Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-01-2020, 11:56   #62
Ayoze
 
Ayoze's Avatar
 
Reputacja: 1 Ayoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputację
Rozkaz był jasny: w drogę! Zebraliście się najszybciej, jak mogliście, zabierając ze sobą kilka futer i resztę zapasów sarniny, po czym wyruszyliście z cichej, martwej stanicy w pogoń za goblinami. Wierzchowce czuły się dobrze, widać im również odpoczynek w murach strażnicy wyszedł na dobre. Nowe siły tchnęły w was wiarę, że się uda! Być może lepszym wyjściem była by walka z zielonymi w stanicy, ale przecież nie mogliście być pewni, że wrócą. Biorąc pod uwagę, jak pewnie poruszali się na zachód, ich cel zdawał się być dla nich jasny.

Byliście żołnierzami, więc wypełnialiście żołnierski obowiązek. Broniliście tych, którzy sami nie potrafią się obronić. Ślady goblinów były idealnie widoczne na zmrożonym śniegu, nie trzeba było nawet wytężać wroku. Po chwili zniknęliście w przykrytym białą kołdrą lesie, podążając z wolna za tropem przeciwników. Tak, by trzymać się na odpowiednią odległość. Tamci nie wiedzieli, że za nimi jedziecie, co dawało wam pewną przewagę, ale na pewno nie w bezpośrednim starciu. Sierżant jednak otwratej walki ryzykować nie zamierzał.

Dawaliście z siebie wszystko, tropiąc gobliny. Las urwał się po niecałych dwóch godzinach jazdy, wyjechaliście na wznoszący się i opadający teren, upstrzony co jakiś czas niewielkimi zagajnikami. Jechaliście za śladami, jednak ani razu nie udało wam się dostrzec żadnego z zielonych. W końcu nadszedł wieczór, zatem obóz zdecydowaliście się rozbić przy jednym z większych pagórków, z którego całkiem dobrze było widać teren. Nie było tak zimno jak ostatnio, a sarnina dawała nadzieję. Czarny kot, który znów przyplątał się nie wiadomo skąd, stał się powodem żartów i uśmiechów.

Kolacja, warty, spać. Znów w namiotach, w zimnie, na niewygodnym, ubitym śniegu.


Poranek wstał spokojny, niemal bezwietrzny. Niebieskie niebo znaczyły białe chmury skrywające promienie słońca. Mroźnie. Bardzo mroźnie. Ale przynajmniej nie sypało. Pozbieraliście się i ruszyliście w drogę za zielonymi. Mijały kolejne godziny jazdy po śladach, mijaliście jary, wzniesienia, lasy, zagajniki. Znów nie było wam dane ujrzeć żadnego z goblinów. Co gorsza, pod wieczór pogoda pogorszyła się. Zaczęło wiać, niebskłon zasnuł całun ciemnych chmur. Rozbiliście kolejny obóz i w nocy się zaczęło.


Wróciła paskudna śnieżyca i przeszywający wiatr.

Już to przerabialiście i byliście przygotowani, wiedząc, jak reagować, co robić. Ale do rana zasnąć się nie dało. Rankiem zebraliście się, ruszając w dalszą drogę, ale szybko okazało się, że śnieg przykrył wszystkie ślady goblinów. Poza tym tak zacinał, że z ledwością mogliście dostrzec kompana podrożującego obok. Dokoła widzieliście tylko biel, która pokrywała dosłownie wszystko. Ruszyliście w drogę, ale szybko straciliście orientację w terenie. Wiatr raz wiał z jednej, raz z drugiej strony. Nie dało się określić, w którą stronę jechać. Śnieg siekał wasze twarze, nie pozwalał dobrze otworzyć oczu, rozeznać się w sytuacji.

Brnęliście przed siebie, a śnieżyca nie ustępowała. W takich warunkach minęło kolejnych kilka dni, podczas których staraliście się jedynie utrzymać przy życiu siebie i konie. Po dobrym nastroju i wierze w to, że uda się dopaść gobliny nie pozostał nawet ślad. Teraz liczyło się tylko przeżycie, a w takich warunkach nie było to łatwe. Nie wiedzieliście, ile dokładnie podróżowaliście i w którą stronę. Ostatkiem nadziei trzymaliście się myśli, że być może uda wam się dotrzeć do jakiejś wioski. Gobliny nie były już ważne, nie w taką pogodę.

W końcu padł koń Marcusa, więc mężczyzna zabrał się z Rupertem. Sam Kirchmair również nie czuł się dobrze i po kolejnych dwóch dniach na mrozie po prostu się nie obudził po nocy. Nie musieliście nawet stawiać kompanowi prowizorycznej mogiły, gdyż sypiący śnieg zrobi swoje. Osłabieni, otępiali i wymarznięci, ruszyliście w drogę. Być może to był już ostatni dzień waszego życia. Buran nie ustępował, nie było już nadziei. Rozpacz, dramat, zniechęcenie. Mróz i śnieg przebijajace się przez zasłony z ubrań.

Zmęczenie w końcu wygrywa, wszyscy po kolei tracicie świadomość, uwieszeni w siodłach swych rumaków, które jeszcze jakimś cudem prą naprzód. Najpierw poddała się Izabelle, za nią Cichy i Rupert. Najdłużej trzymali się Magnus, Gunnar i Otto, ale i ich ciała oraz umysły odmówiły posłuszeństwa. Nieważny jest śnieg, zimno. Nieważne jest wszystko. Teraz przyszedł czas na odpoczynek. W końcu nic już nie musicie...

A śnieg przykrywał wasze bezwładne ciała.


Obudziliście się niemal w tej samej chwili. Wasze spojrzenia dostrzegają drewno, ciemne drewno. Brak zimna. Przyjemny zapach zupy... Rozejrzeliście się. Wolno wracająca świadomość dała wam do zrozumienia, że znajdujecie się w jakiejś wiejskiej chacie. Przy piecu krzątała się jakaś starsza kobiecina, mieszając w garze. Przed płonącym kominkiem leżą wasze ubrania i rzeczy. Dopiero wtedy zdajecie sobie sprawę, że jesteście zupełnie nadzy, przykryci grubymi kocami. Czujecie mrowienie w palcach dłoni i stóp, jest wam ciepło i przyjemnie. Kobieta robiła, co mogła, by postawić was na nogi - co chwilę lała w was nieco gorzałki, by rozgrzać wasze ciała. Ostatnie rezerwy energii wpłynęły w was, pozwalając wstać, mówić i pytać, ale straszliwe, grożące kilkudniowym snem zmęczenie stało tuż na progu. Oczy wszystkich odmawiały posłuszeństwa, z trudem udawało wam się zachować resztki świadomości.

Nim zdążyliście o cokolwiek wypytać, drzwi na jednej ze ścian otworzyły się i do środka wszedł wysoki, brodaty mężczyzna, ubrany w ciemną koszulę. Rozmówił się cicho z kobieciną i stając na środku pomieszczenia, popatrzył po waszych twarzach.


- Mata szczenście, że was konie poniosły i żem was znalozł na obchodzie, bo inaczy to już byśta u Morra byli - powiedział głębokim głosem. - Uratowoł żem wam życie, a skoro żeśta żołnierze łostlandzkie, to nam pomożeta. Tak ponad dwa tygodnie bedzie, jak tu zbóje przyszły. Zanim się kto pokapowoł, co i jak i na widły wzioł tych skurwisynów, dzieciaki nam pobrali i w izbie rady wsiowej pozamykali. Tam je czymają i każdy jeden z wsioków wie, że jak na zbójów pójdzie, to łune dziecioki pozabijajom. Mój chłopok też tam je. Psie syny co wieczór przyłażą, co by żarcie brać, a i na kobitach naszych też se używają. - Wieśniak uderzył zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń. - Jakby wos tu znalazły, to by nas pozabijały, dlatego działać musita szybko i uratować nasze dziecioki. Bo coś mie się widzi, że jak ciepło przyjdzie, to une i tak dziecioki zarżnom, a same czmychnom. Tak to możemy je jeszcze odratować. Cza to dzisiej zrobić i to w czasie dwóch mszy, bo późnij to one sie mogom pokapować, że wy żeśta tu som. To gadać tera prendko, czy wy pomożeta, czy nie. Bo jak nie, to do fortu możeta iść, na zachodzie jezd. Kuniki wasze w stajni żem przetrzymoł i nakarmił, czym mioł. - Zakończył mężczyzna, przyglądając się wam z nadzieją w oczach.

Pomimo odpoczynku w ciepłym łóżku, wciąż byliście wyczerpani. Najlepiej trzymał się Rzeźnik, najgorzej Izabelle, choć oczywiście nie narzekała. Trzeba było wam zadecydować, czy w obecnym stanie postawić się zbójom i uratować dzieci.
 
Ayoze jest offline