Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-01-2020, 11:40   #11
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
W miarę zbliżania się do Sionn, detektyw uświadamiał sobie, że w tej okolicy to natura narzuca człowiekowi jarzmo, a nie na odwrót. Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, było zjawisko wypiętrzania gruntu. Na poboczach rozsadzony asfalt uwalniał długie korzenie, a rozmaite nierówności zmuszały do jazdy slamomem. Na jednym z odcinków wiekowe drzewo przewróciło się na drogę, zmuszając do objazdu. Nie wyglądało na to, aby odpowiednie służby miały zająć się tym problemem w najbliższym czasie. Ilości zapomnianych szos i ścieżek Siwy nawet nie próbował liczyć. Podejrzewał, że rząd traktował po macoszemu stan peryferyjnych tras. Miały one przeciętne znaczenie dla infrastruktury jako takiej, nie było więc sensu, aby specjalnie dbać o ten region.
Mimo problematycznych uroków tej części gór, podróż przebiegła Lwydowi bez żadnych niespodzianek. Na postojach sprawdzał swojego laptopa, oczekując wiadomości od Hacwyr. Niestety, prócz spamu, na jego poczcie nie pojawiało się nic nowego. Ostatnią przerwę zrobił sobie w pobliżu punktu widokowego. Ze skalistego zwisu rozpościerał się widok na kilkanaście ostrych masywów oraz ciągnącą się między nimi sieć potoków, które w wyższych partiach zeszklił chłodny odcień.
Huw odpalił z namaszczeniem swoją fajkę i wypuścił chmurę dymu. Otaczała go cisza, która była wręcz przytłaczająca. Mężczyzna nie słyszał obecnie śpiewu ptaków, ani nawet bzyczenia owadów, choć w Górach Kambryjskich nie brakowało unikalnej fauny. Milczące, kamienne kolosy zdawały się wypełniać całą przestrzeń, tłumiąc wszystko wokół.


Dniało już, gdy dojeżdżał na miejsce. Słońce dopiero opuściło horyzont, a niebo nabierało barwy głębokiej szarości. Otoczenie pozbawione zostało kolorów, a wczesne słońce nienaturalnie wydłużyło wszystkie cienie.
Lwyd skierował się pustymi ulicami do centrum miasta, gdzie na niewielkim ryneczku obejrzał słup z ogłoszeniami. Kwadrans później stał już przed domostwem o mocno spadzistym dachu. Tablica przed tarasem potwierdzała, że można było tutaj wynająć pokój. Zaparkował samochód i skierował się bezpośrednio do wejścia.
Właścicielem okazał się być dość postawny Irlandczyk z dłuższymi włosami. Trzymał on wobec Huwa uprzejmy dystans, być może dlatego, że był zwyczajnie zaspany. Po załatwieniu wszystkich formalności Siwy oporządził się, raz jeszcze sprawdził komputer i położył wreszcie na łóżku. Odpoczywało mu się dobrze i możliwe, że o czymś śnił, ale po przebudzeniu nie mógł sobie niczego przypomnieć.
Kiedy wstał, było już dobrze po południu. Pierwszy dzień postanowił poświęcić na obserwacji Sionn. Dotychczasowa praktyka nauczyła go, że rzucanie się na głęboką wodę i maglowanie lokalsów nie zawsze było najlepszym sposobem dochodzenia prawdy. Ludzie mieli często błędne wyobrażenie o jego zawodzie. W wielu filmach kryminalnych twardziele z kwadratowymi szczękami chodzili po spelunach i wyciągali z różnych gości poufne informacje. W istocie praca detektywa nie zawsze wyglądała tak spektakularnie. Czasem trzeba było zacząć od zrozumienia jak działa dane środowisko i po prostu obserwować ludzi, także tych zupełnie zwyczajnych.
Rozpoczął od spaceru obrzeżami miasta, a konkretnie zachodniej części, która tworzyła coś w rodzaju parku. Zagospodarowanie terenów zielonych w takim miejscu mogło dziwić - okazji do obcowania z przyrodą wszakże nie brakowało. Jednym były jednak wycieczki na szlaku, a czymś innym urządzony na płaskim terenie obszar rekreacyjny. Tutaj tworzyły go żwirowe alejki z rabatkami i klombami. W cieniach drzew postawiono białe ławeczki, zaś w środkowej części szemrzyła niewielka fontanna.
Huw już wcześniej zwrócił uwagę, że wielu mieszkańców Sionn miało psy. Nie było w tym nic dziwnego, zważywszy ilu ludzi posiadało tutaj domy z ogrodzonym terenem. Wyglądało na to, że właściciele czworonogów uznali zachodnią granicę miasta za swój rewir. Nie brakowało tu osób rzucających swoim pupilom patyki lub zwyczajnie przechadzających się z nimi po okolicy. Kilku tresowało swoje zwierzaki, wskazując gdzie mają podbiec lub jaką przeszkodę przeskoczyć. Z urywanych rozmów wynikało, że ćwiczą do zawodów, które miały odbyć się w niejakim Ynseval. Huw usłyszał również jak właściciel rozwydrzonego jamnika wspomniał coś o problemach z dostawami prądu w mieście, ale nie zrozumiał całego kontekstu.
Potem przeszedł się w kierunku centrum miasta. Odwiedził mały punkt, prowadzony przez starszego pana, który sprzedawał własnoręcznie wykonane rękodzieła. Wewnątrz pachniało naftaliną i starzyzną, a już od wejścia był widać, że właściciel jest zwolennikiem nieładu. Uwagę Huwa zwróciły rzeźbione w drewnie ruiny zamków, które miały znajdować się gdzieś w górach. Były też pocztówki przedstawiające pobliskie szczyty oraz osobliwe, gliniane figurki o trudnym do sprecyzowania kształcie. Choć ręce rzemieślnika zdawały się działać bez zarzutu, tak jego z jego słuchem nie było aż tak dobrze. Huw bez skutku próbował zapytać co miały przedstawiać liche kształty. Sprzedawca był naprawdę stary i każde słowo należało mu powtarzać głośno kilka razy. Ostatecznie temat zszedł dyplomatycznie na pogodę, choć tak naprawdę zarówno klient, jak i sprzedawca zdawali się prowadzić dwie odrębne rozmowy.
Siwy opuścił sklepik i postanowił, że odpocznie chwilę na jednej z ław przy ulicy. Samochody poruszały się po mieście dość sporadycznie, więc nawet w takim miejscu panował względny spokój. Odpakował przygotowaną wcześniej kanapkę i przez chwilę oddał się obserwacji leniwego życia społeczności. Nie zaobserwował tutaj niczego absorbującego, ot gdzieś przebiegło stadko roześmianych dzieci, a gdzie indziej zarośnięty robotnik pakował skrzynie do jeepa. Raz minęło go dwóch obdartusów, lokalnych meneli w starych prochowcach. Rozprawiali, że ostatnio stary Ron, który musiał być ich kompanem, przesadził z wodą ognistą i skończył w piachu. Niby nic, ale Huw dobrze wiedział jak podobny element był czasem istotny, aby wejść w sekrety danych społeczności. Drobne pijaczki bywały wszędzie i wiele widziały.
W końcu wrócił na swoją kwaterę, aby raz jeszcze zerknąć do laptopa. Nadal miał przed sobą trochę dnia. Tymczasem jak tylko uruchomił system, w rogu ekranu pojawiło się powiadomienie o nowym mailu. Hacwyr wreszcie się odezwała. Lub odezwał. Choć znał rzekome personalia hakera, tak na dobrą sprawę nie wiedział kim dokładnie jest ukryty za tym pseudonimem kontakt. Osoba ta pisała zawsze tak zwięźle i bez żadnych ozdobników, że można było odnieść wrażenie, iż jest jakiegoś rodzaju botem.

Od: Hacwyr
Do: Ghost

Namierzyłem nadawcę wiadomości. Serwer znajduje się gdzieś w Górach Kambryjskich. Nie wygląda na to, żeby autor chciał się specjalnie kryć ze swoją lokalizacją, choć będę potrzebować jakiegoś czasu, aby dostarczyć więcej szczegółów. Używa on bardzo rzadko spotykanych protokołów do łączenia z siecią. Podejrzewam, że to ktoś dobrze zabezpieczony, możliwe że rządowy lub posiadający zaawansowaną bazę danych.

Kiedy sedan odjeżdżał, ratowniczka wkraczała już między mroki lasu, aby za chwilę zniknąć z pola widzenia. Wendy skłamałaby, mówiąc, że ta sprawa jej nie zaintrygowała. Z drugiej strony zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że o tej godzinie powinna leżeć już w łóżku, zamiast wałęsać po kniejach.
Isla ponownie stała się małomówna. Kilkakrotnie zerknęła w boczne lusterko, jakby spodziewała się ujrzeć w nim motor. Nic takiego nie nastąpiło i auto podążało już samotnie do końca lasu. Dalej podróż przebiegała szybciej, ponieważ stan drogi uległ wyczuwalnej poprawie. Musiały być już zatem blisko miasta.
- No to jesteśmy - powiedziała Mitchell kilka minut później.
Dysk księżyca wyłonił się spomiędzy chmur, oświetlając całe miasteczko na podobieństwo ogromnego reflektora. Sionn leżało w dolinie, wobec czego zjeżdżając z kolejnego wzniesienia, można było omieść wzrokiem całą mieścinę. Z tej perspektywy wszystkie domki wyglądały na kartonowe makiety, tworzące rodzaj scenicznego tła.
Dyrektorka zawiozła Adams pod pensjonat, o którym mówiła jej wcześniej. Jednokondygnacyjny budynek prezentował się oszczędnie, ale miał swój urok. Z pewnością dodawały mu go zdobione kandelabry na werandzie oraz zielone ornamenty w oknach. W ogródku rosły stokrotki, których pilnie strzegły odrapane posągi bernardynów. Kobiety pożegnały się, a Isla życzyła nowej znajomej spokojnego snu.
Mimo późnej godziny, właścicielka okazała się być wyrozumiała. Rzeczywiście była serdeczną kobietą i to aż do przesadyt. Przypominała typ babci z syndromem braku wnuków. Od wejścia zaproponowała nowemu gościowi miękkie pantofle oraz herbatę - mimo że było już dobrze po północy. Nosiła kolorowy fartuch, w siwych włosach tkwiły niedbale wetknięte papiloty.
Lysa, bo tak przedstawiła się gospodarz, poprowadziła Wendy do urządzonego w drewnie salonu. Pomieszczenie było wypełnione masą bibelotów: od szklanych słoni po wymyślne wazony, zakupione chyba w najdziwniejszych zaułkach targu staroci. Potem wypytywała o podróż, zawód Wendy oraz cel wizyty. Robiła to bez wścibskości i chyba naprawdę zdawało się ją to interesować. Z racji swojego zawodu Addams wiedziała jak postępować z takimi osobami, bo i podobnie wygadanych emerytów w jej pracy nie brakowało. Kiedy w końcu uwolniła się od nieco natrętnej już właścicielki, trudno nie było jednak odczuć ulgi.
Wreszcie miała czas dla siebie. Wzięła kąpiel, o czym marzyła od jakiegoś czasu. Ciepła woda wyciągnęła z niej ostatni zapas energii. Wyszła z wanny, czując że powieki dosłownie jej opadają. Ledwo pamiętała jak się przebrała i dotarła do łóżka. Świeża pościel otuliła ją przyjemnie, a skrzypienie starego domu dziwnie koiło. Szum wiatru uderzającego o drewniane okiennice był ostatnim, co zapamiętała przed zaśnięciem.
Jawa zaskakująco płynnie przeszła w sen. Wendy przez pewien czas miała świadomość przebywania gdzieś w pustej przestrzeni, ale nie dziwiło jej to, ani nie trwożyło. Unosiła się swobodnie, wolna od ciężaru własnego ciała. Była pozbawiona trosk i codziennych myśli, które na ogół zaprzątały jej głowę.
Otoczył ją mleczny opar, z którego wyłonił się oblodzony szczyt gór. Wendy swobodnie opadła na niego, ostrożnie postąpiła kawałek między ośnieżonymi czubami. Teraz lepiej zdawała sobie gdzie jest i jak się tu znalazła. Spadający na nią puch nie miał białego koloru, lecz szary, przypominający popiół. Widziała ledwie najbliższy fragment skał, a kawałek dalej rozpościerały się już pierzaste chmury. Nie mogła stwierdzić jak wysoko się znajduje, lecz było pewne, że jeden niewłaściwy ruch oznaczał długi lot w dół. Jak się szybko okazało, upadek czekał ją tak czy inaczej. Po wykonaniu kolejnego kroku skała pod nogami Addams zaczęła pękać, a kobieta momentalnie straciła równowagę. Nagle wzdłuż góry wykwitła wyrwa, a ona runęła w głąb czerni.


Spadała długo, nie mogąc złapać tchu. Miała wrażenie, że na dół nie ściąga jej grawitacja, a jakaś inna moc. Pamiętała upadek i uderzenie o grunt, ale bynajmniej nie czuła bólu. Mimowolnie zamknęła jednak oczy, coś mówiło jej bowiem, że po ich otworzeniu ujrzy własne, roztrzaskane ciało. Tak się jednak nie stało. Chwilę po całym zdarzeniu po prostu stanęła w znajomym miejscu. Wszystko zmaterializowało się w ułamku sekundy: korytarz, jego odnogi oraz postać w długich szatach. Kiedy spojrzała ku górze, ujrzała jedynie zwarte sklepienie, wzniesione z tego samego budulca, co pozostała część przejścia.
Położyła dłoń na chropowatej ścianie. Ta zdawała się być zupełnie prawdziwa i solidna. Wszystko stało się intensywne jak nigdy dotąd. Wendy miała pełną świadomość przebywania we śnie, który był teraz trudny do odróżnienia od jawy. Wiązało się to również z większą kontrolą własnych zachowań, choć nie wiedziała czy tym razem miało to cokolwiek zmienić.
Istota przed nią po raz kolejny rozpoczęła swój marsz, a Wendy poczuła, że nogi same chcą ją prowadzić w ślad za osobliwym przewodnikiem.

O tej porze roku las nocą tchnął już pierwszymi chłodami. Maddsion weszła pomiędzy cisy i rozciągające się między nimi pasma mgły. Niemal czuła na skórze nocne opary, które gęsto powstały znad krzewów. Jej latarka tylko nieznacznie rozpraszała ciemności, skupiające się ze wszystkich stron. Jakieś małe, leśne stworzenie pierzchło kilka metrów przed nią, lecz z pewnością to nie ono wydawało wcześniej podejrzane dźwięki.
Szpaler drzew zamknął się wokół niej i już za chwilę kobieta nie widziała drogi, ani swojego motoru. Silnik samochodu również ucichł, co oznaczało, że Isla wreszcie odjechała. Nawet jeśli kobieta miała najlepsze intencje, to zaczęła irytować ratowniczkę. Murphy nie była przecież z pierwszej łapanki, ba, w tych właśnie górach odbywała kiedyś swoje praktyki. Poza tym ratownik nie mógł po prostu zignorować nawet błahych oznak potencjalnego zagrożenia. Czasem o tragediach decydowały detale, na które inni ludzie nie zwracali uwagi. Można to było porównać do ratowania topiącego się człowieka. Wbrew pozorom topielec nie wyglądał przecież jak wymachujący dłońmi panikarz, a przypominał raczej osobę, która dość swobodnie utrzymuje się na tafli wody. Z ratownictwem górskim wcale nie było specjalnie inaczej. Bywało, że na zaginionego naprowadzały tak niepozorne ślady, jak pojedynczy dźwięk lub odcisk buta. W tym zawodzie należało być czujnym do przesady i nie lekceważyć żadnych sygnałów.
Przystanęła, nasłuchując przez chwilę. Dochodził ją pomruk wiatru oraz suchy szelest liści. Gdzieś pohukiwał nocny ptak, który przysiadł na okolicznej gałęzi. Pomiędzy tę oszczędną melodię lasu wdarło się coś jeszcze. Z oddali słyszała również niskie buczenie. Można było odnieść kuriozalne wrażenie, że ma ono gniewny wydźwięk, jakby same góry dawały wyraz niezadowoleniu, że oto ktoś narusza ich dziewiczą przestrzeń.
Zagadkowy ton zaczął powoli słabnąć, a Murphy ponownie usłyszała łamaną gałąź. Ruszyła w kierunku źródła dźwięku, znów podejmując trop. To, co było wcześniej leśną ścieżką, prowadziło teraz między porośniętymi mchem kamulcami. Alternatywą dla nich było przejście bokiem, lecz tam teren wznosił się gwałtownie, zmuszając do mozolnej wspinaczki. O tej godzinie oznaczałaby ona niechybną kontuzję. Murphy zaczęła podążać więc skalnymi przejściami, czasem wręcz przeciskając się między nimi. Czuła na sobie nieprzyjemną wilgoć oraz brud, lecz nie była to dla niej pierwszyzna i sama interweniowała w o wiele gorszych warunkach. Kilkakrotnie miała wrażenie, że zawróciła do tego samego miejsca, w którym była wcześniej. Dopiero po około dwudziestu minutach wyszła na niewielką polanę, najeżoną wysokimi jodłami oraz grupą uschniętych drzew. Siarczysty wiatr poruszał suchą trawą, która przybrała barwę zgniłego brązu. Po klaustrofobicznym doświadczeniu między kamieniami, łąka zdawała się mroczną krainą o monstrualnych rozmiarach.


Wyczuwała tu jakąś obecność, choć nie potrafiła powiedzieć dokładnie gdzie. Po całej długości jej kręgosłupa przebiegł dojmujący dreszcz. Organizm reagował szybciej niż świadomość, ostrzegając przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Szybko obróciła się na pięcie.
Kątem oka dostrzegła sylwetkę po swojej prawej stronie. Ktoś zastygł w miejscu pięćdziesiąt metrów od niej. Widok ten wywoływał dodatkowe napięcie przez to, że kształt nie do końca przypominał człowieka.
Jak się okazało, była to kukła, która miała rozmiary oraz proporcje człowieka, ale na tym kończyło jej się humanoidalne podobieństwo. Ktoś wykonał tutaj misterną pracę, składając do kupy rozmaite gałązki, badyle, a także kości i czaszki małych zwierząt. Całość spleciono w kilkunastu miejscach konopnym sznurem, aby zwieńczyć osobliwe dzieło zaschniętym błotem lub gliną. Postać była lekko pochylona, a jedną dłoń wyciągała przed siebie na wysokości, gdzie żywy człowiek miałby usta. Dało się zauważyć, że przynajmniej kilka elementów tej konstrukcji było dołożonych na świeżo.

Choć przyjazd do miasta może nie był najbardziej fortunny, tak Robin spędzała jak na razie całkiem przyjemny dzień. Niedługo po opuszczeniu hotelu spotkała rezolutną dziewczynkę ze swoją matką. Choć mała wiedziała w jaki sposób zachowywać się przy zwierzęciu, sama Foxy nie garnęła się do niej, jak dziecko zapewne oczekiwało. Całe zdarzenie potwierdzało jednak, że mieszkańcy Sionn nie byli jednak gburami, ani nie uznawali obcych za wrogów. W oczach części osób ktoś ktoś taki był wręcz ciekawostką, którą pragnęli poznać. Ostatecznie przecież dla hermetycznych społeczności każda nowość, także pod postacią gościa z zewnątrz, była czymś odświeżającym.
Postanowiła zjeść w „Eisteddfod”. Lokal był niewielki, a przez to przytulny. Wszystkie jego ściany zajmowały grawery oraz obrazy przedstawiające celebrację tradycyjnego obrządku. Eisteddfod skupiało się na muzyce oraz tańcach, było to także święto poezji. Miało ono bardzo ważną rolę w podkreślaniu tożsamości Walijczyków, którzy zdawali się być bardzo wyczuleni na tym punkcie. W okolicach Sionn wydarzenie to posiadało najwyraźniej także inny, bardziej mistyczny charakter. Świadczyła o tym fotografia na ścianie, obok której siadła Carmichell.


Wizerunek przedstawiał tłum ludzi ustawionych w kręgu. Część z nich nosiła długie szaty lub wspierała się na laskach. Według notki poniżej zdjęcie zostało wykonane jeszcze w XIX wieku, ale sama tradycja sięgała starszych czasów, a niektórzy historycy twierdzili, że cały koncept rozpoczęli już Celtowie. Według dalszej części informacji tubylcy szczególnie upodobali sobie magiczny aspekt celebracji, a wręcz rozwinęli go. Niestety, nie zachowało się wiele zapisów na temat tego, czego miały dotyczyć dodatkowe rytuały.
Kelnerka nosząca odświętny, choć zdecydowanie bardziej współczesny strój, przyniosła Robin kartę. Posiadała bardzo profesjonalne maniery, choć uśmiech zdawała się mieć wręcz przyklejony do twarzy. Lokal szczęśliwie oferował wiele wegetariańskich dań, zaś specjalnością dnia były naleśniki z powidłami oraz herbata parzona na owocach leśnych. Pomyślano także o psie, który dostał mokrą karmę i wodę. Śniadanie smakowało zarówno właścicielce, co i Foxy, czego dowodziło ochocze mlaskanie pod blatem stołu.
Po pokrzepiającym posiłku Robin przespacerowała się jeszcze trochę. Dzień był dość słoneczny i spokojny. Nad jej głową przekrzykiwały się stada pliszek, ktoś ćwiczył jogging, starszy człowiek wybierał owoc z ulicznego straganu. Otaczał ją obraz wzorcowej wręcz idylli, a po incydencie z Foxy pozostało tylko wspomnienie. Behawiorystka wiedziała, że mimo wszystko nie wolno lekceważyć podobnych objawów, zatem konsekwentnie zmierzyła do szpitala.
Będąc już na miejscu, jakiś czas błądziła po korytarzach o nieznośnie zielonych, pastelowych kafelkach. Robin czuła, że w nosie kręcił ją mocny zapach, bardzo typowy dla wszystkich placówek ochrony zdrowia.
Im dalej szła, tym bardziej skomplikowany stawał się układ budynku. W dodatku nikt nie zadał sobie trudu, aby ułatwić życie odwiedzającym za pomocą odpowiednich informacji. Żadnych tablic ani strzałek.
Mijała właśnie kolejny oddział, gdy zupełnie nagle otoczyła ją ciemność. W pierwszym momencie nie miała pojęcia co właściwie się dzieje. Po chwili zdała sobie sprawę, że lampy nad jej głową wyłączyły się akurat, kiedy przechodziła pozbawionym okien przejściem. Za dnia człowiek nie spodziewał się podobnych sytuacji, uznając wszelkie źródła światła za coś oczywistego.
Jeszcze przez chwilę migały jej przed oczami powidoki, a ktoś z oddali donośnie zaklął, najwidoczniej uderzając o coś po omacku. Sama wpadła na jakąś ławę i nie mając większego wyboru, odczekała na niej kilka minut. Jak się okazało, szpital miał ostatnio problemy z dostawami prądu. Wytłumaczył to jej narzekający na ten stan rzeczy woźny, który wkrótce odnalazł Carmichell w ciemnościach. Kiedy wszystko wróciło do normy, mężczyzna poprowadził ją do obszernego do hallu o lśniącej posadzce. Dyżurny okazał się być dość jowialnym, przygrubym człowieczkiem z postępującą łysiną. Facet poszedł wkrótce w swoją stronę, narzekając pod nosem na funkcjonowanie jednostki.
Szpital w Sionn skupiał w sobie wiele specjalizacji, o czym informowała jedyna wywieszka, znajdująca się właśnie tutaj. Kobieta prześledziła całą listę i zlokalizowała gabinet na mapce obok (przynajmniej w tym miejscu ktoś o tym pomyślał). Do wizyty pozostało jej tylko kilka minut i miała już kierować się na miejsce, lecz wtem usłyszała donośny huk.
Podwójne drzwi po jej lewej stronie otworzyły się z impetem. Z korytarza wypadł mężczyzna w luźnej koszuli oraz dresach. Miał on rozwiane, siwiejące włosy oraz zapadniętą twarz. Na trzęsących się rękach nosił ślady po zastrzykach, z ust ściekała mu strużka śliny.
Wyglądało na to, że awaria prądu wywołała błąd w terminalu, który blokował drzwi na oddział. Teraz urządzenie świeciło się na czerwono i wyświetlało wiadomość o błędzie. Uciekinier natomiast nie zważał na nic, a kiedy w jego drogę weszła pielęgniarka z wózkiem pełnym leków, odepchnął ją na bok i popędził dalej. Dziesiątki tabletek sypnęło na ziemię niczym groch.
Gdy tylko ujrzał Robin, przyparł do niej, mocno zacieśniając palce na jej ramieniu. Foxy zawarczała, lecz tamten nie puszczał. Stał tylko nad Carmichell i dyszał do niej ciężko. Oddech miał nieświeży, a zęby popsute i żółte.
Nie minęła dłuższa chwila, a z oddziału wybiegło dwóch rosłych mężczyzn w kitlach. Poruszali się jak wielkie, nieociosane kloce.
- Panie Blake! Proszę się natychmiast uspokoić! - jeden z nich od razu zmierzyli ku uciekinierowi.
W przekrwionych oczach pacjenta walczyły ze sobą skrajne emocje, a wzrok biegał na wszystkie strony.
- On tutaj jest. Cały czas - wycharczał. - Widzi nas nie tylko w snach. Wiesz o czym mówię. Jesteś nim naznaczona.
Foxy biegała wkoło i szczerzyła zęby, najwyraźniej czekając na polecenie swojej pani.
- Dosyć tego! - ryknął będący tuż obok sanitariusz.
Pacjent zaczął się trząść, wyglądał jakby dotarł do skraju własnej poczytalności.
- Proszę, nie pozwól im…
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 14-01-2020 o 13:32.
Caleb jest offline