- Jestem Ulf… Ulf Hednarr – odpowiedział głos z góry. Jak się można było domyślić, mówiący musiał mieć na głowie pełny hełm, zniekształcający mowę. Albo garnczek lub wiadro. W miejscu takim jak zamek Wittgenstein nic nie było pewne. – Jestem tu tylko gościem, właściwie przejazdem. Przyjechałem w interesach, ale do końca nie jestem zadowolony z przebiegu negocjacji z władcami baronii. I żeby było jasne, nic nie mam do takich typów jak Wy. Wittgensteinowie nie są mi żadną rodziną i ich los jest mi zupełnie obojętny. Możecie ich wszystkich wyrżnąć, jeśli taka Wasza wola. Ja się mieszał nie będę… Z drugiej jednak strony, może przydałaby się Wam pomoc, co? – pytanie zawisło w powietrzu nad schodami. – I nie mam zamiaru się wychylać, żebyście mnie odstrzelili jak kaczkę. Jeśli chcecie rozmawiać, to proszę do mnie. Na górę.
I znów te wibracje. Na moment przestało grzmieć, jakby burza odpuściła. Gdzieś z dołu, z fundamentów zamczyska dochodziło delikatne, uporczywe buczenie. I znów błysnęło, grzmotnęło solidnie. Burza jednak nie dała sobie spokoju.