Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-02-2020, 21:23   #191
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 56 - IX.18; nd; wieczór

Czas: IX.18; nd; wieczór
Miejsce: osada z czołgiem;
Warunki: noc, gorąc, zachmurzenie, opustoszała osada i dżungla, grząsko


Marcus






I znów była niedziela. Tylko w całkiem innych klimatach niż poprzednia. Nie było szwedzkiego stołu, sympatycznych dziewczyn ani musującego, owocowego wina czy bimbru o smaku egzotycznych owoców. No nie. Była dżungla, tropikalny zaduch i błoto. Zwłaszcza, że znów padał deszcz. W tej cholernej dżungli deszcz chyba zawziął się aby chociaż raz na dzień zmoczyć ziemię. Pod wieczór znów padało. Ale dojechali do rzeki. Kolejnej rzeki. Okazało się, że gdy z tydzień temu tutaj jest co chwila jakaś rzeka czy strumień to nie kłamał. Naprawdę tak było. Zwłaszcza jak się jechało samochodem. To co dwie, trzy, cztery godziny trzeba było się przeprawiać przez rzekę.

Dlatego van Urk wziął sobie raport zwiadowców do serca a może i posłuchał miejscowych. Bo przez cały poniedziałek po tej imprezie integracyjnej i odjeździe blondwłosej superstar szykowali się do drogi. W tym gwoździem programu było zbudowanie tratw. Na tyle dużych by mogły pomieścić samochód. Albo samodzielnie albo przez połączenie dwóch czy więcej. Plan był taki by zamiast budować przed każdą rzeką tratwę można było zabierać ze sobą gotowe tratwy, spuszczać je na wodę a po przepłynięciu rzeki znów pakować je na dach samochodu. A z pomocą miejscowych oraz praktycznie nieograniczonego dostępu do drewna to nawet zgrabne te tratwy wyszły.

No a kolejnego dnia, we wtorek chyba, wyruszyli w trasę. Mały konwój z pięciu pojazdów wyjechał przez bramę żegnany całkiem ciepło przez tubylców. Może dlatego, że van Urk zdecydował się dołączyć kilku z nich do ekipy jako speców od lokalnego kolorytu. Dwie dziewczyny więc jechały w furgonetce z Detroitczykami, Bruce trafił do kolejnej furgonetki, tylko Hoffmana i jeszcze jeden lokalny myśliwy trafił do którejś z osobówek chociaż nie do Lamay’a u którego znów znalazł się Marcus.

Okazało się, że dżungla potrafi dać w kość tak samo pojazdom jak i załodze. Teraz, gdy na trasie było więcej ludzi i samochodów było to jeszcze bardziej widoczne niż gdy przez jeden dzień czwórka zwiadowców jechała raz w jedną a raz w drugą stronę. Przez dżunglę niby wiodła droga. Ale była albo podmyta, albo wyrosło na niej błoto i trawa, leżały zawalone gałęzie, konary a czasem nawet drzewa. Do tego jeszcze kamienie, odchody zwierząt, wraki pojazdów czy inne śmiecie wymagały od kierowcy dużej wprawy. A i tak nie wszystko dało się przewidzieć. Wydawało się, że ledwo jakąś maszynę wciągnęli holem i rękami z błota a już trzeba było znów wysiadać i wyciągać kolejną. Tak, podróż przez dżunglę to była prawdziwa mordęga. Do tego jeszcze ten nieustający zaduch jak w saunie, że ciężko było oddychać. I skwar jaki lał się z nieba jakby chciał wypalić i wygotować wszystko co żywe. I sama dżungla. Była tak mroczna, że nawet w środku dnia, na środku drogi, panował tam w najlepszym razie półmrok. Chociaż i tak było jaśniej i luźniej niż w trzewiach dżungli przy marszu na przełaj.

Ale alternatywą był marsz na piechotę. Co prawda pieszy był znacznie mobilniejszy od pojazdu a prędkość przeciętna, po odliczeniu różnych przerw na usuwanie przeszkód przed pojazdem czy wyciąganie go na prostą, też u pieszego pewnie byłaby niewiele mniejsza. No ale na piechotę nie dało się w tym upale zbyt wiele przenieść na własnym grzbiecie. No i siedzenie tyłkiem na fotelu czy kanapie pojazdu nie było tak męczące jak dawanie kolejnego kroka noga, za nogą.

Dżungla odznaczyła swoje piętno już prawie na samym początku podróży. Z 5 pojazdów uszkodzone zostały 3. A jeden nie nadawał się do niczego. Na samym początku pecha mieli Detroitczycy. Wjechali w jakiś dół i to pewnie zbyt wiele by nie zrobiło. Ale w tym dole był jakiś korzeń czy kamień który przebił maskę wozu uszkadzając go wyraźnie. Reszta kolumny zatrzymała się i poczekała na ekspertyzę Vesny i Alexa. Dość zgodnie stwierdzili, że dadzą radę naprawić wóz no ale nie od ręki. Więc szef zdecydował się ich zostawić mówiąc by dołączyli do nich później. Ponoć nie dało się tutaj zgubić bo wystarczyło trzymać się drogi głównej i jechać przed siebie.

Ale może godzinę później nastąpiła seria wypadków. Furgonetka Hoffmana na jakimś zakręcie zsunęła się na pobocze. Tak pechowo, że były tam grząskie piaski czy po prostu kawałek bagna więc błyskawicznie pochłonęło połowę maszyny a drugą połowę już wolniej ale równie skutecznie. Co prawda wszyscy zdążyli się ewakuować i zabrać swoje rzeczy osobiste no ale maszyna w której pierwornie Marcus wyjeżdżał z Nice City była stracona. Hoffmann z załogą przesiadł się więc do wozu Federaty. Terenówka mogła pomieścić zarówno ich jak i ich bagaże.

Ale niedługo potem kolejne stłuczki, błoto, dziury i generalnie dżungla uszkodziły dwie ostatnie osobówki. Tak na koniec dnia dojechali do miejsca w którym za pierwszym razem z Lamay’em zostawili zamaskowanego kombiaka.

Prace naprawcze trwały do późnego wieczora. Ale rano okazało się, że tylko terenówka Federaty jest sprawna. A furgonetka Detroitczyków jakoś do nich nie dojechała. Szef więc zdecydował się jechać dalej sam licząc, że pozostałe maszyny które nie wyglądały na mocno uszkodzone jakoś go dogonią. Przy okazji można było sprawdzić jak się spisują te zmajstrowane w wiosce Johansena tratwy. No i okazało się, że całkiem nieźle. W każdym razie ludzie Hoffmana i Bruce przeprawili terenówkę na drugi brzeg. Pomachali tam jeszcze przez rzekę bo z tej odległości krzyk nawet jeśli słyszalny to nie był zrozumiały i pojechali dalej.

Ale znów okazało się, że w tej dżungli wszystkie niby proste rzeczy urastają do rangi problemów. Cały dzień kierowcom i mechanikom zeszło na grzebaniu pod maską, czyszczeniu filtrów, sprawdzaniu akumulatorów i udrażnianiu przewodów. I postęp był dość niewielki. Więc kolejną noc spędzili w tym samym miejscu. Kolejny dzień wyglądał podobnie. Tyle, że o zmierzchu dojechali do nich Alex i Vesna którym udało się w polowych warunkach naprawić wóz. Chociaż te ręcznie wyklepane dziury na masce nawet dla takiego laika motoryzacji jak Marcus były wyraźnie widocznie. Załogi pozostałych pojazdów podniosło na duchu to, że mogą teraz liczyć na pomoc zgrabnych i sprytnych raczek Vesny przy tych naprawach no ale już się robiło ciemno więc odłożono to do dnia następnego.

Rano jednak Vesna obejrzała obie osobówki, powiedziała parę rzeczy co i jak można to zaimprowizować no ale zaczęli wodować swoją maszynę przez rzekę by dogonić szefa. Załogi dwóch osobówek zostały znów skazane na siebie i swoje kłopoty z zawodnymi mechanizmami i piekielną dżunglą. Ale chyba to co im Vesna na odchodne powiedziała pomogło bo pod koniec południowej sjesty wreszcie maszyny były znów na chodzie. Lamay i Raul, kierowcy obu maszyn mogli teraz koordynować działania przy spławianiu swoich maszyn przez rzekę.

Trochę było z tym zabawy. Już wcześniejsze dwie ekipy co się przeprawiały nie dopłynęły tak po prostu na przeciwległą stronę rzeki. Nurt, zwłaszcza na środku rzeki, znosił je stopniowo więc lądowali nawet kilkaset metrów od miejsca startu. Do tego niepokojące było te bujanie się całej tratwy na falach. Wydawało się, że każda większa fala musi przeważyć balast i strącić maszynę oraz jej załogę do mętnej, brunatnej wody. No ale jakoś wylądowali na tym gliniastym brzegu. Zostało znów odwiązać maszyny, zjechać na brzeg a następnie zapakować tratwy na dach i wreszcie można było ruszać dalej.

I pod wieczór dojechali wreszcie do tej rzeki gdzie poprzednio czwórka zwiadowców przeszkadzała się przeprawić innym załogom. Teraz już na rzece ani przy brzegach nikogo nie było widać a zmierzch zapadał więc trzeba było rozbić się na noc. Noc więc spędzili w tej osadzie gdzie poprzednio Marcus z Lamay’em, Antonem i Brucem spędzili ostatnią noc zanim zaczęli wracać do osady Johansena. Co było dalej tego już nikt z obecnych nie wiedział. Mieli przekonać się o tym rano.

A rano trzeba było zacząć od ponownego zwodowania tratw, przywiązania do nich pojazdów i próbie sforsowania rzeki. Znów trzeba było uważać na rzeczny prąd i wiry które zniosły ich o kilkaset metrów. Ale dotarli w miarę cało i sucho na właściwy brzeg.

Zaczął się kolejny dzień podróży. Już chyba czwarty czy piąty odkąd wyruszyli zagubionej w dżungli wioski tubylców. Przez cały kolejny dzień wyciągali pojazdy z błota, usuwali kamienie i gałęzie aby można było przejechać i wieczorem doszło do niespodziewanego spotkania. Gdy już szukali miejsca na nocleg ujrzeli blask ogniska pośród domów i zaparkowaną, granatową furgonetkę. Okazało się, że Detroitczycy znów mieli pecha i cały dzień spędzili na naprawie maszyny gdy coś tam się w silniku zatarło. Alex mówił, że to silnik zeżarł wiewiórkę czy co tam co zachlapało cały silnik ale trochę trudno było zgadnąć czy ganger żartuje czy tak na poważnie. Więc znów spędzili noc na trzy załogi ale co się działo z maszyną Federaty tego nie było wiadomo. Nie natknęli się na niego po drodze, na wrak też więc nie było wiadomo. Chociaż Marisa twierdziła, że rozpoznaje ślady opon sprzed paru dni więc jeśli by się nie myliła oznaczało, że Federata z ludźmi Hoffmana tędy przejeżdżał. Miało to sens bo w końcu to była główna droga a według planu mieli jechać główną drogą.

No i to było wczoraj. Dzisiaj od rana znów jechali w kolumnie na 3 pojazdy. W południe dojechali do zerwanego mostu na kolejnej rzece. Po raz kolejny trzeba było użyć tratw aby się przedostać na drugą stronę. A wcześniej i potem oczywiście powyciągać co jakiś czas któryś z wozów z tarapatów. Tutaj przydawała się granatowa furgonetka bo nią o wiele łatwiej się wyciągało zagrzebane maszyny. Gorzej jak to właśnie ona wjechała w coś głębokiego. Wtedy przewaga jej masy działała przeciwko niej.

A ledwo przeprawili się przez tą rzekę to oczywiście zaczął padać deszcz. A mimo to, jak zwykle, i tak było bardzo gorąco. Pod koniec dnia dojechali do jakiejś osady. Kolejna bezludna i zarośniętą dżunglą osada. Ta była wyjątkowo grząska. Wyglądało na to, że wody widocznego niedaleko jeziora mocno podmyły okolicę i nasączyły ją wilgocią.

Mieli się już zacząć rozbijać na noc bo i tak dalszą drogę zagradza kolejna rzeka a może jakiś kawałek jeziora. Ale niespodziewanie z drugiego brzegu błysnęły światła samochodowych reflektorów widoczne mimo strug deszczu. Dobrze, że nie było jeszcze ciemno to rozpoznali terenówkę van Urka. Ale chyba nie krzyczał do nich van Urk. Może Hoffman albo któryś z jego ludzi. W każdym razie dawali zachęcające gesty no i te pantomima w połączeniu z resztkami słów jakie doleciały na drugi brzeg świadczyła, że chyba już niedaleko i wszystkie trzy wozy mają przeprawić się teraz.

Sądząc po minach trójki kierowców wszyscy mieli dość sceptyczne miny. Tak przeprawiać się w zapadających ciemnościach na improwizowanej tratwie, podczas deszczu na drugi brzeg. Wyglądało na proszenie się o kłopoty. Ale jeśli mieli się przeprawiać to nie było co czekać i trzeba było skorzystać z resztek światła słonecznego. No i takie było polecenie służbowe. Szczęśliwie udało się to zrobić bez większych przeszkód.

Na drugi brzeg oczywiście znów trochę ich zniosło. Ale w końcu wyjechali przez jakieś chaszcze do głównej drogi i tam z bliska już rzeczywiście mogli poznać Hoffmana i Zimma którzy czekali w samochodzie szefa. Okazało się, że kazał im tu czekać właśnie na nich aby przyprowadzić ich jak najprędzej. Cel był już w zasięgu ręki. No i właśnie z tej rozmowy się okazało, że “był” jest jak najbardziej właściwym określeniem.

Do celu, kolejnej zagubionej w dżungli wioski, był może kwadrans drogi. Ale jechali już po ciemku bo w międzyczasie zmierzch przeszedł w wieczór. Chociaż więc dość wczesnej, wieczornej pory było już ciemno jak w środku nocy. No ale przynajmniej przestało padać. Właśnie tam czekał na nich obóz szefa. Oraz całkiem sporo samochodów. I koni. Właściwie to część porzuconych budynków była oświetlone przez świecące się wewnątrz ogniska. Właśnie na ganek takiego budynku wyszedł van Urk i pozostała trójka ludzi Hoffmanna aby przywitać się z resztą zespołu.

- Cieszę się, że jesteście. I jak widzę jesteście w komplecie. Sytuacja jest poważna. - Federata jak na błękitnokrwistego okazał się całkiem bezpośredni. Zaprosił gestem wszystkich do wnętrza domu w jakim rezydował i do ogniska. Co prawda nie spodziewali się, że akurat tej nocy dołączy do nich reszta zespołu więc gotowej kolacji dla tylu osób nie mieli. Ale Hoffman, Lee i Marisa zaczęli krzątać się gdzieś przy ognisku i licznymi torbami zabranymi na drogę aby uzupełnić te braki. Zaś szef mógł przedstawić jak wygląda sytuacja.

A mianowicie czołg tutaj był. Bo zaraz za osadą, przy drodze, znaleźli jakieś bajoro i w nim wymowny kształt sugerujący dużą i ciężką bryłę jaką stamtąd zabrano. Zresztą właśnie tutaj był zaznaczony punkt na mapie zdobytej przez Detroitczyków. Co więcej nie mogli tak dużego ładunku zabrać na północny zachód. Bo musieliby natknąć się na van Urka i całą resztę kawalkady która tędy jechała. A nic takiego się nie stało. Bruce twierdził, że pojechali dalej. “W stronę rzeki”. I to dobre kilka dni temu. Bo van Urk dotarł swoją terenówką wczoraj. Też miał drobny wypadek po drodze no ale udało się naprawić tą usterkę i pojechać dalej dlatego nie spotkali się wcześniej.

- Ale to jeszcze nie wszystko. Widzieliście te samochody i konie na zewnątrz? - szef skinął głową za okno, gdzie nawet teraz było widać wspomniane pojazdy i zwierzęta. Dziwne było, że nie było widać ich właścicieli.

- To chyba ci z Teksasu bo chyba tylko oni mieli konie. I co z Nowego Jorku. Zabili ich. Wszystkich. Nie znaleźliśmy żadnego żywego. Jeśli ktoś przeżył to albo go zabrali ze sobą albo się gdzieś urwał i ukrywa. - Federata po kolei wyjaśniał co tutaj od wczoraj odkryli. Z końmi mogło być jak mówił. Z czterech głównych ekip jakie interesowały się czołgiem tylko Teksańczycy byli konno. Chociaż samochody mogły należeć do kogokolwiek. Ale jeden łazik w oliwkowych barwach no nawet wyglądał na jakiś wojskowy.

- W tamtym domu są ci z Teksasu. - wskazał wzrokiem na budynek po drugiej stronie ulicy. No tam też było widać światło w oknach i ludzkie sylwetki z których część przyglądała się zbiegowisku u sąsiadów.

- Ale czterech z nich dowlokło się tutaj wczoraj na piechotę. Mijaliśmy ich gdy tutaj wjeżdżaliśmy. Oni chyba nie są z Teksasu. Jeden był już wcześniej. Ale mówi, że koń mu padł więc się spóźnił. A jak przyszedł no to wszystko już tutaj tak było. - szef zakończył relacjonowanie aktualnej sytuacji. Musieli mu wierzyć na słowo bo poza końmi i samochodami nic po nocy już nie było widać. Tylko tamtych w tym drugim budynku. Na razie jednak trzeba było czekać na kolację i przygotować się na kolejną noc.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline