Northman | Goromadny. Wielkie pustkowie za Wysoką Przełęczą nijak pasowało do opisów, które zasłyszał. Chyba nic tu po nim. Niespokojna cisza wisiała nad taflą jadeitowego jeziorka zalegającego jak na dnie trawiastej misy u stóp okalających ją czterech górskich szczytów. Soczysta trawa, gęste stare drzewa i zaklęte jezioro. Śmierdziało to wszystko elfem... Tfu!
Rozsiadł się na grani i przyglądał dolinie pociągając bimber z gąsiorka.
I wtedy to zobaczył. Liczne pająki niebotycznych rozmiarów pokracznie i zwinnie zarazem spływały jak brudna, kosmata plama błota z łagodnego zbocza. Dosiadały ich gobliny. Mała armia zielonych skórwieli, ocenił krytycznym okiem. Nieopodal dostrzegł dziurę w ziemi. Bez wahania wcisnął się nogami do przodu za sobą pociągając plecak. Zjeżdżał w dół coraz szybciej przez pochyłą skalistą szczelinę, aż w końcu wypadł niczym wypluty z ziemi i przeleciał kilka metrów w powietrzu. Twardo wylądował na rzyci. Ledwie stęknął i westchnął, a oberwał w łeb własnym tobołem. Otrzepawszy się z pyłu stwierdził, że jest w korytarzu, którym zaraz będzie przebiegać stado rozpędzonych goblinów i troli. Lata włóczęgi i polowań nauczy go rozpoznawać po dźwiękach ścierwo od ścierwa. Blady snopek zakurzonego światła pokazywał północ skąd nadciągała zbrojna wataha chaosu i czarną ciszę korytarza południowego. W wąskim przejściu mógłby wielu położyć trupem, pomyślał przewracając oczami nad swoją pozycją. Głos z tyłu głowy mu mówił, że mógłby stanąć do walki. Tu i teraz. To byłoby zbyt łatwe, zganił się surowo. Nie takich czynów ślubował, żeby odwalić kitę w zapomnieniu wiecznym. Nikt o jego śmierci nawet się nie dowie, prócz przodków którzy z politowaniem westchnął, że durny Furgil spowolnił przemarsz armii o minutę…
Ruszył na południe z pochodnią. Sądząc po dźwiękach miał nad maszerującymi trolami tylko kilka minut przewagi. Wkrótce stanął u progu skalnej komnaty w kształcie odwróconego lejka do odsączania nastawu do nalewki. Na środku stała nieruchoma kałuża sadzawki, z tak podejrzanie samo zielonkawym kolorem jak tam na górze. Zaczął obchodzić wodę, ze środka której wystawała kolumna wysoka na ponad tuzin stóp. O jej szczyt rozbijały się z mokrym pluskiem spadające ze sklepienia krople. Z pochodnią w jednej, a dwuręcznym toporem w drugiej, obszedł po połowy grotę obserwując otoczenie. Z załomu ściany, po drugiej stronie oczka wodnego, dojrzał patrzącego wprost na niego krasnoluda.
Ostatnia osoba, której się Furgil spodziewał spotkać. Wielkie potwory, straszliwe mutanty, giganty i tfu, elfy… a tu proszę, nasi!
Lata obcowania z odszczepieńcami wyrabiały solidarną, choć pogardliwą przez nich samych, komitywę zażyłości między tymi, którzy dzielili ten sam przeklęty los szukania odkupienia. Po chwili zorientował się, że ma do czynienia z najprawdopodobniej kimś, kogo honor był na właściwym miejscu, więc ostygł nieco z entuzjazmu. - Powitać. - odezwał się pierwszy zachrypłym, spokojnym głosem, jakby odwykłym od częstego używania.
Cztery i pół stopy krasnoluda ukłoniło się zgodnie z etykietą, której lekceważenie nie przystawało nawet takim jak on ze względu na pobratymcę, który na szacunek zasługiwał.
- Furgil. - niezręczne pomijanie byłego nazwiska rodowego miał już opanowane, choć za każdym razem w środku bolało tak samo.
- Z Karak Kadrin. - dodał po chwili niespiesznie.
Odkaszlnął i splunął.
- Zaraz tutaj będą. - stwierdził mniej ochrypłe i machnął pomarańczową szczotą na korytarz którym przyszedł.
Chrząstkę nosa i uszu miał przebite trolowymi kłami. Zapleciona w gruby warkocz broda koloru fryzury sięgała pasa, podobnie jak spięte stalowymi obrączkami kucyki wąsów. Pod skórzanym płaszczem widać było kolczugę, a zza pleców wystawał pękaty plecak.
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill
Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 16-01-2020 o 06:10.
|