W drzwiach do jednego z pokojów stał rycerz. Olbrzym odziany w białą płytową zbroję z mosiężnymi zdobieniami. Na głowie miał pełny hełm, który zniekształcał mowę. Szczyt hełmu zdobiła prawdziwa wilcza głowa, a skóra zwierzęcia opadała na ramiona i plecy rycerza. Wojownik opierał się na dwuręcznym mieczu, o ciemnym ostrzu i czarnej, obłożonej skórą rękojeści. Drzwi do sąsiedniego pokoju były uchylone i widać w nich było zarys drugiej, jeszcze większej, wypełniającej framugę, kosmatej postaci, która wpatrywała się uporczywie w wchodzących ostrożnie po schodach awanturników.
- Powitać – zaburczał Ulf Hednarr. – Pan von Attre i kompania. Jak widzę nie macie przyjaznych zamiarów względem von Wittgensteinów… Cóż… Nie dziwi mnie to, biorąc pod uwagę ich poczynania i reputację. Ale to przecie jawne występowanie przeciw cesarskiej władzy, czyż nie? Przecie baronowie von Wittgenstein są wiernymi poddanymi jaśnie panującego cesarza. A kto podnosi rękę na mego poddanego, na mnie podnosi, prawda? Czyli jednym słowem bunt, rewolta i obalenie istniejącego porządku – wyliczając podnosił palce żelaznej rękawicy, która okrywała mu dłoń. – Powstanie przeciw prawowitej, nadanej przez bogów władzy. Pięknie. Już Was lubię. Zawrzyjmy umowę. Pomogę Wam pozbyć się von Wittgensteinów, a w zamian… – przez chwilę zawiesił głos, jakby zastanawiając się. – W zamian przejmę ten zamek. Odbuduję i nadam mu nową świetność. Będą go nazywać Ulfshantze. Ładnie brzmi, prawda? To co? Umowa stoi? – wyciągnął opancerzoną dłoń w kierunku von Essinga.