Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-01-2020, 04:06   #28
Amduat
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=YIbrI6GLZGU[/MEDIA]
Kroki odchodzącej grupy szybko utonęły w szumie deszczu i wyciu wichru. Sylwetki na drodze zostały zakryte przez drzewa, mgłę i szybko gęstniejący mrok. Jeśli coś jeszcze krzyczeli na odchodnym, ich głosy zniknęły w basowych pomrukach gromów - jeszcze dalekich, leniwych. Burza zbliżała się jednak, zaczęło błyskać im więcej czasu mijało. Rozdzielili się, część opuściła ruiny domu pełnego kości, wybierając dalszy marsz. Część pozostała, próbując ze wszystkich sił zorganizować sobie schronienie, a natura im tego nie ułatwiała. Mokre, zawilgocone niczym nieszczęście drewno nie chciało się palić. Mieli wrażenie, że wszystko czego się dotkną spływa wodą i jeśli dłużej zostaną w miejscu, utopią się i na tym zakończy się ich podróż.
Działali jednak, metodycznie i krok po kroku realizowali kolejne punkty planu w grze o przetrwanie. Mijały kolejne minuty, po nich kwadranse, ciemność kłębiąca się pod drzewami, we mchu i kamieniach, wypełzała dalej i dalej, aż niepodzielnie zawładnęła leśną przecinką przy drodze. Byli tylko oni - parę żywych, wyczerpanych, przemoczonych i zziębniętych sylwetek ludzkich, zatopionych we wszechobecnej leśnej ciemności nocy.
Mieli jednak szczęście, Soroka znał się na przetrzymywaniu ognia. Przy wsparciu Bishopa, który dość szybko zorientował się, że próby szkicowania w taką pogodę mijają się z celem, pokonali przeszkodę w postaci mokrego drewna i nim zapadła całkowita ciemność, pod zbudowanym naprędce, prowizorycznym dachem z gałęzi i tego, co akurat mieli w tobołkach, zapłonął nikły i blady, ale na pewno płomień ogniska. Blady, mizerny, chorowity jak anemiczne dziecko, musiał być stale doglądany i podkarmiany, aby nie zginął przy podmuchu silniejszego, zacinającego deszczem wiatru, od którego również trzeba było go osłaniać… ale był. Aby zaklasyfikować coś jako żywą istotę, musi ona odżywiać się, oddychać, rozmnażać się i wzrastać. Ogień, zgodnie z tą definicją, tętnił życiem. Pożerał wszystko od drewna po mięso, wydalał popiół i oddychał powietrzem jak człowiek - pobierał tlen, oddawał dwutlenek węgla. Dzięki trosce ludzie zyskali nowego towarzysza, tak im potrzebnego tej nocy. Jasny, ciepły, żywy punkt na morzu ciemności. Działał jak latarnia - wabił do siebie, ściągał uwagę gwarancją chwili wytchnienia, odpoczynku, lub ciepłego posiłku.

Tym bardziej, że płonął obok zbudowanego naprędce przez Sullivana i Scorpiona, schronienia. Dachu nad głową, namiastki cywilizacji pośrodku obcej, leśnej głuszy… do tego tak potwornie lodowatej. Przeszywanej co kilka minut jasnymi fleszami błyskawic, wydobywającymi z nocy krótkie sekundy dnia, gdy mrok znika na ułamek sekundy, pozwalając dojrzeć świat jakim bywał gdy na niebie świeciło słońce.

Czas mijał, minuta za minutą, kwadrans za kwadransem. Nie wiedzieli ile upłynęło, żadne z nich nie miało zegarka. Grupa pod przewodnictwem Donnelleya zdawała się odejść wieki temu - w innym życiu i innym czasie, zaś noc pochłonęła ich ślady, jak gdyby nigdy nie istnieli. Oni za to kulili się w szałasie, wyciągając drżące dłonie do kapryśnego ognia. Dzięki przezorności szamana cieszyli się w miarę suchym gruntem, rów odprowadzający wodę, wykopany wokoło ich tymczasowego domu sprawiał się bez zarzutów. Na razie. Kwestią czasu pozostawało kiedy się przepełni… lecz nie mieli siły aby kopać głębsze, szersze rowy. Byli wykończeni, choć do stanu w jakim znajdowała się Susan jeszcze im brakowało. Ta jednak wzięta w środek, zakutana w kombinezon i ogrzewana ciałami współtowarzyszy może nie przestała się trząść, lecz z pewnością proces ten odrobinę zwolnił. Zdążyli odpocząć, chociaż odrobinę, zagrzać dłonie i zacząć ustalać warty. Przygotowywać do przetrwania tej nocy aż do zbawczego świtu. Myśli i słowa zagłuszał coraz bardziej natarczywy ryk gromów i błyski piorunów, podobne fleszom olbrzymiego aparatu. Na pewno nie współpracował z nimi wiatr, szarpiący ubrania, włosy i schronienie. Wgryzający się w każdy odsłonięty fragment mokrej od deszczu skóry. Przeszkadzał też deszcz, lejący jak na złość nieprzerwanie i bez litości. Nie pomagał również chłód, mieli paskudne wrażenie, że robi się coraz chłodniej, oddechy zmieniają się w parę, a niektóre z kropli deszczu niosły w sobie zamarznięte drobinki śniegu. W ich odbiciu, pośrodku klatki z marznącej wody, zieleni i zagubienia, trwali, czując zmęczenie każdego mięśnia ciała, każdej komórki w mózgu. Przycupnięci przy ogniu, osłonięci od niesprzyjającej aury prowizorycznym schronem, skuleni w ciasną grupę widzieli doskonale najbliższe trzy metry przed sobą - rozświetlane coraz zuchwalszym blaskiem ogniska. Jego ciepłe, jasne halo wyznaczało bańkę realnego świata, bezpiecznego terenu, za granicami którego czaił się tylko mrok, ciemność i zły sen… lecz nie tylko. Ustalając warty, wymieniali proste, krótkie zdania. Szykowali do snu, próbowali posilić zmordowane ciała… nie słyszeli jak podeszły. Może w grę wchodziło zmęczenie, może ulewa i burza zagłuszały ich kroki.
Bishop zobaczył je pierwszy, ułamek sekundy później dostrzegli je Soroka i Scorpion. Na koniec zorientował się Sullivan. Wpierw w ciemności błysnęły ślepia: żółte, zwierzęce. Po nich jak na zawołanie rozbłysły drugie, trzecie, czwarte… szóste...





Decyzja zapadła, ci którzy mieli iść - ruszyli żwawym krokiem, ustawiając się w szyku z nadzieją na szczęśliwe zakończenie podróży. W dłoniach dzierżyli broń, w sercach pielęgnowali determinację. Mieli cel - przeć do przodu, póki nogi będą w stanie ciągnąć się po rozmiękłej ziemi, a płuca nie przestaną pompować lodowatego powietrza. Szybko zostawili za sobą resztę grupy, gubiąc ich we mglę i labiryncie omszałych, mokrych od wszechobecnej wilgoci pni drzew. Z Alex na czele pokonywali metr za metrem, jakby chcieli uciec od zapadającego mroku, bądź przegonić burzę. Niestety obie próby skazane były na sromotną porażkę. Wpierw przyszedł całkowity mrok, błyskawice i gromy nadeszły chwilę później. Wiatr wzmógł się, siekając ich twarze i ciała strugami lodowatego deszczu, zmuszając do pochylenia się, zasłaniania twarzy przedramieniem w daremnej próbie osłonięcia wrażliwej skóry przed kolejnymi smagnięciami mroźnych kropli.

Marsz był katorgą, gorszą niż przypuszczali. Obcy teren co chwila podtykał im nierówności pod nogi. Potykali się o nie, czasem w ostatniej chwili odzyskując równowagę nim nie przewrócili się na błotnistą ziemię z której coraz ciężej szło wyciągać nogi, a każdemu krokowi towarzyszyło obrzydliwe mlaśnięcia zazdrosnego błocka - te pochwyciwszy ich stopy nie chciało oddać ich bez walki. Tempo spadło wyraźnie, lecz nie poddawali się. Noga za nogą szli dalej, a czarna noc i nawałnica były ich towarzyszkami.
Czarna noc i las, tak obcy… nieprzychylny. Dało się to wyczuć, brak zgody na ich obecność. Obce elementy nie pasujące do panującego wokoło martwego zimna. Jednak puszcza nie pozostawała cicha, o nie. Trzeszczała próchniejącymi gałęziami, skrzypiała konarami przy każdym podmuchu wiatru. Szumiała liśćmi i igłami wysoko ponad głowami trójki kobiet i jednego mężczyzny, przemierzających drogę na jakiej, wydawać się mogło, ludzka stopa nie stanęła od wielu lat. Marsz trwał całą wieczność… w czerni rozświetlanej jedynie wąskimi promieniami latarek. To co znajdowało się poza ich promieniami, przyprawiało o ciarki. Mieli wrażenie, że drzewa ich obserwują… drzewa, bądź coś, co czaiło się między nimi. Na plecach czuli czyjś wzrok, daleki od przyjaźni. Uczucie było na tyle silne, że Alex kilka razy odwracała się, z bronią w pogotowiu, liżąc snopem światła latarki najbliższą okolicę… bez skutku.

Te chwile przerwy wykorzystywali wszyscy z pochodu, aby choć na krótki moment móc przystanąć, odpocząć. Nogi bolały ich jak diabli, plecaki ciążyły. Tak samo jak broń, lecz jej nie wypuszczali z rąk, a wręcz ściskali coraz bardziej kurczowo, odwracając się nerwowo na każdy głośniejszy trzask. Przemarznięci, przemoczeni tkwili w jądrze ciemności, śniąc samotnie koszmar pośrodku nieznanej puszczy. Musieli szybko znaleźć schronienie, które pozwoli im odpocząć, schować się przed zamarzającą ulewą i wichrem. Jeszcze nie teraz, lecz już niedługo opadną z sił - czuli to wszyscy. Lika już zaczynała mieć dreszcze, ciągnęła się też coraz wolniej, wbijając wzrok w ziemię i wyłączając myśli aby móc przeć bezwolnie do przodu, byle do przodu. Tam, gdzie być może odnajdą odpowiedzi na tak wiele nazbieranych pytań.

Pocieszająca była na pewno obecność Sebastiana - żywej góry jakiej, zdawało się, nie imały się niedogodności pogody. Nie widział on niestety w ciemności, musząc się zdać na sztuczne oświetlenie. Za nim, w jego cieniu i korzystając z żywej ściany, szła Ophelia, zamykając pogrzebowy kondukt. Była pewna, że ktoś ich śledzi… prawie całkowicie. Lecz ilekroć znienacka odwracała się z bronią gotową do strzału, światło latarki nie wyławiało z mroku i mgły niczego niepokojącego. Tylko mijane wcześniej drzewa, rzadkie i spróchniałe słupki albo kupki kamieni zostawione przy poboczu… spięta i gotowa do strzału podążała na końcu, nasłuchując.

Wreszcie usłyszała, trzask łamanej gałązki rozlegający się za ich plecami. Z tyłu i z lewej. Potem z prawej i znowu z lewej od tyłu. Z boku doszedł uszu Swann gardłowy warkot. Alex też go usłyszała, tak jak chrzęst deptanego żwiru. Odwróciła się w tamtą stronę, a prawie jednocześnie trzecią kobietę zgięło wpół.

Najpierw uderzyły Likę mdłości, udało się jej w porę opanować. Miała wrażenie jakby ktoś zdzielił ją znienacka w potylicę, w ustach czuła ostry, metaliczny posmak. Skóra na całym ciele najpierw zaswędziała, ułamek sekundy zaczęła piec.

Czuła… czuła jak się zbliża. Wcześniej nie podchodziło, Vasilieva miała cichą nadzieję, że zostało przy tych rozkładających obóz. Niestety albo trzymało dystans, albo ruszyło ich śladem z opóźnieniem. Teraz się zbliżało, a jej wyczulone na promieniowanie zmysły wrzeszczały, spinając mięśnie i przygotowując ciało do zerwania do biegu. Cokolwiek to było, szło ławą i było już blisko. Jak fala zmywająca wszystko co spotka na swojej drodze.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR
Amduat jest offline