamesa kryło się nieco ironii. - Preferujesz jakąś konkretną tematykę, czy też jest ci wszystko jedno?
- Coś bardzo konkretnego
- stwierdziła, kładąc się ponownie na pryczy. James uczynnie poprawił coś, co udawało poduszkę. - Dlaczego wybrałeś akurat takie a nie inne życie?
- Jak rozumiem, stwierdzenie ‘tak się złożyło’ nie starczy, by zaspokoić twoją ciekawość?
- Jeżeli będzie musiało to pewnie wystarczy. Możesz opowiedzieć coś innego. W sumie jeżeli tak bardzo ci się nie chce, nie musisz opowiadać nic.
- Czegóż się nie robi dla pięknej kobiety.
- James, mimo dającego się zauważyć braku entuzjazmu, nie wybiegł z biura pod pretekstem znalezienia i przyprowadzenia doktora.
- Wszystko zaczęło się od przypadku - zaczął. - Gdy mój wuj spotkał na swej drodze kobietę swego życia...
Widać opowiadanie nie było zbyt ciekawe, bo kilka zdań później Sam spała. A może była po prostu zmęczona.

 
Kerm jest offline