Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-02-2020, 13:35   #37
Amduat
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=oS3mxQEBvtk[/MEDIA]
Naprawdę odważnym jest się tylko wtedy, gdy się wie jeszcze przed walką, że się dostanie cięgi, ale mimo to przystępuje się do tej walki tak czy inaczej i doprowadza się ją do końca bez względu na przeszkody. Zwycięża się wtedy rzadko, ale przecież czasami się zwycięża - tej myśli się trzymali, chwytając za broń i robiąc to, czego wymagał od nich instynkt. Próbowali przetrwać, zwyciężyć. Zmieć wroga z powierzchni ziemi, nim on porwie ze sobą ich życia bez cienia zmiłowania. Mrok rozjarzył się kolejnymi wybuchami piorunów - tych bliższych. Wypluwanych i wyrzygiwanych z metalowych luf. Niosących ołowianą śmierć z szybkością niemożliwą do zarejestrowania przez ludzkie oko.
Chaos w obozie przybierał na sile, do wszechobecnej mgły doszedł zapach palonego prochu, strachu, nienawiści, piżma i krwi. Ciężka, słodka woń posoki przebijała się przez wszystkie pozostałe, wwiercając się w mózgi ludzi za pomocą receptorów węchu. Na bestie też działały, wprawiały w szał na granicy amoku. Jeśli jeszcze przed ułamkiem sekundy zachowywały się jak polujące rozważnie stado, to poczuwszy gorący szkarłat, ich napastliwość wzrosła. Przestały zwracać uwagę na hałas czyniony przez ludzi, ich cel był jasny, oczywisty.
Bezkompromisowy.

A może pobudzająco działał na nie krzyk Jamesa, wyrzucającego cierpienie razem z głośnym wrzaskiem, przerywanym przez szarpnięcia wielkiego łba, zagłębionego zębiskami w jego ciele. Młócił rękami na oślep, próbując strzelić do oprawcy z pistoletu… lecz ilekroć prawie przyłożył się do strzału, kat szarpał łbem, zaś szarpnięcie przenosiło się na całe ciało Sullivana, wytrącając go z równowagi i od początku zmuszając do podjęcia próby oswobodzenia się… daremnej niestety. Za pierwszym potworem w ciało mężczyzny czepił się kolejny, wyskakując z ciemności dziurą utworzona przez swego brata. Wgryzł się w ludzkie trzewia, lodowate powietrze przeszył odgłos rozdzieranego mięsa i miażdżonych kości. Sussan widziała to wszystko bardzo ostro i wyraźnie, zupełnie jakby ktoś wyciął z mrocznego filmu poszczególne klatki i rozjaśnił je aby ukazać pełnię makabry, wraz z tryskającą ciemną posoką, odbitą ogniem na tysiącach rubinowych kropli. Rozsianych po gałęziach i igłach prowizorycznego schronienia. W krótkich, urywanych stop-klatkach utrwalono przerażenie na pobladłej, wykrzywionej strachem i szaleństwem cierpienia twarzy… znanej, bliskiej… walczącej ocalałym ramieniem uzbrojonym w nóż. Dźgającym na oślep co podpadło pod ostrze.

Tak małe i znikome wobec rozmiarów szczęk i kłów orających miękkie tkanki aż do poziomu bielejących w ranach kości. Czasami po prostu trzeba być odważnym. Trzeba być silnym. Czasami nie można ulegać czarnym myślom. Trzeba pokonać te diabły, które wpychają się do twojej głowy i próbują wzbudzić paniczny strach. Przesz naprzód, krok za krokiem, z nadzieją, że nawet jeśli się cofniesz, to tylko trochę, tak że kiedy znowu ruszysz przed siebie, szybko nadrobisz zaległości.

Krwi jednak nie dało się na powrót wtłoczyć do ran, sklepić na powrót rozerwanych arterii. Potwory umysłu są znacznie gorsze niż te istniejące naprawdę. Strach, zwątpienie i nienawiść okaleczyły więcej osób niż jakiekolwiek zwierzęta. Dziewczyna przekonała się o tym na własnej skórze szybko, zbyt szybko. Strzeliła raz, drugi, skupiona na celach wokoło brata, tych napierających na nią. Chciała zabić, zniszczyć… strzelić po raz kolejny, lecz w równowagi wytrąciło ją uderzenie o mocy tarana, wywracające na ziemię. Razem z nim przyszedł ból, wybuch jasnej i oślepiającej eksplozji cierpienia.

Czuła że się dusi, posmak krwi wypełniał gardło i lał się kącikami ust na brodę. Młóciła powietrze na oślep, słysząc w czaszce narastający wizg z braku tlenu… a potem huknął grom pękających kości i spadła w ciemność bez początku i końca. Jedno szarpnięcie i ciało dziewczyny zwiotczało. Po nim to samo stało się z samym stworem, lecz dla medyczki było już za późno. Krzyk Jamesa trwał jeszcze, towarzysząc im w walce o przetrwanie… a może był już tylko echem wyżartym na bębenkach?

Wokoło ogniska trwała walka na śmierć i życie, w której prym wiodło dwóch ludzkich obrońców - Scorpion i Bishop. Tylko oni zdążyli stanąć plecami do siebie i rznęli ołowiem wszystko co podeszło im pod lufy - taktyka znana od wieków, skuteczna. Kupowała czas i pozwalała wydostać się z kłopotów z pozoru bez wyjścia. Obaj widzieli jak kolejne karykaturalne mordy wyłaniają się z ciemności i przeskakują przez krąg światła tylko po to, by paść po paru krokach prosto w rozmiękłą deszczem i krwią ziemię. Kątem oka dostrzegli w pewnej chwili jak jedna z bestii przedziera się przez namiot i skacze prosto na Sorokę, chwytając go za gardło - mężczyzna miał na tyle szybki refleks, aby zasłonić się w ostatnim ułamku sekundy przedramieniem.
Obie postaci przewaliły się na ziemię, by przeprowadzić szybką, brutalną walkę, której obserwatorzy byli zbyt zajęci ratowaniem własnego życia, aby przejmować się kimś ponad to. Szaman za to walczył, jak lew, ciosy jego topora spadały na parchaty grzbiet, wywołując u bestii zduszone warkoty bólu. Siekał, szarpał i rąbał zwierzęce mięso, czując jak przedramię piecze niemiłosiernie, tak samo jak skóra na którą padły krople obcej posoki. Był jednak silny duchem, nie tylko ciałem. Zaciskając zęby rąbał przeciwnika, aż poczuł jak uścisk jego szczęk ustępuje. Uniósł tryumfalnie zakrwawioną broń do góry, by zadać ostateczny cios.

Cios, który miał nigdy nie paść. Przerwała go śmierć, lecz nie ze szczęk pokracznego ogara. Szaman poczuł… chłód, świadomość zgasła błyskawicznie, jakby była płomieniem świecy. Jego ciało drgnęło, mięśnie rozluźniły się, a toporek padł na ziemię. On sam podążył w jego ślady zaraz potem, mokra trawa zakotłowała się, wyciągając ramiona i ugościła zmęczone ciało w swych objęciach. Dała odpocząć głowie, z szeroko wytrzeszczonymi oczami i czerwoną dziurą w boku głowy, powstałą od pocisku karabinowego, wystrzelonego z broni Bishopa.

Widział to, starzec z karabinem - swoje dzieło, chybiony strzał który już miał trafić nadbiegającą bestię, lecz zamiast tego minął ją, rozcinając nieznacznie skórę na paskudnej głowie i mknął dalej, aż znalazł Sorokę.

Scorpiona opuściło szczęście. Spudłował! I to ostatni strzał! Tyle wystarczyło - mgnienie oka nieuwagi, aby wróg dopadł go, przeskakując nad hałdą martwych ciał towarzyszy. Niezatrzymywany przez ścianę śrutu i ołowiu, przebył magiczną granicę, wpadając prosto na zabójcę. Siła pędu przewaliła ich, wytrącając z równowagi Bishopa. Mrok wypełniło tryumfalne wycie, młodszy mężczyzna zdążył wyciągnąć nóż i zaczęła się walka. Z drugiej strony, tuż obok walczył jego ostatni żywy towarzysz.

Noże przeciwko kłom.

Pistolety na pazury.


Mięśnie ludzi kontra mięśnie bestii.
Chaos dookoła przybrał na sile, walka weszła w ostatnie stadium, wokoło dobiegały te bestie, które przeżyły. Ból, krew, wściekłość i wypalająca trzewia adrenalina. Stare ciało Bishopa radziło sobie gorzej niż wciąż w miarę młode, wściekłe i ociekające nienawiścią z Det.

Ciemność, mrok nocy, burza i błyski ponad głową. Warkoty. Śmierć tańcząca nad polaną… dwóch ludzki, parę par szczęk rwących ich ciała, syki i warkoty wypełniające uszy.
I inny dźwięk, cichutki. Praktycznie do przeoczenia.
Dźwięczny “klik” metalu odskakującego od metalu.

Trzy sekundy i pojawiło się nowe słońce, tuż obok. Jego blask i energia porwały ciało Stanleya, rozrywając je razem z otaczającymi je potworami. Scorpiona też dotarło. Ostatnim co poczuł, było wrażenie lotu, szybko wirujący wokoło własnej osi świat, a na koniec spotkanie ze ścianą mroku i rozpłaszczenie się na niej.
A potem była już tylko ciemność.


Trzeźwa, nieruchoma, osamotniona świadomość tkwiła pomiędzy ścianami; trwała. Nikt w niej nie mieszkał. Jeszcze przed chwilą ktoś mówił “ja”, mówił “moja” świadomość. Kto taki? Na zewnątrz były mówiące ścieżki zieleni, z kolorami i zapachami głębokiego lasu. Anonimowe pnie, anonimowa pustka. Oto co istniało: wilgotne o deszczu kolumny wysokich drzew, a pomiędzy nimi mała, bezosobista przezroczystość. Wszyscy od czasu do czasu się gubili. Czasem z wyboru, czasem na skutek działania sił wyższych, zrządzenia losu, bądź splotu niefortunnych zdarzeń. Czasem zaś ludzie otwierali oczy z całkowitą pustką w głowie, patrząc prosto na stalowoszare niebo i nie mając pojęcia co u licha się dzieje.

Świadomość istnieje jak drzewo, jak źdźbło trawy. Drzemie, nudzi się.

Małe ulotne świadomości zaludniają ją jak ptaki gałęzie. Zaludniają i znikają.


Zagubiona, opuszczona świadomość pomiędzy drzewami, pod szarym niebem.
Czerń rozstąpiła się przed świadomością, wypluwając ją gdzieś do świata śmiertelników, z dala od krainy snu i marzeń w kolorze nieprzeniknionego atramentu. Zaczęła dostrzegać jak obraz przed oczami z rozmytych plam powoli ogniskuje się, nabierając ostrości, pojawiały się nowe i nowe szczegóły.

Dostrzegła sens swego istnienia, że jest świadomością… i jest zbyteczna. Prosty, jasny i bolesny przekaz, sprawiający że oczy robią się mokre nie tylko od deszczu. Ból istnienia rósł, aż stał się ciężki do zniesienia, więc świadomość poczęła się rozpuszczać, rozpraszać. Pragnęła się zgubić w pradawnej ścianie zieleni, wzdłuż pasm mgły, bądź wśród kropli deszczu. Zaginąć w pomrukach gromów w oddali, w mroku sączącym się spomiędzy krzewów… tak byłoby cudownie - zapomnieć, znów przestać istnieć.

Niestety, pobudzona świadomość nie mogła już zgasnąć, nie mogła zapomnieć. Nie mogła zignorować chłodu, wilgoci i niewygodnej powierzchni na której leżała. Oddychała powoli, głód ssał ją od środka. Jedzenia to życie, skoro czuła głód - żyła… i na tym polegał problem. Żywych ludzie mogli skrzywdzić, łatwiej było zwinąć się w kłębek w klatce z kości, albo w zaspie zagubienia. Gdyby tylko potrzeby fizjologiczne nie przejmowały nieubłaganie kontroli, a z nimi świadomość przypominała sobie coraz to nowe szczegóły… imię, twarze kogoś, kto był jej bliski. Pamiętała… chłód, a potem upał i podróż: pieszą, poprzez piaski i niskie, karłowate rośliny równie martwe, co zasypane krzemowymi drobinami kości. Kiedyś, dawno temu… a może całkiem niedawno? Diabeł raczył wiedzieć.

Zimno zmusiło ją do podniesienia, powolnego i ostrożnego, z głową pękającą od migreny. Rozejrzała się, przecierając oczy i pierwsze co dostrzegła to krzyż tuż nad głową.

Porządny, kamienny krucyfiks - stary, wiekowy wręcz. Pozieleniały od porostów, nadgryziony zębem czasu. Na nim wyryto jedno, jedyne słowo: Shirley.

Shirley… Shirley…


Tak miała na imię. Shirley Rhem, ale dlaczego była tutaj?
Gdzie była? Jak się tu dostała?
Dlaczego?

Leżała pod nagrobkiem, skulona w pozycji embrionalnej, całkiem sama. Dookoła otaczała ją stara, zamglona puszcza, szumiąca złowrogo gałęziami wysoko ponad głową. Drobnym ciałem trzęsło z zimna, padający z nieba deszcz wychładzał dziewczynę od nie wiadomo jak dawna.

Zrobiła więc to co zwykle, gdy los stawiał ją pod ścianą - zacisnęła szczęki i powoli, metodycznie, podjęła się próby pozbierania rozbitych okruchów swojego życia. Z leżącego obok plecaka wyciągnęła sztormiak, schowała się pod jednym z pobliskich świerków, gdzie ziemia była w miarę sucha. Tam zjadła pospiesznie parę sucharów, zapijając je wodą z manierki. Na wszelki wypadek wzięła parę tabletek przeciwbólowych, nim nie wstała i nie ruszyła… przed siebie, wybierając najmniej odpychającą z dróg. Musiała znaleźć oznaki cywilizacji, ludzi. Modliła się o to, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę, że sama nie przetrwa w dziczy. Przecież nie mogła być nigdzie daleko od miasta… od kogokolwiek.

Pustka i cisza drażniły zmysły, łapiąc za gardło i dusząc powoli. Szła, szła… nie wiedziała ile, lecz wreszcie siąpiący deszcz zmienił się w regularną ulewę. Nogi zaczęły ja boleć, zęby dzwoniły niekontrolowanie, a odległe grzmienie przeszło w dziką burzę, szarpiącą płaszczem i samą sylwetką niewielkiej dziewczyny, przyginanej dodatkowo do ziemi ciężarem ekwipunku. Nie poddawała się, z kieszeni wyciągnęła latarkę i próbowała iść dalej, póki w ciele pozostawał choć jeden impuls elektryczny. Poza tym, gdy się ruszała spadała szansa, że zamarznie na śmierć, albo chociaż nie wpadnie w głęboką hipotermię. Szukała ludzi, kogokolwiek. Jakiegokolwiek życia, jakiego nie dojrzała od… przebudzenia pośrodku niczego.

Gdzie była?

Dlaczego tu trafiła?

Skąd jej imię wzięło się na nagrobku?!

Półmrok w końcu przeszedł w czarny, nieprzebrany mrok i gdy już zaczęła panikować, ledwo pociągając nogami, z daleka usłyszała echo wystrzału. Po nim nastąpił kolejny i następny. Wraz z nimi doleciały ją krzyki cierpiących ludzi i pogłos wybuchu… gdzieś z przodu.
Ludzie. Znalazła ludzi.

Tylko czy na pewno chciała ich spotkać, a zwłaszcza teraz?



Zgaszone światła wystawiły czwórkę uciekinierów na łaskę i niełaskę ciemności. Ta otoczyła ich momentalnie, pochłaniając w swe chciwe trzewia i zmuszając do działania po omacku. Jedynie podczas krótkich błysków piorunów świat na ułamek sekundy wyskakiwał z mroku, ukazując najbliższą okolicę w krótkim, zalanym deszczem ujęciu. Nie potrzebowali jednak oczu, aby wiedzieć że stali się grupką rozbitków na wyspie otoczonej przez ocean pełen krwiożerczych potworów. Słyszeli je wyraźnie - ich warkoty, posapywania i wściekłe syki, dobiegające z dołu. Drapały mury, deptały gałęzie i skakały do góry, chcąc śladem ludzi wspiąć się na dach. Ich działania były jednak nieskuteczne, wysokość budynku stanowiła dla nich barierę nie do pokonania, zaś cztery ledwo żywe z wycieńczenia i wychłodzenia życia na śliskiej, skośnej powierzchni - poza zasięgiem. Przynajmniej póki nie zejdą na dół, bądź nie spadną przez nieuwagę. Stwory liczyły na to, krążąc niezmordowanie dookoła budynku, a im więcej czasu mijało, tym więcej gardeł dołączało do pieśni nienawiści, sączącej się od strony watahy… czy czymkolwiek stado było.

W krótkich przebłyskach gromów dostrzegali przemykające między drzewami i murem, smukłe sylwetki podobne do psów. Jeszcze więcej kręciło się po samym domu, próbując znaleźć ścieżkę wiodącą prosto ku ciepłym, dyszącym celom. Do ich złowrogiego warczenia z początku dołączały suche strzały karabinu Liki, która ze spokojem i mimo wszechobecnej czerni, wodziła lufą karabinu za migającymi kształtami do chwili, gdy nagle pociągała za spust, a z dołu dobiegał odgłos upadanie w błoto czegoś ciężkiego, nierzadko poprzedzony bolesnym skomleniem na jakie odpowiadało jeszcze bardziej zajadłe drapanie ścian i próby doskoczenia do krawędzi dachu.

W pewnej chwili do owej wymiany uprzejmości dołączył jeszcze jeden dźwięk - tym razem grzmot pompki, wgryzającej się śrutem w deski poszycia. Ophelia strzeliła, jak mówił Sebastian, jeden raz, a pocisk rozorał nadgniłe z lekka deski, wyrywając dziurę wielkości końskiego łba. Zaraz po tym w ruch poszły dłonie, wyrywające drewniane strzępy powoli i metodycznie. Brodaty olbrzym chciał pomóc, niestety zmęczenie praktycznie rozpłaszczyło go na dachówkach, więc robota spadła na Swann i Alex. Pracowały w milczeniu, nie chcąc hałasować, lub będąc po prostu zbyt zmęczone aby marnować energię na czcze gadanie. Każda kolejna kropla deszczu spadająca na ich ciała była prawie bolesnym doświadczeniem, ciała całej czwórki trzęsły się, traciły koordynacje.

Wreszcie Valisiljeva odłożyła broń, siadając przy jedynym mężczyźnie w ich grupie. Gdyby nie obecność stworów na dole, usnęliby nim wejście na poddasze stanęło otworem. Niestety potwory nie dawały o sobie zapomnieć ani na moment. Ożywiła się, gdy padł znak, że droga jest wolna. Nie zapalając światła Lika pierwsza wsadziła głowę do dziury, aby po chwili z wyraźną ulgą wleźć do środka. Za nią powędrował Sebastian, po części wciągany przez tropicielkę, po części wpychany przez pozostałe dwie kobiety. Szło opornie, lecz udało się. Nie minęły dwie minuty i cała czwórka wpełzła w niewielką przestrzeń między krokwiami, a stropem, ciesząc się z pierwszej możliwości odpoczynku w może nie przytulnym i ciepłym, z pewnością jednak suchym miejscu. Krokwie od wewnętrznej strony okazały się w całkiem dobrym stanie, strop zachował się w całości głównie dzięki temu, że został zbudowany z czegoś więcej niż kilka dech - mieli pod sobą materiał podobny bo betonu, lub cegieł pociągniętych na gładko szpachlą. Cuchnęło kurzem, stęchlizną… ale było sucho, prócz miejsca gdzie wybili dziurę. Jedynym minusem była wysokość schronienia - ludzie mogli co najwyżej usiąść po turecku w najwyższym punkcie, a im bliżej kątów tym mniejszą powierzchnią dysponowali.

Nie narzekali, nie mieli na to ochoty, ani tym bardziej siły. Ostatkiem wysiłku wyciągnęli plandekę z plecaka Likii i zatkali nią wejście, odcinając się od ulewy, zimna, wichury i piorunów. Odcięli się też, choć symbolicznie, od pogoni, wciąż tłukącej się na dole. Ściany tłumiły dźwięki, w pewnym stopniu. Reszta przechodziła do uszu ludzi sprawiając że przemarznięta, przewiana i przemoczona skóra cierpła im na karkach. Musieli wierzyć, że podłoga wytrzyma, że nie spadną nagle piętro niżej, stając się łatwym posiłkiem dla szalejącego tam stada. Nie mieli siły walczyć, ani szukać dalej. Półprzytomni ze zmęczenia mieli na tyle rozsądku, aby bagaże przetoczyć w bok, pod ścianę, z dala od przygotowanego naprędce przez Alex legowiska. Z pomocą Ophelii ułożyły na nim olbrzyma, ściągając z niego przemoczone ubrania. Przebranie półprzytomnego kloca było ponad ich siły, musiało wystarczyć ich własne ciepło. Gubiąc guziki i walcząc z suwakami, przebrały się w marę suche podkoszulki, mokre niczym nieszczęście ciuchy odrzucając w kąt przeciwległy do bagaży. Wreszcie całą trójką zaległy przy Sebastianie, otulając się szczelnie kocami i trwały tak, póki świadomość ostatniej z nich nie zgasła niczym zdmuchnięty płomień świecy.


Obudził ich głód i ból, choć przez pierwsze sekundy po wyskoczeniu z łagodnej, litościwej nieświadomości, czuli się szczęśliwie otumanieni nieświadomością. Resztki snu wywietrzały jednak prędko, wraz z powracającymi wspomnieniami tego kim są i gdzie… chociaż to ostatnie nie było niczym pewnym. Prócz jednego - nad głowami mieli ciemne deski stropu, pod sobą miękkość puchowego materiału, tak przyjemnie nagrzanego od ciepła ich własnych ciał. Poza przykryciem, gdzie wystawały twarze, świat wydawał się zimny i nieprzyjazny. Tym ciężej przychodziła decyzja aby się podnieść, a musieli to zrobić. Poprzedniej nocy nikt z nich nie ucierpiał, ból który im towarzyszył należał do tych z gatunku znośnych - zakwasy, obolałe od biegu po nierównym terenie stawy i żebra ćmiące tępym cierpieniem przetrenowanych mięśni, próbujących parę godzin wstecz desperacko pomagać w pompowaniu tlenu do palących od długiego sprintu płuc.

Pierwsza oczy otworzyła Lika, obiegając nimi otoczenie i w pierwszym, panicznym odruch podrywając się do siadu. Ruch ten wybudził Alex, która podniosła zaspaną głowę, na co zaraz zareagowała Ophelia, łapiąc za nóż ledwo rozkleiła powieki. Pierwsza chwila po przebudzeniu zeszła im na uświadamianie sobie, że wciąż żyją. Nie zlecieli w nocy na dół, strop wytrzymał, pozwalając im znaleźć ukojenie i tak potrzebny odpoczynek. W kącie poddasza, gdzie wybili dziurę, zebrała się mała kałuża - widocznie w nocy deszcz obsunął plandekę, lecz dzięki temu zorientowali się, że już świta. Vasilieva z ulgą mogła odetchnąć. Ucisk w piersi i kołowanie w żołądku minęły, tak samo jak rozwiał się odór promieniowania goniący ich wraz ze stadem pokracznych, psopodobnych istot.

Ostatni przebudził się Donnelley, jemu też najdłużej zeszło zebranie się w sobie i umiejscowienie w odpowiednim czasie oraz przestrzeni. Powoli, opornie i ociężale dotarła do nich prosta myśl: przeżyli tę noc… ale co dalej?

Mrok odpływał powoli, sennie i leniwie, podobny grubemu gołębiowi, którego pogania się, przegania, a on ewentualnie odturla się kawałeczek na małych nóżkach, bo latanie byłoby zbyt energochłonne. Scorpion miał wrażenie, że unosi się w ciepłej kąpieli. Jego ciało unosiło się w kojącej miękkości, myśli krążyły powoli, nie chcąc wracać do rzeczywistości - tej okrutnej, zimnej i nieprzyjaznej. Pełnej krwi, przemocy, śmierci i cierpienia. On czuł się zmęczony, rozespany i rozleniwiony, lecz nie było w tym bólu. Płynął na falach czasu, miękkiego pluszu i temperatury przyjemnie otulającej ciało oraz umysł.

Był również zapach palonego drewna, mokrej ściółki i inny zapach, nowy. Bardzo przyjemny. Lekko owocowy, przywodzący na myśl coś przyjemnego, czego zabójca nie umiał sprecyzować, pozostawało mu same skojarzenie. Po zapachu doleciało do niego wreszcie więcej bodźców, dźwięki, reszta odczuć.

Słyszał ciche pykanie ognia, szum drzew gdzieś… jakby za ścianą. Zapach herbaty, wymieszany z bulionem albo czymś innym wywołującym nagły ślinotok. Słyszał też… śpiew, nucenie raczej. Powolną, hipnotyzującą melodię śpiewaną bez słów, przez nos i zamknięte usta - spokojnie, bez gniewu. Przypominało kołysankę, bądź coś o czym Scorpion słyszał że owymi kołysankami było. Słuchało się tego przyjemnie, uspokajało. Wprawiało w nastrój odprężenia, spokoju. Sprawiało że chciało się spać dalej, póki świat nie zmieni się na lepszy.

Obserwowany przez uważny wzrok Shirley, leżał na skleconym ze śpiwora i gałęzi sosnowych posłaniu. Obserwowała go, klnąc w duchu dla samej higieny psychicznej. Sama obdrapana, zmęczona i poobijana, sączyła herbatę, zakopana w koc po drugiej stronie niewielkiego ogniska rozpalonego w metalowej misie. Obserwowała przez popękane szyby jak rodzi się świt, słońce wstaje gdzieś za chmurami, rozganiając gęste pasma mgły. Wpierw usłyszała, potem zobaczyła, że jej nocny balast i niespodziewany towarzysz niedoli zaczyna przejawiać oznaki życia. Dziewczynie ulżyło, obawiała się czy przeprowadzona w pośpiechu i ciemności operacja się udała, wygrało jednak wyszkolenie, doświadczenie.
Rutyna…

- Nie ruszaj się i tak jesteś skuty - westchnienie dziewczyny pojawiło się w zastępstwie nucenia. Głos był zmęczony, zrezygnowany. Patrzyła na nieznajomego, jego twarz, biel bandaży z własnych zapasów i zastanawiała się: było warto go ratować?


Otworzywszy oczy Scorpion dostrzegł, że znajduje się wewnątrz zdezelowanego auta, Volkswagena, starodawnego, hipisowskiego ogórka. Jako ktoś z Det rozpoznał to od razu, lecz nie to było największym zdziwieniem.
Większy kaliber miała stara miska stojąca na paru cegłach i wypełniona drewnem pożeranym przez ogień. Po drugiej stronie niewielkiego ognia siedziała młodziutka dziewczyna, otulona czarnym kocem tak, że z kokonu wyglądały tylko ruda głowa i blade dłonie, uzbrojone w kubek. Za oknem światło, zniknął obóz, zniknęły potwory.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR

Ostatnio edytowane przez Amduat : 08-03-2020 o 23:21.
Amduat jest offline