Rezydencja gości, 28 czerwca 2595
- Chyba cię popierdoliło! - kapitan Jacques Perrault mógł bez trudu uchodzić za wzór cnót i manier, ale kiedy Nathan Barthez podzielił się z nim swoim pomysłem, zapomniany w ułamku chwili papieros wypadł spomiędzy palców wstrząśniętego oficera - Nie ma mowy!
- Istnieje realne ryzyko, że miejscowi będą wywierać presję na pozostawioną bez nadzoru świtę - podjął od nowa próbę argumentacji Alpejczyk - Potrzebuję kogoś, kto przypilnuje odpowiedniego dystansu, inaczej tutejsi mogą wyciągnąć od naszych jakieś informacje, które potem przeciwko nam wykorzystają.
- Nie mam pojęcia, co to mogłaby być za wiedza - wzruszył ramionami rozzłoszczony Sang - Niemniej nie przyjmuję do wiadomości twojej decyzji. Jeśli lęk miałby ci spędzać sen z powiek, jestem gotów odżałować Bonneta albo Blancharda, niechby jeden z sierżantów został tutaj. Albo zostaw Bastiena, ten ordynarny prostak i tak w niczym nam się dotąd nie przydał, a jeśli mianujesz go szefem ochrony świty, wypruje flaki każdemu, kto zbliży się pod drzwi tego skrzydła.
Obaj mężczyźni stali na skraju kamiennego tarasu na trzecim piętrze rezydencji, pomiędzy wielkimi donicami z czerwonej gliny, w których rosły kunsztownie przycięte świerczki.
- Czcigodny Emmanuel Geoffroy Sanguine powierzył mej pieczy swe dzieci i krewniaka - pobladła twarz kapitana stężała w wyrazie niewzruszonego uporu - Nie będę siedział tutaj pilnując dwórek i fryzjera, prędzej bym sobie w łeb palnął.