Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-02-2020, 13:44   #21
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Kolejny dzień powoli dobiegał końca. Gdy tarcza słońca opadła za horyzont, nieboskłon przybrał barwę głębokiego granatu. Wkrótce pierwsze gwiazdy przebiły mroczne sklepienie, a księżyc wyłonił się spomiędzy pierzastych chmur. O tej porze Sionn zapadało już powoli w stan swoistego letargu: mieszkańcy wracali do swoich domów, zaś ulice stopniowo pustoszały. Z tego, co Huw zasłyszał w barze, jedynie centrum miasta było o tej porze w miarę aktywne. Miał więc nadzieję, że zdąży jeszcze odwiedzić lokalną cygalerię.
Wychodząc z Lysar, czuł lekki rausz. Po tym można było poznać dobre piwo – rozluźniało już w niewielkich ilościach, nie otępiając przy tym jak pośrednie sikacze. Z czasem świeże powietrze oraz spacer milczącym miastem wyraźnie go otrzeźwiły. Wybrał najkrótszą drogę, która prowadziła przez nieznany mu dotychczas obszar mieściny. Wolnostojące domy ustąpiły tutaj miejsca czemuś w rodzaju niskich czynszówek. Spękane, pochylone fronty budynków sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz zwalić się Lwydowi na głowę. Po okolicy gęsto przewalały się odpady i postrzępione fragmenty gazet. Sprawcami bałaganu były prawdopodobnie dzikie zwierzęta. Detektyw zauważył przynajmniej kilka przewróconych koszy na śmieci. Obok jednego z metalowych kubłów przemknęło coś na rodzaj kuny.


Szedł dalej środkiem ulicy. O tej porze nie musiał martwić się o przejeżdżające auta. Było cicho, spokojnie, a ciepłe światła latarni wypełniały aleję żółtą poświatą. Wysoko nad jego głową ciągnęły się linie wysokiego napięcia. Sieć podążała długimi serpentynami przez całe miasto i dalej na północ, gdzie miały znajdować się generatory.
Huw mijał rzędy klaustrofobicznych uliczek, gdy nagle jeden z cieni między budynkami oderwał się od reszty i zmierzył bezpośrednio w jego kierunku. Jak się okazało, był to młody mężczyzna, noszący skórzaną kurtkę oraz lekko podarte dżinsy. Jego piegowata twarz wyrażała stan jakiegoś napięcia. Huw rozpoznał go już kątem oka. To był facet, którego przepuszczali w Lysar, kiedy tamten wychodził zapalić.
- Hej człowieku. Masz może ognia? - zapytał piegowaty, nagle wyrastając tuż obok niego. - Kiedyś głowy zapomnę, jak słowo daję.
Odpalił papierosa i mocno się zaciągnął. Jego oczy rozżarzyły się jak dwa węgielki. W tej osobliwej chwili Huw zdał sobie sprawę, że byli jedynymi osobami w tej okolicy.
- Przyjemna noc, prawda? - powiedział mężczyzna, spoglądając gdzieś przed siebie.
Siwy miał przez chwilę wrażenie, że nieznajomy sięgnął po coś w okolicach paska. Za chwilę opuścił rękę z powrotem, jednak nadal kroczył tuż obok Huwa.



Po wyjściu z gabinetu, Robin minęła kilku sprzątaczy w zielonych strojach. Przygarbieni, starsi mężczyźni z mozołem czyścili korytarze za pomocą długich mopów. Obok stały plastikowe wiadra, które wypełniały powietrze silną wonią detergentów. Kobietę rozbolała od tego zapachu głowa, lecz pracownikom zdawał się on nie przeszkadzać.
Na szczęście droga na oddział zamknięty nie była długa. Wkrótce Robin stanęła przed drzwiami, których strzegł naprawiony terminal. Wdusiła przycisk z symbolem dzwonka i odczekała chwilę. Zza mlecznobiałej szyby wyłoniła się jakaś postać, po czym wyszedł do niej jeden z sanitariuszy. Rozpoznała go: był to ten mniej nabuzowany członek duetu.
- Ordynator jest na miejscu – powiedział, drapiąc się po głowie. - Pies musi zostać na zewnątrz. Proszę też wziąć jedno z tych - wskazał na automat z ochraniaczami na obuwie.
Robin nie zamierzała jednak zostawiać suczki samej, szczególnie że zwierzę najadło się dzisiaj dosyć stresu. Niestety, pracownik szpitala pozostawał głuchy na jej wszelkie argumenty. Kobieta w końcu zrozumiała, że dalsza dyskusja po prostu nie miała sensu. Do głowy od razu wpadła jej jednak pewna myśl. Szybko zawróciła na pięcie, ponownie kierując się w stronę weterynarii. W myślach układała krótką i treściwą prośbę. Doktor Powell wydawał się wyrozumiały, nawiązała z nim nawet lekką więź, więc…
- Nie ma problemu - usłyszała chwilę później, z powrotem w jego gabinecie. - Mamy boksy specjalnie na takie okazje. Nawet nie wie pani, ile musiałem o nie walczyć z dyrektorstwem.
W ten sposób mogła zostawić Foxy w dobrych rękach. Weterynarz wskazał jej pomieszczenie z kilkoma małymi ściankami, które tworzyły coś w rodzaju boksów. Na podłodze leżały gumowe zabawki, przy ścianach stały miski z jedzeniem. Przebywał tu tylko jeden terier, który tęsknym spojrzeniem wyglądał swojego właściciela.
Carmichell odbyła następny spacer po szpitalu. Tym razem była gotowa. Wrzuciła monetę do maszyny i zaraz potem ślizgała się do wejścia w dwóch foliowych kapciach. Sanitariusz zmusił się nawet do uśmiechu, wyraźnie zadowolony z namiastki swojej władzy.
Przejście na oddział było jak wkroczenie do innego świata. Za drzwiami zostawiła trywialne problemy i zwykłe przypadłości. Od progu uderzył ją zaduch przepoconych ciał. Z pociągniętych farbą olejną ścian odchodził tynk, a na suficie gęsto rozrastał się grzyb.
Jakiś mężczyzna w średnim wieku wyszedł ze swojego pokoju i przystanął w progu drzwi. Drżał na całym ciele, a jego gałki oczne przeskakiwały z miejsca na miejsce jak dwie piłeczki ping-pongowe. Z przeciwległej strony sunęła otyła kobieta w różowym szlafroku. Niosła brudny kubek herbaty i mełła w ustach niewyraźne słowa.


Robin odniosła wrażenie, że jak na małomiasteczkową społeczność, trafiało tu całkiem sporo pacjentów. Mijając kolejne pomieszczenia, widziała, jak część chorych spędza pozornie zwyczajny czas. Jedni rozwiązywali krzyżówki, inni oglądali telewizję, głośno komentując jakieś wiadomości. Można było wręcz pomyśleć, że są tutaj z zupełnie przyziemnych powodów. Gdzie indziej jednak na łóżkach leżały dziwnie wykręcone, ludzkie postaci. Choroba oraz silne leki obdarły je z człowieczeństwa i teraz jedynie spoglądały tępo w przestrzeń. Kilku pacjentów przypięto wcześniej pasami, które uniemożliwiały im jakikolwiek ruch. Carmichell widziała także zamknięte drzwi, zza których wydobywał się bliżej niesprecyzowany stukot oraz jęki. Były na tyle donośne, że towarzyszyły jej na całej długości korytarza, a potem jeszcze odbijały się echem w głowie.
Obydwoje dotarli wreszcie przed gabinet ordynatora. Pielęgniarz zapukał i ostrożnie włożył głowę do środka.
- To ta kobieta, która chciała się z panem widzieć.
Robin nie usłyszała odpowiedzi, ale mężczyzna przepuścił ją dalej i zamknął za nią drzwi.
Mały azyl ordynatora mocno różnił się od pozostałej części szpitala. Cały pokój został pomalowany świeżą farbą, a samo pomieszczenie wypełniały mahoniowe meble o intensywnym kolorze. W oszklonych szafkach stały lekarskie księgi – pedantycznie uporządkowane i bez żadnej skazy na grzbietach. W rogu rzeźbiony zegar cicho wystukiwał kolejne sekundy.
Lekarz prowadzący okazał się łykowatym okularnikiem przed pięćdziesiątką. Wyraźnie przegrywał walkę z łysiną, także jego twarz nosiła już pierwsze oznaki starości. Miał ciemne oczy i bardzo długi nos z kilkoma bruzdami. Nosił brązowy garnitur, na który obecnie narzucił kitel. Parafował właśnie jakieś dokumenty grawerowanym, srebrnym długopisem. Tylko na chwilę podniósł wzrok.
- Proszę siadać - powiedział rzeczowym tonem. - Na ogół nie godzę się na takie spotkania, ale cała ta sytuacja nie powinna mieć miejsca. Odpowiednie osoby zostały już pociągnięte do odpowiedzialności. Pani… jest rodziną, jak słyszałem. Cóż, naprawdę chciałbym pomóc - złożył dłonie w piramidkę, a kolejne spojrzenie sugerowało, że jego uwaga jest zarezerwowana dla nielicznych. - Niestety, informacje o stanie zdrowia naszych pacjentów możemy przekazywać tylko upoważnionym do tego osobom.



To była długa i męcząca wyprawa. Wiszące nad Maddison fatum zdawało się jednak jej nie opuszczać. Wielokrotnie widziała wypadki samochodowe, lecz ten konkretny był jak ponury chichot losu. Jedyne pocieszenie stanowił fakt, że nie tkwiła już w okolicy sama, a walijskich policjantów zapamiętała jako dość profesjonalnych.
Powoli wlokła się w kierunku strzaskanego auta. Głowa dosłownie kiwała jej się ze zmęczenia i miała trudności ze skupieniem wzroku w jednym miejscu. Choć to ona miała ratować innych ludzi, sama wyglądała teraz jak siedem nieszczęść.
Tymczasem funkcjonariusze zdawali się ją ignorować. Nagle dotarło do niej, że wszyscy stoją jakby w przypadkowych miejscach. Niektórzy byli wręcz odwróceni od siebie i najwyraźniej nieświadomi wzajemnej obecności. Kobieta weszła bezpośrednio między grupę, ale i to nie wywołało żadnej reakcji.
- Maddison Murphy, ratownictwo medyczne Londyn, w drodze do Sionn miałam wrażenie, że ktoś wylazł mi na drogę, po godzinie szukania po lesie nikogo nie znalazłam, wyrzuciło mnie tutaj.
Jeden z mężczyzn odwrócił się do niej bardzo powoli, jakby powietrze wokół niego było gęste niczym smoła. Miał krótko ostrzyżone włosy, gładkie policzki i beznamiętnie spojrzenie. Jego twarz była możliwie pospolita – przez głowę ratowniczki przebiegła zabawna myśl, że nie widzi człowieka, lecz wyciętą z papieru sylwetkę.
Policjant przekrzywił głowę jak zaciekawiony pies. Milczał, więc Murphy kontynuowała:
- Powiedzcie mi, że to tylko moja nadgorliwość, a wy macie wszystkich i nikogo nie szukacie po lesie…
- Przyszła pani za późno - odpowiedział jej wreszcie. - Jak zwykle zresztą.
W tym momencie usłyszała coś jeszcze. Spomiędzy poskręcanego metalu wydobywał się dławiony spazmami, bolesny jęk.


Opuszczenie korytarza było dla Wendy niczym swoiste katharsis. Dotychczas sen zdawał się wyznaczać jej bariery, których nie potrafiła w żaden sposób sforsować. Po raz pierwszy to ona zadecydowała, co będzie się działo dalej.
Była w obcym miejscu, choć scena wypadku miała w sobie coś rozpoznawalnego. Równocześnie wyczuwała w całej tej sytuacji jakąś aberrację. Policjanci zdawali się umiarkowanie zainteresowani wydarzeniem, które wyglądało przecież na bardzo poważne.
- Tam ktoś jest! Dlaczego nie pomożecie tej osobie! Ona cierpi! - krzyknęła, ruszając do przodu.
Kilku z mężczyzn obejrzało się za nią. Wendy nie potrafiła rozpoznać ich twarzy. Kiedy spoglądała na czyjeś oczy, znikały usta. Gdy znów skupiała wzrok na włosach, zniekształcała się cała głowa. Dostała od tego oczopląsu, ale chwilę potem była już przy aucie i wszystko inne przestało mieć znaczenie.
Przed nią stała, a raczej leżała taksówka. Przypominała kartkę papieru, którą ktoś zgniótł w dłoni, a potem delikatnie wyprostował. Trudno było jej rozpoznać markę auta.
W tym całym ferworze niemal zapomniała o zagadkowej kobiecie. Na szczęście nadal tu była i w przeciwieństwie do funkcjonariuszy wyglądała jak człowiek z krwi i kości. Przez krótką chwilę wszystko wróciło do Wendy: podróż do Sionn, Isla oraz ratowniczka w lesie. Spojrzenie drugiej kobiety sugerowało, że ona również ją rozpoznała.
- Proszę, musi mi pani pomóc! W tym samochodzie ktoś jest - przekrzyczała jęki i rzuciła się w kierunku wraku.
Dopiero teraz pojęła bezsensowność tego działania. Skoro policjanci nie wyciągnęli rannych, to jakie ona miała szanse? Możliwe też, że dopiero czekali na straż, aby ktoś rozciął karoserię.
Mimo wszystko nie potrafiła znieść obojętności grupy i na oślep chwytała elementy samochodu, próbując choć trochę nimi poruszyć. Tak jak było to do przewidzenia, żadna część nawet nie drgnęła. Aby ingerować w konstrukcję taksówki, musiałaby przecież mieć nadludzką siłę. Posiadał ją jednak ktoś inny, i to wewnątrz pojazdu.
Na jej oczach spory kawałek blachy wygiął się do góry. Ktoś wewnątrz sukcesywnie pokonywał opór metalu. Nagle zakrwawiona ręka przebiła się ku Adams i od razu chwyciła ją za przegub.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 22-02-2020 o 19:13.
Caleb jest offline