Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-02-2020, 23:14   #16
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Detektyw odłożył telefon i ponuro spojrzał na kartkę z rzędami cyfr. Przez ostatni kwadrans dzwonił do hoteli w okolicy, mając nadzieję, że w którymś z nich meldował się Elijah. Niestety, nikt o Addingtonie nie słyszał. Huw zdawał sobie jednak sprawę, że w podobnie małych społecznościach swobodnie podchodzono do kwestii legitymowania się. Mężczyzna mógł przez jakiś czas używać fałszywego nazwiska i nie wydawało się to specjalnie trudnym zadaniem.
Postanowił nie zniechęcać się i działać dalej. Odczekał na dogodny moment i niby to przypadkiem wyszedł na korytarz, gdy właściciel kręcił się po domu. Dopiero teraz mieli czas, aby tak naprawdę się przywitać. Gospodarz miał na imię Connor i był dobrze zbudowanym mężczyzną o szczurzej twarzy, co dość mocno kontrastowało z jego sylwetką. Nosił się swobodnie, trochę wręcz niechlujnie. Miał rude włosy, które teraz związał w kucyk. Huw powiedział mu wprost, że potrzebuje kogoś dobrze zorientowanego w okolicy, kto odpowiedziałby na kilka pytań. Irlandczyk skinął głową i mruknął, że za pół godziny wróci ze sklepu.
Trzydzieści minut później Lwyd siedział już w obszernym pokoju gościnnym. Jedno można było o Siwym powiedzieć na pewno. Potrafił zjednywać sobie ludzi. Czasem wystarczała chwila lub krótka rozmowa, a druga osoba, kierowana jakimś dziwnym przeczuciem, nawiązywała z nim specyficzną więź. Było w tym coś osobliwego, czego nie dało się wytłumaczyć zwykłym obyciem.
Pokój pogrążony był w półmroku, którego strzegły grube, brązowe kotary. Za wyposażenie robiła elegancka meblościanka, szklany stolik oraz głębokie fotele. Pomieszczenie było połączone z kuchennym aneksem. Wszędzie na ścianach wisiały obrazy przedstawiające soczysto zielone łąki.
- Siadaj proszę – zachęcił Irlandczyk i spojrzał na jedno z płócien. - Piękne, nie? Walia ma swój klimat, to przyznaję. Ale to o naszych wzgórzach i krainach rozpisywali się najwięksi poeci.
Huw zanurzył się w skórzanym siedzisku. Jego nowy kompan skinął lekko i podał mu pękate naczynie z yerbą w środku. Choć przy pierwszym spotkaniu Connor trzymał dystans, teraz okazał się być dość jowialnym człowiekiem.
- Atrakcje? Nie ma tego wiele – stwierdził, upijając łyk swojego naparu. - To spokojna, nudna dziura. Ale jeśli jesteś, jak czuję, fanem dobrego tytoniu, odwiedź cygalerię blisko ratusza. Sprzedają tam świetny towar. Żeby się trochę odchamić, możesz odwiedzić lokalne muzeum. O ile jesteś takim nudziarzem, aby interesować się historią Sionn. Zdecydowanie ciekawiej jest u Malcolma. Facet zwiózł gdzieś z Niemiec maszyny do gry i urządził prowizoryczne kasyno. Dobre, żeby stracić trochę pieniędzy albo pogadać z naprawdę postrzelonymi ludźmi. No i mamy targ, w każdą niedzielę wcześnie rano na rynku. Można popróbować lokalnych przysmaków albo kupić jakieś rękodzieło.
Ostatnie słowa przypomniały Huwowi o niedawnym zakupie. Wyjął rzeźbiony wizerunek ruin, aby pokazać go gospodarzowi. Ten ujął gadżet i udając znawcę, obejrzał go od każdej strony. Cmoknął głośno, wreszcie oddał pamiątkę z powrotem.
- Kupiłeś to od tego starego dziwaka, prawda? Cóż, niewiele ci tutaj pomogę. Jakieś ruiny na północy są, to fakt. Nigdy tam nie łaziłem i ani mi to w głowie. Bo widzisz, samowolne wycieczki do takich miejsc są nielegalne. W każdej chwili coś może runąć. W mieście jest grupka zapaleńców, którzy organizują do tych miejsc amatorskie wyprawy. Ratusz wlepił im kilka grzywien, ale chyba mają to w nosie.
Connor wstał i przeszedł do aneksu. Zalał kolejną porcję suszu, napawając się jego aromatem przez dłuższą chwilę. Potem znów siadł naprzeciwko detektywa.
- Tak naprawdę robi się ciekawie dopiero poza miastem. Chcesz usłyszeć popieprzoną historię? Anglicy dawno temu nieźle się tu panoszyli. Wysiedlili mieszkańców z doliny, aby zalać teren wodą. Zbiornik miał zasilić sieć kanalizacyjną w zachodniej Anglii. Jak słowo daję, powtórka z Capel Celyn*, tyle tylko, że o ten zapomniany wygwizdów nikt nie walczył. Mieszkańcom podarowano sporą rekompensatę. Jak można się domyślić, pomysł i tak nie został ciepło przyjęty. W każdym razie przepędzono całe miasteczko jakieś piętnaście mil stąd. Dopiero potem okazało się, że nikt niczego nie będzie zalewać. Średnio już pamiętam dlaczego. Od tamtego czasu mieścina stoi pusta. Słyszy się o niej mnóstwo dziwnych historii. Łącznie z tym, że to kryjówka mafii. Czego to ludzie nie wymyślą!
Deliberowali jeszcze na kilka luźnych tematów, jednak Huw coraz wspominał o przerwach w dostawie prądu. Wreszcie Connor złapał haczyk.
- To fakt, ostatnio często są z tym problemy. Bywa, że zasilanie pada w kilku budynkach, czasem odcięte jest całe miasto. Generatory znajdują się na północy. Ratusz miał załatwić sprawę, ale jak na razie efektów nie widać.
To musiało chwilowo wystarczyć Lwydowi. Znów rozprawiali o mniej istotnych rzeczach. Liczne przesłuchania nauczyły detektywa, że informacje należało wyciągać powoli i subtelnie. Mimo to, Connor podniósł brew, słysząc kolejne pytanie.
- Co? Przestępczość? Rany, naprawdę ciekawski z ciebie gość! Prócz kilku incydentów z udziałem porywczych gówniarzy, to nie ma o czym mówić. Każdy się tutaj zna.
Konwersacja powoli dobiegała końca. Na koniec obydwaj mężczyźni wstali, aby uścisnąć sobie ręce. Huw miał jednak jeszcze jedno pytanie. Chciał wiedzieć, gdzie znajduje się jakiś często uczęszczany lokal.
- Jest tego trochę - podjął Irlandczyk. - Ale ja osobiście proponowałbym ci „Lysar”. Leją dobre, kraftowe piwa. Skoro tak lubisz zadawać pytania, to znajdziesz tam bratnią duszę. Tamtejsza ekipa nie ma na ogół kija w tyłku. Ja niestety nie zabiorę się z tobą. Swoje w życiu już wypiłem i zmieniłem płyny na te mniej destrukcyjne - tutaj znacząco wskazał na swoją yerbę.
Pożegnali się i wkrótce Huw zmierzał już na miejsce. Od „Lysar” dzieliło go tylko kilka przecznic, więc nie miał większych problemów z jego zlokalizowaniem. Nadchodził wieczór, a powietrze nabrało ostrości, zapowiadając pierwsze chłody.


Kiedy w „Złotym tygrysie” panował na ogół harmider i ogólne rozprężenie, tak to miejsce miało bardziej kameralny charakter. Na środku knajpy stały sosnowe ławy i ciężkie krzesła, a pomiędzy nimi wyrastały spiralne schody, które prowadziły na piętro. Kontuar mienił się butelkami w różnych rozmiarach oraz wielobarwnymi witrażami. Rzeczywiście, pito tutaj lepsze trunki, a zarumienieni jegomoście rozmawiali z przejęciem. W żaden sposób nie przypominali rozkrzyczanej klienteli „Tygrysa”. Choć byli młodsi, to lepiej ubrani i bardziej powściągliwi. Huwowi przypominali lokalnych hipsterów, niemniej pozbawionych większego nadęcia.
Zasiadł na wolnym miejscu, a barman przyniósł mu ciemne palone. Ponownie oddał się atmosferze otoczenia, wsłuchując w toczone rozmowy. Z wielu ust przemawiał już rausz i Siwy czuł, że odpowiednio podkręcając piłeczkę, mógłby wtrącić się do którejś konwersacji.
Kilku brodatych facetów po jego lewej stronie sterczało nad planszówką, którą jednak dawno już porzucili. Pionki oraz karty do gry leżały rozrzucone na całej powierzchni kolorowej tektury.
- Słyszeliście? – pytał przygruby facet. - Do starej przyjechała ponoć jakaś kobitka, a w „Jemiole” mieszka jeszcze inna, z psem.
- To pewnie na zawody.
- Ta… ale na tym nie koniec. Mówię ci, że co jakiś czas widzę nowe twarze. Nie przeszkadza mi to, ale czego właściwie u nas szukać?
Huw przeniósł wzrok na coś, co przypominało podwójną randkę. Pary siedziały naprzeciwko siebie, wokół nich stało już kilka pustych kufli.
- Flojdzi bez Watersa to herezja, i tyle – zakomunikował brunet w dużych okularach.
- Bez przesady. „The Division Bell” daje radę – odpowiedziała mu partnerka bądź koleżanka. - Gdyby nagrali je dekadę wcześniej, sam byś się zachwycał.
Po prawej tkwiły dwie kobiety. Wyglądały Lwydowi na trzpiotki. Alkohol zeszklił im już spojrzenia, a języki rozwiązały na dobre.
- Po prostu mówię ci, co sama słyszałam. Isla podwoziła kogoś w nocy i po drodze widziały jakąś kobietę w lesie. Podobno z ratownictwa.

* Słynna sprawa, dotycząca osady w walijskiej dolinie Afon Tryweryn. W 1965 roku Capel Celyn oraz okoliczne tereny zostały zalane wodą, aby stworzyć zalew na potrzeby Liverpoolu. Sprawa wywołała wiele kontrowersji i protestów, mocno polaryzując mieszkańców Anglii oraz Walii.



Szła do przodu, bo i nie było sensu się opierać. W jej głowie znów pojawiały się scenariusze, które przecież wielokrotnie przerabiała. Wendy zdawała sobie sprawę, że jest w pułapce. Korytarz, którym była prowadzona, zdawał się ciągnąć bez końca, lecz monotonia nie była jedyną katorgą, jakiej doświadczała. Równie mocno zdawała się uderzać bezsilność wobec przedziwnego procesu, który odmierzał czas tej i wielu poprzednich nocy. W snach z korytarzem była niewiele więcej niż bezwolną kukłą, sunącą w marazmie przed siebie.
Jednocześnie coś się zmieniło. Obecnie czuła swoje ciało i słyszała własny oddech. Wiele razy wcześniej postać przed nią wyglądała na lekko rozmazaną. Teraz widziała tajemniczego osobnika tak dokładnie, jak było to możliwe. Pozostawał on wręcz nieprzyjemnie realny - niby wycięty z oddzielnej rzeczywistości i wrzucony tutaj, aby złamać jakąś pradawną regułę snu.
Te nowe doświadczenia uświadomiły jej coś jeszcze. Pierwszy raz zwróciła uwagę na odgłos własnych i strażnika kroków. Dotychczas nie zwracała na ten fakt uwagi, bądź szła w ciszy - trudno było to określić.
Spojrzała w dół. Miała na sobie te same szpilki, w których poruszała się za dnia. Z towarzyszem przeprawy sprawa była bardziej skomplikowana. Jego kroki przypominały odgłos gołych stóp, tyle że pokrytych twardą skorupą.
Już z daleka dostrzegła wyłom. Nie było to do końca nic dziwnego. Podczas poprzednich wizyt również czasem mijała przejścia, które wychodziły z korytarza. Tyle tylko, że nie potrafiła nawet spojrzeć w ich kierunku. Mięśnie szyi buntowały się wtedy przeciwko jej woli, utrzymując głowę w jednej pozycji. Dlatego po jakimś czasie po prostu ignorowała takie przypadki. Teraz jednak mogło być inaczej. Czyżby po raz pierwszy pojawiła się dla niej szansa? Było za wcześnie na ekscytację, lecz pewna zmiana rzeczywiście miała miejsce.
Znajdując się już blisko odnogi, poczuła coś jeszcze. Dziwna fala wspomnień zalała nagle jej umysł. Rodzaj nostalgicznego zrywu uderzył ją tak mocno, aż poczuła ukłucie w okolicach podbrzusza oraz splotu słonecznego. Nie wiedziała dlaczego, ale na chwilę wróciła do dzieciństwa i jego beztroskich czasów. Widziała siebie jak wypełnia kolorowanki, gania po jakiejś łące albo słucha opowieści Aarona o dalekich krajach. Oczywiście, nigdy w nich nie był, co jednak miało tylko umiarkowany wpływ na jego pełne pasji historie. Na moment kobieta zapomniała wręcz gdzie jest, a wizja korytarza odpłynęła od niej. Perspektywa ucieczki do własnej podświadomości kusiła, lecz ostatecznie przywołała się do porządku. Skręt był już bardzo blisko i musiała mieć się na baczności.
Istniało ryzyko, że strażnik w jakiś sposób zareaguje lub wręcz zablokuje jej drogę. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Minął pusty łuk i nadal szedł do przodu. Wendy poczuła na twarzy świeże powietrze, a od wejścia usłyszała narastający szmer. Znów miała wrażenie bliżej niesprecyzowanego oporu, lecz dysponowała nową siłą i…


Powoli obróciła głowę, co wiązało się z ogromnym wysiłkiem. Wyjście z korytarza prowadziło gdzieś na ciągnącą się wśród zboczy drogę. Atramentowe niebo przyozdabiał wielki księżyc, w oddali błyszczały światła jakiegoś miasta. Wszystko pojawiało się na bieżąco, niczym tkane z eterycznej przędzy.
Około czterdziestu metrów przed nią stał zdezelowany wrak samochodu. Poskręcany metal zdradzał, że musiał on spaść z wysokości i prawdopodobnie wyciągnięto go z jakiegoś zagłębienia. Rozbite kawałki szkła leżały na drodze, odbijając migotliwe światło gwiazd. Ktoś wewnątrz samochodu jęczał cicho. Znała ten głos, choć trudno było go powiązać z właściwą osobą. Rezonansował bowiem w jej głowie, stale zmieniając swoje tony. Obok stało już kilkunastu policjantów. Wszyscy wyglądali podobnie, mieli idealnie czyste uniformy i poważne twarze. Co dziwne, nikt nie zdawał się przejmować rannymi wewnątrz pojazdu, a zamiast tego rozprawiali między sobą półgłosem. Kilku wskazywało na pobliskie wzgórze oraz prawdopodobną trajektorię wypadku. Tylko jeden z nich przechadzał się między wrakiem a poboczem, odmierzał coś i zabezpieczał teren.
Adams po dłużej chwili zorientowała się, że stał tu ktoś jeszcze. Podczas gdy funkcjonariusze przypominali raczej uproszczone wersje samych siebie, kobieta była zdecydowanie charakterystyczna. Nadchodząca z przeciwległej strony postać miała skołtunione włosy, ubrudzony uniform i zmęczoną twarz. Wendy już gdzieś ją widziała.



Wściekłość Maddison sięgnęła zenitu. Najpierw błądziła po kniejach i kamiennych labiryntach, aby na koniec zostać z niczym. Dała upust swojej złości, ale podobnie jak się spodziewała, nikt na jej okrzyki nie odpowiedział. Jeśli ktoś był w okolicy, musiał do tego czasu dobrze się ukryć lub zbiec gdzieś dalej.
Sfotografowała osobliwe dzieło, jeszcze przez chwilę bacznie mu się przyglądając. Musiała przyznać, że kukła została misternie wykonana jak na możliwości prowizorycznych materiałów. Już odchodząc od konstrukcji, miała wrażenie jakby ta poruszała się spazmatycznie. Po chwili uznała, że musiał to spowodować zwykły wiatr. Skołatane nerwy mogły koloryzować rzeczywistość, do czego dochodził jeszcze wpływ adrenaliny.
Zniechęcona, ruszyła powoli z powrotem. Choć wyprawa do lasu nie trwała zbyt długo, to sama podróż motorem wyraźnie ją zmęczyła. W połączeniu z późną porą sprawiło to, że niemal słaniała się na nogach. Chyba już tylko ogólna irytacja dawała jej dostatecznie wiele siły, aby stawiać kolejne kroki.
Zeszła z polany z powrotem między wysokie kamienie. Wcześniej nie zwróciła uwagi jak silny chłód od nich bił. Drżała na całym ciele i co gorsza nie mogła sobie przypomnieć, która droga była właściwa. Coraz to trafiała w nowe miejsca kamiennej układanki i odnosiła wrażenie, że była ona bardziej złożona, niż na początku zakładała. W głowie mieszało jej się od ilości zakrętów oraz ciągłego nawracania. A może wręcz przeciwnie, cały czas kierowała się do przodu? Kilka razy musiała zatrzymać się i odpocząć. Że też to wszystko wynikło przez jednego imbecyla, któremu zachciało się nocnych wypraw!


Tym razem dopiero po pół godziny udało jej się wreszcie opuścić skalną pułapkę. Wciąż nie miała przy tym pewności czy szła w dobrym kierunku. Ta część lasu pełna była przewróconych pni oraz gołych konarów. W powietrzu unosiły się nowe zapachy, przywodzące na myśl mocne zioła. Drzewa rosły ściśle obok siebie, tworząc nad jej głową mroczne sklepienie. Nie przepuszczało ono prawie żadnego światła, a żarłoczna ciemność pochłaniała produkowany przez niewielką latarkę blask. Maddison coś tutaj nie grało. Poruszała się na obcym terenie, to fakt. Z drugiej strony była szkolona do przeprowadzania podobnych akcji. Wyciągała rannych z o wiele mniej dostępnych miejsc, stale orientując się w przestrzeni. Tutaj, pomijając już nocną porę, jej wyczucie kierunku zdawało się zaburzone. Spojrzała na komórkę. Oczywiście mogła zapomnieć o zasięgu. Jeśli coś miało się spieprzyć, to na całego.
Była już pewna, że nie przechodziła tędy wcześniej. Mogła zawrócić, lecz coraz mocniej wątpiła czy któryś kierunek w ogóle był właściwy. W lesie jako takim zaszła bowiem jakaś zmiana, na początku ledwie zauważalna, teraz już zdecydowanie wyraźna. Zauważyła z czasem, że wszystko wokół stało się jaśniejsze, choć do świtu pozostało przecież wiele czasu. Sosny, jodły, świerki – wszystkie te wiekowe drzewa lekko opalizowały. Przystanęła aż, zastanawiając się, czy nie jest świadkiem jakiegoś widziała. To było szalone, lecz zieloność wokół niej faktycznie emanowała własnym światłem. Promieniowanie? Było to już jakieś wytłumaczenie, choć mocno przerysowane. Efekty radiacji nie miały tak zazwyczaj tak spektakularnych efektów. Fosforyzujące rośliny oraz pięcionożne zwierzęta pozostawały raczej domeną powieści fantastycznych.
Wkrótce z ziemi uniosły się migoczące drobinki, które wzlatywały ku niebu lub lawirowały między krzewami. Kiedy kobieta próbowała złapać je w dłonie, te rozpadały się między palcami, nie zostawiając na skórze żadnego śladu. Murphy poczuła także dziwną lekkość, jakby pod ściółką znajdowała się pusta przestrzeń i tylko ona oddzielała ją od podziemnej krainy.
Trudno było przyzwyczaić się do dziwnych świateł, które nie rzucały cienia, ani do końca nawet nie rozświetlały okolicy. Łuna zdawała się tworzyć oddzielny byt, który osiadł na wszystkim wokół. Jeszcze dalej Murphy zauważyła ledwo materialną sieć, rozciągniętą na korzeniach i suchych gałęziach. Wyglądała na ogromną pajęczynę, natomiast w dotyku była równie nieuchwytna, co błyszczące drobinki.
Las skończył się zupełnie nagle i to w tym sensie, że Maddison nie ujrzała wcześniej jego skraju. Po prostu wyszła nagle spomiędzy drzew i trafiła na otwarty teren. Było to tak kuriozalne, że obróciła się, aby spojrzeć czy gąszcz nie był w istocie jakąś marą. Stał on jednak na swoim miejscu, wciąż produkując widmowe światło.
Większość horyzontu przysłaniało jej wzniesienie, na którym obecnie się znajdowała. Zza jego linii piętrzyła się żółta łuna, tworzona zapewne przez jakąś aglomerację. Poza tym widziała jedynie wypełnioną rozległymi polami, pustą okolicę.
Kobieta zeszła ostrożnie po nierówności, docierając powoli do asfaltowej drogi. Zakręt poprowadził ją do miejsca jakiejś kraksy. Nie powinna cieszyć się ze sceny wypadku, ale przynajmniej gdzieś dotarła.
Grupa policjantów stała wokół zniszczonego pojazdu. Oprócz nich nie widziała tu nikogo więcej. To mogło w jakiś sposób tłumaczyć zagadkową postać w lesie. Szok powypadkowy był wcale nierzadkim zjawiskiem, zaś uczestnicy kraksy potrafili przez wiele godzin błąkać się bez świadomości. Czym zatem był totem i zagadkowy odcinek lasu? Na te pytania nie znalazła jeszcze odpowiedzi.



Teoretycznie Robin przyjechała do Sionn z powodu zawodów. Tymczasem okazało się, że sen o korytarzu ścigał ją nawet na jawie. Nie mogła już myśleć o nim w kategoriach dosyć nurtującego zjawiska. Nie po tym co zaszło. Blake zdawał się mierzyć ze zbyt podobnym problemem, co ona. Tyle tylko, że sprawa już dawno przerosła mężczyznę. Jego umysł nadal rozpoznawał elementy dawnego życia. Część jego jaźni uległa jednak gwałtownej zmianie. Widział rzeczy, których inni nie dostrzegali. Niby u wariatów była to normalna kwestia, którą zwykły personel po prostu ignorował. Blake mówił jednak rzeczy, które Robin wcale nie były obce, w dodatku zdawał się widzieć zjawisko, które dostrzegała również suczka.


Wyjęła komórkę, narysowała pokazany jej symbol i wysłała go Willowi. Czekając na wywołanie przez weterynarza i wiadomość od chłopaka, przez chwilę obserwowała rutynę szpitala. Większość ludzi przychodziła tu ze zwykłymi sprawami, jak przeziębienie czy drobne urazy. Wyglądało na to, że placówka wypełniała w mieście wszystkie możliwe funkcje służby zdrowia. Nie brakowało zatem narzekających na kolejki starszych ludzi oraz ogólnie nerwowej atmosfery. Przerwy w dostawie prądu zapewne nie poprawiały sytuacji.
Telefon w kieszeni zawibrował. Robin od razu odblokowała ekran. Will był szybki.

hej. bawisz się teraz w ezoterykę, czy to jakieś kalambury? bo ja bym powiedział, że narysowałaś mi makaron. a tak na serio, ta rzecz w środku to chyba płomień.
ps wyślij mi jakieś fajne foto z tego sionn!

Nie zdążyła odpowiedzieć, bowiem drzwi gabinetu na przeciwko otworzyły się i wyszedł z nich doktor w średnim wieku. Miał dość serdeczną twarz, śnieżnobiały kitel oraz rozczapierzone włosy, które lekko przyprószyła już siwizna. Mężczyzna zaprosił ją do siebie.
Pomieszczenie, w którym pracował, posiadało standardowy zestaw blatów, gdzie przeprowadzono prostsze czynności. Ściany wypełniały rzędy plakatów o prawidłowym żywieniu pupili. Uwadze Robin nie umknęły liczne dyplomy oraz nagrody, między innymi pochodzące z zawodów agility. Na biurku stało zdjęcie z żoną oraz psem rasy border collie.
- Słyszałem o tym incydencie dzisiaj - powiedział, przeglądając świeżo założoną kartę psa. - Paskudna sprawa. Mam nadzieję, że czuje się pani lepiej. Nazywam się doktor Powell - podał jej rękę.
W następnej kolejności podszedł do Foxy i lekko nachylił do niej twarz. Mocno uważał, aby nie spłoszyć zwierzęcia, unikał gwałtownych ruchów. Miał delikatne, ostrożne ruchy.
- Posiada pani bardzo zadbanego psa. Gładka, lśniąca sierść i zdrowie zęby. Ma szczęście do właścicielki. No dobrze, ale w czym tkwi problem?
Po opisaniu sytuacji, weterynarz zadumał się w milczeniu. Wykonał serię kilku zabiegów, po czym pobrał krew od zwierzęcia. Foxy znosiła wszystko bardzo cierpliwie, aczkolwiek stale wpatrywała się w swoją panią, jakby Carmichell miała nagle zniknąć, zostawiając ją z obcym człowiekiem. Potem Powell wziął ampułkę z krwią i udał się na zaplecze, gdzie funkcjonowało małe laboratorium.
- Będę potrzebować kilku chwil - usłyszała stamtąd Robin, która w międzyczasie ponownie wyciągnęła wibrujący telefon.
Tak jak można było się spodziewać, to znów był Will.

cześć raz jeszcze. nie wiem w co ty tam się bawisz kochana, ale z ciekawości wrzuciłem tę Twoją grafikę do googli. oczywiście, najpierw wyświetliło mi mnóstwo śmiecia, ale jedna rzecz wygląda na intrygującą. sama to oceń, tutaj masz link.

Powell miał chyba dodatkowy zmysł, dzięki któremu wyczuwał, kiedy Robin czytała wiadomości. Jak tylko skończyła przeglądać smsa oraz zagadkową stronę, doktor pojawił się w drzwiach laboratorium.
- Wszystkie wyniki są w normie. Czasem takie rzeczy mają miejsce, kiedy zwierzę potrzebuje się zaaklimatyzować, choć podejrzewam, że pani to wie. Czasem chodzi o nowe miejsce, ale i na przykład zmianę ciśnienia. Co na pewno zaszło, skoro pani skądś tu przyjechała. Zwierzęta czują wszystko inaczej od nas i czasem o tym zapominamy - spojrzał badawczo na Carmichell. - Przypiszę Foxy tabletki. Powinny ją uspokoić, gdyby sytuacja się powtórzyła. Czy mogę pomóc w czymś jeszcze?
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 19-02-2020 o 20:16.
Caleb jest offline