Arnold skinął głową kapitanowi i odwzajemnił życzenia. Po czym stanął pewnie na pokładzie, ręce splecione z tyłu. Patrzał chwilę w niebo, a jego twarz stała się zacięta i zdeterminowana. Spojrzał na swoich ludzi, na żołnierzy, duchownego i flisaka. Jego głos był szorstki, hardy.
- Bogowie zasłali na nas karę i jedynie wypełnienie świętego obowiązku wobec Sigmara, pana naszego, może nas uratować. To nasza godzina próby. W naszych rękach leży los nie tylko Ostermarku, nie tylko Imperium, ale i całego Starego Świata. Ci zbiedzy to najgorszy sort. To ci którzy zamiast poddać się potędze oczyszczającego płomienia który wypaliłby z nich chorobę i oczyścił duszę, wolą rozsiewać ziarno zarazy. Nie miejcie wątpliwości! Są oni ropiejącym wrzodem na ciele naszego ukochanego Imperium. Nie mają litości ani poszanowania bliźniego, będą uciekać i roznosić plagę tak długo, aż każący młot nie zmiażdży im głów. My jesteśmy tym młotem, świętym młotem Sigmara, który zakończy ich plugawy i nieczysty, pełen występków żywot. Zrobimy to na chwałę Sigmara, na cześć panienki Shallyi i wszystkich naszych Bogów. Albowiem lepiej rękę stracić niż pozwolić tej ręce krzywdzić braci naszych i siostry. Zarówno uciekinierzy jak i wszyscy co mieli z nimi kontakt są podejrzani. Po nocy nikt nie ukrywa się w meandrach i podejrzany też będzie. Podejrzany i osądzony, albowiem jedynie święty ogień daje nadzieję na zbawienie. Młotodzierżca pozna swego, a jeśli i niewinnego przyjdzie nam ożenić z mieczem to będzie się radował z Sigmarem i wszystkimi bogami. Zrobimy co do nas należne, na chwałę Młotodzierżcy i ku zabezpieczeniu życia naszych najbliższych, naszych sąsiadów, znajomych i wszystkich ludzi dobrego i pokornego serca. Niech tak nam dopomogą Bogowie! Ruszajmy!