Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 31-01-2020, 02:06   #31
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
współwinni zbrodni: corax, Mi Raaz, Zuzu + MG

[MEDIA]http://66.media.tumblr.com/f70c44de22a51d96afb300f4f5344683/tumblr_mhenzmiJtD1s3979jo1_500.gif[/MEDIA]
Głośny trzask zwrócił uwagę Alex. Dziewczyna poświeciła latarką w kierunku z którego dochodził. Ale musiał być za daleko. Siąpiący deszcz rozpraszał światło latarki. Dziewczyna zaklęła pod nosem. Najpierw zdenerwowana sytuacją. Potem zdenerwowana tym, że traci nad sobą kontrolę.
Ręka ściskająca latarkę była już cała skostniała. materiałowe rękawiczki były już kompletnie przemoczone. Kolejny trzask. Wiązka lasera z celownika pod pistoletem przebijała się przez deszcz. Dziewczyna opierała ściskającą broń prawą dłoń o lewą, w której trzymała latarkę. I wtedy zauważyła, że Lika najwyraźniej ma jakiś problem. Podeszła do dziewczyny. Nie wypuściła ani broni, ani latarki. Zamiast tego przylgnęła swoim biodrem do jej biodra.
- Co jest Lika? Będziesz rzygać?

- Nie ma opcji - warknął wielkolud zgarniając zgiętą Likę wolnym ramieniem i przerzucając sobie przez ramię - Dziewczyny! Plecy!
Zdecydowany bas wydawał polecenia.
- Nie odstawać, trzymamy się w kupie. Lika oświetlasz drogę przed nami. Broń w pogotowiu. Szukać odpowiednich drzew!

Jak odpowiedzieć, kiedy choćby delikatne otworzenie ust mogło się zakończyć pozbyciem ostatniego posiłku? Vasilieva wiedziała, że to niedopuszczalne - marnotrawstwo. Tak samo jak niedopuszczalnym było, aby pozostać w miejscu. Tajemnicza siła śledząca ich do ruin widać znudziła się tymi którzy zostali i podjęła dalszą wędrówkę śladem pieszej grupy.
Nie miała pojęcia co to była, poza tym, że powinni uciekać, jak najdalej i najprędzej, aby uniknąć kontaktu. Świat zawirował jej przed oczami, przez chwilę myślała że mdleje, lecąc twarzą na spotkanie mokrej ziemi, ale nie. Obraz ustabilizował się, a ona zebrała całą siłę woli, aby otworzyć usta, rzucając zduszone:
- Bieg… bieg-gnijce…

Burza, mrok i mgła, błoto pod nogami i zmęczenie walczące o palmę pierwszeństwa z wychłodzeniem. Obcy teren: dziki, nieprzychylny. Wrogi wręcz, jeśli słuch Swann nie mylił. Gdy Donnelley pakował blondynę na ramię, Federatka słuchała, wgapiając się w mrok za ich plecami. Na niewiele się to zdało, czasu dużo też nie mieli.
“Biegnij” brzmiało… źle. Zupełnie jakby mieli pchać się w pułapkę, podobni stadku królików zaganianych prosto w gardziel zasadzki. Pompka wylądowała przy pasie, kobieta wolała mieć wolne ręce, cokolwiek miałoby się zdarzyć. Ruszyła za olbrzymem, zostawiając dla siebie ponure przemyślenia, choćby o tym, że albo słuch ją mylił, albo przeciwnik próbował ich otoczyć.

Tym razem tropicielka maszyn została w tyle. Skoro Sebastian niósł dziewczynę, to on powinien poruszać się najwolniej. A zagrożenie miało nadejść z tyłu. Alex zabezpieczyła pistolet i przeniosła palec ze spustu na korpus. Nie chciała, żeby broń przypadkiem wypaliła w czasie biegu. Zwłaszcza, że teraz miałą mieć wszystkich przed sobą. Ruszyła biegiem za resztą co jakiś czas nerwowo zerkając za siebie i omiatając mrok lasu światłem latarki i chaotycznie skaczącą czerwoną kropką laserowego znacznika.

Ruszyli pędem, walcząc o każdy krok z zaborczym błotem chwytającym ich stopy, z deszczem zacinającym w oczy i ciemnością, rozświetlaną jedynie przez wąskie snopy latarek albo chaotycznie walące pioruny. Wysoko ponad ich głowami trwała walka żywiołów, wzbudzająca lęk i trwogę w sercach ludzi już od zarania dziejów. Na ziemi zaś trwała inna walka - z czasem, z nieznanym, z ciemnością i własną słabością. Z każdym kolejnym metrem pokonywanym pod zacinający prosto w twarze wiatr… nie zważali na to, nie myśleli o zmęczeniu. Jeszcze nie, jeszcze mieli siłę. Wykorzystywali ją, prąc uparcie do przodu, tam gdzie noc, mrok, mgła i wyłaniające się w nikłym blasku latarek pnie drzew, przyczajone po obu stronach starej, rozmokniętej drogi.

Pierwszy biegł Sebastian, z blond pakunkiem wiszącym mu na ramieniu. Echo jego ciężkich kroków dudniło, każdy kolejny stawiało się trudniej i trudniej. Był rosłym, silnym mężczyzną w kwiecie wieku, zahartowanym trudami nie tylko podróży… na razie jeszcze biegł, mimo że oddech stawał mu się coraz cięższy, a na skronie wstąpiły krople potu. Dodatkowe kilkadziesiąt kilogramów obciążenia nie pozostawało niezauważone - odczuwał je, gnając przed siebie. Z każdym metrem ciążyły mu coraz bardziej… ale biegł. Wciąż do przodu, przed siebie. Biorąc kurs wyznaczony przez skaczące światło latarki. Za nim biegła Ophelia, dopomagając własnym źródłem światła, choć mizerna to była pomoc. Niemniej lepsza niż całkowita ciemność, napierająca na nich z każdej możliwej strony.

Ona też słyszała poruszenie po bokach, na szczęście wciąż z tyłu. Szelest krzaków, stąpanie i sapanie prawie tak głośne, jak te wydawane przez Sebastiana. Coś ich goniło, przyspieszyło wtedy, gdy i oni to uczynili. Deptało po piętach, osaczało nie dając o sobie zapomnieć. Było tuż na granicy między blaskiem latarki, a ciemnością lasu, lecz chowało się sprytnie, nie dając się dostrzec. Słyszała też szepty, a wycie wichru wypełniały odgłosy płaczu - dalekiego, rozpaczliwego, aż do spazmów.

Lika nie widziała, wyczuwała jednak że ich prześladowca jest niedaleko. Czyhał w czerni i mgle za ich plecami. Prześladowca, lub prześladowcy, biorąc pod uwagę że ława pościgu zmieniała się w łuk, próbując chyba zamknąć ludzką grupkę w środku… albo gdzieś nagonić. Na razie pompowane adrenaliną mięśnie pomagały utrzymać dystans. Na razie.

Kondukt żałobny zamykała Alex, ona też w zawodzeniu wichru słyszała płacz, a może tylko się jej wydawało? Tak jak za każdym razem lizała pustkę i mgłę, gdy skakała po niej światłem latarki. Do momentu, gdy w błysku gromu między drzewami snop światła nie liznął czegoś innego niż kora, gałęzie i mgła.


Widziała to tylko przez ułamek sekundy, pokraczny, przygarbiony kształt wielkości sporego psa, albo młodego cielaka. Góra pokrytego liszajami futra, wciśnięta między głazy i brązową korę. Stwór o podłużnym, zdeformowanym pysku i ślepiach osadzonych tak głęboko, że nie dało się ich dostrzec, o ile istota w ogóle je posiadała. Podłużny łeb posiadał paszczę pełną ostrych kłów, z żuchwy zwisały gęste krople śliny, wymieszanej z deszczem. Stworzenie mignęło, a potem znikło, nim tropicielka ponownie je namierzyła, co w biegu i przez ramię łatwe i tak by nie było. Nie ubiegła jednak więcej niż niż pięćdziesiąt metrów, gdy powietrze, prócz pomruku gromów, przeszło głuche, chrapliwe i skrzeczące zawodzenie, do którego dołączyło drugie, trzecie i kolejne, gdy las za plecami ludzi rozbrzmiał złowrogą pieśnią. Ta jeszcze nie zdążyła przebrzmieć, a krzaki i ziemia zatrzeszczały, gdy pogoń rozpoczęła pościg.

Szybko, precyzyjnie, niczym na ustalony znak bądź sygnał. Wiele nóg, zbyt wiele dla czwórki na wpół żywych, oślepionych czernią nocy kretów. Swann na końcu języka, na samym skraju czaszki, miała świadomość, że nie uciekną. Nie tutaj, w obcym, dzikim terenie. Uciekając po błocie, we mgle i wśród drzew. Decyzja zapadła szybko, bez roztrząsania. Gnane impulsem ciało przestało naraz biec, ryjąc stopami w rozmiękłym gruncie, zaś lewa dłoń powędrowała do kieszeni kurtki, grzebiąc tam intensywnie.

Gdy Alex zorientowała się, że brunetka się zatrzymała sama też natychmiast się odwróciła. Zaciskała zęby. Serce podchodziło jej do gardła na myśl o roznoszących się wkoło jękach. Lewa dłoń drżała z trudem dzierżąc latarkę. Jej światło na moment owiało pnie pobliskich drzew. Alex skojarzyła, że stwory uciekają od światła, dlatego nie świeciła w już w stronę rzuconego przez Ophelię przedmiotu. Spojrzał na ciemny kształt z latarką zawieszoną na klatce piersiowej. Czekała na reakcję drugiej kobiety.

Nie musiała czekać Bóg wie ile. Ledwo Ophelia zamachnęła się i już zerwała się ponownie do ucieczki.
- Spierdalać! - krzyknęła - Będzie boom! ruchy, ruchy!

Alex ruszyła biegiem nadal zamykając konwój.

Wyczuł ten moment gdy brunetka się zatrzymała. Krótka chwila a jego wnętrzności ścisnął strach i niepewność. Donnelley odrzucił obydwa podrzucając blond tobołek na ramieniu by pewniej chwycić kobiece ciało w twardym uchwycie. Skulił się nieco i parł dalej.
- Ofka, noga! - warknął wściekle, odwracając się by choć kątem oka dostrzec drobną postać wśród rozbłysku i huku.
- Trzymać się razem. - gwałtownie łapał powietrze wypychając parne chmurki z ust.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 07-02-2020, 01:55   #32
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ST2H8FWDvEA[/MEDIA]


Huk wystrzału rozszedł się w nocnym powietrzu, intensywnością dorównując szalejącej w niebiosach burzy. Głośny, bezlitosny grzmot, po którym nastąpił kolejny i kolejny. Ścinał mięśnie w bryły lodu, sprawiał, że serca w ludzkich piersiach na moment straciły rytm. Efekt był natychmiastowy - jedna z par ślepi trafiona przez Scorpiona zgasła, wystrzałom zawtórował upiorny skrzek bólu, jakiego nie byłoby w stanie wydać z siebie żadne zwierze. Stary cyngiel z Detroit znał się na swojej robocie. Mimo mroku, zmęczenia i zaskoczenia, pozwolił działać instynktom. Podniósł broń, wymierzył i pociągnął za spust, a drobiny ołowiu zatańczyły wśród deszczowych kropli, gnając ku celowi szybciej niż rejestrowało ludzkie oko. Po nim strzelił Bishop, spokojniej i celując uważniej. On też kalkulował, gorączkowo próbując odgadnąć która para ślepi należy do przywódcy stada, a gdy wypalił od strony ciemności dobiegła kolejna, jękliwa skarga cierpienia i zaskoczenia, a wtórowały im pomruki zaskoczenia które momentalnie przeszło we wściekłość.

Dorzucone przez Jamesa polana zajęły się ogniem, krąg światła poszerzył się, dzięki czemu widoczność choć odrobinę wzrosła. Nie za wiele, ale wystarczyło aby Soroka i Susan też obrali cele i wypalili z przygotowanej broni, choć w ich przypadku los odwrócił monetę… jeden strzał zatrzymał się na pobliskim drzewie, mijając ostatnią po lewo parę ślepi zaledwie o szerokość dłoni, a drugi poszedł gdzieś wysoko, gdy drżąca z zimna i zdenerwowania dłoń poprowadziła lufę zbyt wysoko.

Pierwsze zaskoczenie minęło, nie przebrzmiały jeszcze echa wystrzału, gdy nastąpiła odpowiedź, równie szybka co bezlitosna. Ciemne kształty skoczyły do przodu, wpadając w krąg światła. Wtedy też ludzie zorientowali się, że nie mają do czynienia z wilkami.


Złote ślepia należały do istot z wyglądu i po ciemku przypominających gabarytowo psy Poruszały się na czterech łapach - na tym jednak podobieństwa się kończyły. Krótkie, szerokie łby pokrywała zgrubiała, łysiejąca skóra pełna wrzodów i parchów, same zaś łby niepokojąco przypominały czaszki. Stworzenia porastała powycierana, wyliniała sierść, nie miały też uszu po jakich pozostały im raptem otwory w bokach głów, osadzone wysoko, praktycznie tuż przy karkach. Miały za to szerokie, pełne ostrych i długich zębów pyski - je też rozdziawiały szeroko, ukazując zmutowane szczęki w pełnej okazałości. Może ich przodkowie należeli do zwykłych przedstawicieli fauny, lecz one zostały już dotknięte następstwami wojny - takimi jak choćby promieniowanie, wykręcające DNA na drugą stronę jakby było kłębkiem sznurka.

Teraz te istoty napierały na kulących się przy ogniu ludzki, wyciągając w ich stronę paskudne łby zatknięte na masywnych karkach. Były szybkie, zwinne i wyraźnie rozwścieczone. Metalowe lufy miały problem aby za nimi nadążyć. Nim ponownie rzygnęły ołowiem, nastąpiła kolejna niespodzianka.

Do krzyków i powarkiwań dołączył nowy dźwięk - wrzask. Pełen bólu, zaskoczenia i strachu. Powietrze zaśmierdziało juchą, taką zwykłą, prozaiczną. Należącą do człowieka.

Skupieni na odpieraniu ataku frontowego walczący nie dostrzegli w porę skradających się z boku przeciwników. Pierwszy o ich obecności przekonał się James, kiedy jego ramię znalazło się w uścisku potężnych, oślinionych żółtą flegmą szczęk. Te wgryzły się w jego ciało, jakby było z waty.

Część szałasu zawaliła się, gdy przez jego ścianę przebił się jeden ze stworów, a zanim jeszcze jeden. Od drugiej strony, z ciemności, doszło Bishopa dudnienie spieszących łap. Dużej, dużej ilości łap.

Zostali otoczeni, wróg nie bał się ognia! Lecz wciąż krwawił i umierał - mieli na to dowód, a nawet dwa - leżące nieruchomo tuż na granicy blasku dawango przez ognisko!




Mała, obła kulka poszybowała w powietrzu, prosto na spotkanie mroku i czających się w nim strachów. Niewielka, metalowa piłeczka, równie niepozorna co mordercza. Szybowała po łuku, kręcąc się wokoło własnej osi jakby w zwolnionym tempie. Nim dotknęła rozmokniętej ziemi, trzy ludzkie sylwetki podjęły dalszą, rozpaczliwą ucieczkę przed siebie, czując na plecach oddech pogoni - ta już się nie kryła. Wśród ryku gromów i jednostajnego szumu lejącego deszczu, bez problemu dało się usłyszeć odgłosy rozchlapywanej pod łapami wody. Wystarczyło parę chwil, jedno mgnienie oka i dwa bicia serca, aby pokonały sporą odległość, zmniejszając dystans. Ludzie czuli to, za swoimi plecami, słyszeli jak charczenie i warkot przybiera na sile... i wtedy ostry, ognisty ryk rozlał się po okolicy, zalewając blaskiem i hałasem całą najbliższą okolicę.

Odczuli to aż zbyt wyraźnie - drżenie ziemi, rozrywający bębenki w uszach huk i powiew gorącego wiatru, pchającego ich do przodu, zupełnie jakby nagle dobry Bóg podarował im po parze skrzydeł. Na krótką chwilę między zamglonymi drzewami zrobiło się jasno jak w dzień, cienie pochowały się po kątach.

Uciekły też inne dźwięki, wypędzone przez dzwonienie w uszach, wypierające inne bodźce… przynajmniej na razie. Alex zachwiała się, pchana podmuchem eksplozji i wpadła z impetem na pobliskie drzewo, a może przeleciała ten metr lub dwa?

Krótki, pikujący lot prosto na spotkanie twardej, chropowatej kory drzewa, boleśnie zbijającej miękkie tkanki na dłoniach i twarzy. Czuła ostre pieczenie towarzyszące zdzieraniu naskórka z czoła i prawego policzka, żar ognia szybko zgasiła ciągle szalejąca ulewa, chociaż teraz razem z wodą spadały też drobinki ziemi, błota i trawy, do tego drobne kamyczki. A może i kawałki kości?

Powietrze cuchnęło palonym prochem, wyrwaną przemocą ściółką, zgnilizną i krwią. Tropicielka próbowała się rozejrzeć, lecz w tym momencie ktoś szarpnął ją za ramię. W błysku gromu ujrzała Ophelię, krzyczącą coś do niej, lecz ona słyszała jedynie pisk. Ruch ręki brunetki był jednak wymowny - szybkie machnięcia nadgarstka w stronę, gdzie zmierzali, jasny sygnał aby kontynuować bieg przed siebie, w końcu nie byli tu bezpieczni.
Ciężko, noga za nogą, wznowili ucieczkę, potykając się i klucząc w mroku nocy, na wpół oszołomieni, na wpół oślepieni powidokiem utrwalonego na siatkówce wybuchu. Czerń wołała ich, wzywała do siebie, mamiła… a oni biegli, ile jeszcze sił w coraz bardziej wykończonych ciałach.

Sebastian czuł, że powoli zbliża się jego granica wytrzymałości, każdy kolejny krok był dla niego wysiłkiem na miarę pokonywania własnej słabości. Potrafił dużo wytrzymać, dużo przejść, lecz dodatkowy bagaż w postaci blond kobiety i jej plecaka nie pomagał mu utrzymywać równego tempa. Coraz mocniej sapał, jego twarz zlał pot, mieszający się z wodą i zalewający oczy słoną, drażniącą mieszanką.

Potrzebowali schronienia, chociażby odrobiny! Czegokolwiek aby odeprzeć atak i nie dać się zapędzić pod ścianę, ale jak na złość wszelkie mijane drzewa były kiepskim materiałem do wspinania się nań - gładkie, proste pnie, z gałęziami dopiero cztery-pięć metrów ponad głowami ludzi.

Ophelia wiedziała, że poradziłaby sobie z wdrapaniem po mokrej korze, nawet teraz -z plecakiem i po ciemku… niestety za resztę nie ręczyła. Skupiając się na świetle latarki wyłapującym nierówności gruntu, podjęła decyzję błyskawicznie.

Potrzebowali schronienia, wszyscy po kolei - cała czwórka skazańców gonionych przez sforę istot które na moment chyba odpuściły, lecz na jak długo? Huk eksplozji mógł część spłoszyć, część ranić, jednak panna Swann przeczuwała w kościach, że pogoń nie podda się tak łatwo. Z resztkami pisków wciąż mącących słuch, wyrwała do przodu, nie zważając na pozostałych. Do tej pory dostosowywała tempo do ich biegu, teraz rzuciła się pędem przed siebie, odsadzając pozostałych z każdą mijającą sekundą.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR
Amduat jest offline  
Stary 12-02-2020, 02:29   #33
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Szybka decyzja, impuls zrywający mięśnie do działania i pęd powietrza na twarzy, zagłuszający skutecznie wszelkie dźwięki, prócz tego jednego, dominującego - pisku w uszach po wybuchu granatu. Pośpiech na granicy szaleństwa, wprawiający ciało w ruch do przodu.

Szybko, szybciej!

Nie wolno zwlekać, nie wolno tracić cennych sekund. Nie wolno się odwracać, choć z każdym kolejnym krokiem w sercu Ophelii otwierała się kolejna krwawiąca, upiornie boląca rana. Wiatr wciskał jej powietrze z powrotem do płuc, rozpalał je na podobieństwo dwóch kuźni wewnątrz obolałych trzewi.

Oddalała się, wiedziała doskonale że zostawia resztę w tyle, daleko za sobą - tam gdzie mgła, wrzynający się w odsłoniętą skórę deszcz. Zostawiała ich między drzewami, w obcym, nieprzyjaznym i niebezpiecznym miejscu. Z nieznanym zagrożeniem depczącym po piętach. W ciemności, zimnie. W burzy, śmierci i szaleństwie.

Szybko! Nie ma ociągania! Nie ma że boli!

Musiała biec, pędzić przed siebie. Lecieć, Bić skrzydłami tak mocno, aby nie słyszeć niczego poza łomotem własnego serca. Zagłuszyć lęk, ból.
Wyrzuty sumienia.

Ich sytuacja była tragiczna, mieli nikłe szansy aby odeprzeć atak na tak niesprzyjającym terenie. W deszczu i chłodzie, poruszając się praktycznie po omacku wśród morza mroku dźganego lichymi promyczkami latarek. Żadnego miejsca zdatnego do obrony, możliwość otoczenia przez przeciwnika z dosłownie każdej strony… wszystko szło na opak. Nie tak jak powinno.
Tak cholernie nie tak.

Nie mieli szans, nie bez ryzyka zbyt wielkiego aby w ogóle brać je pod uwagę. Coraz cięższy oddech rwał się, krwawy ochłap wewnątrz klatki piersiowej coraz częściej gubił rytm, lodowato zimne okowy zaciskały krtań. Łudziła się, że to tylko stres oraz wysiłek. Wszak zawsze myślała i działała na zimno, tego od niej wymagano. Miała bronić, chronić… a teraz uciekała.
Zostawiała go samego.

Niechciane wspomnienia wdzierały się do umysłu, wypełzając z najdalszych zakamarków pamięci. Ophelia odganiała je, lecz nie ustępowały. Kolczyk w uchu piekł, jakby miała miast niego rozpaloną do białości grudkę złota.

Krok za krokiem, stopa za stopą. Lewa, prawa, znów lewa i prawa, lewa…
Szybko, na granicy wytrzymałości, wśród ciężkiego charczenia zarzynanej kobyły na wyścigu.
Przeliczając w głowie wszelkie za i przeciw, Swann leciała na skrzydłach strachu, niczym mityczny Hermes… z tym, że posłaniec był z niej tragicznie zły. Dookoła widziała migające po bokach atramentowo czarne kolumny drzew, wyłapywane przez latarkę, bądź objawiane nagle w błysku piorunów tłukących niemiłosiernie niebo nad jej głową. Ułamek sekundy, podczas którego widziała przekontrastowane, mroczno-białe stop klatki okolicy.

I gdy już traciła nadzieję, coraz poważniej rozważając zawrócenie, w jednym z błysków dostrzegła mur. Niedaleko drogi, praktycznie tuż obok. Nadzieja podniosła parchaty łeb, węsząc chciwie, zaś ciało popędziło w tamtym kierunku z nową werwą. Pisk w uszach malał, dzwony również cichły. Znów słyszała odgłosy lasu, własny, ciężki i rwący się oddech. Słyszała też coś jeszcze - odgłos deszczu padającego o metal.

Podleciała pod sam mur, świecąc latarką niczym opętana, a promień wyłowił z mroku za murem pokaźny, ciemny kształt. Prostokątny, wysoki… na widok którego kobieta miała ochotę jednocześnie wybuchnąć płaczem i śmiechem.
Rzut beretem za murem stał dom, rudera raczej - niski, parterowy budynek pamiętający z pewnością o wiele lepsze czasy. Ophelia przeskoczyła kamienną przeszkodę, lecąc na spotkanie śladu cywilizacji. Podobne miejsce mogło być siedliskiem zwierząt, lub zasadzką, więc pierwsze dwie sekundy przed ścianą spędziła w bezruchu, z dłonią na broni, by finalnie dać sobie spokój. Jeśli coś było, miała nadzieję że jeszcze nie spostrzeże gości. Żałując braku dodatkowych par oczu, obejrzała pobieżnie znalezisko i część radości momentalnie wyparowała.

Miała przed sobą truchło - rozpadającego się, przegniłego trupa, straszącego okolicę czarnymi paszczami po drzwiach i oknach. Nawet gdyby wpadli do środka, otaczałyby ich idealne drogi wjazdu dla pogoni. Rzucając klątwy rozpaczliwie miotała się przy ścianie, zaglądając przez dziurę prosto do środka, a jej wzrok poszybował do góry i na ułamek sekundy zamarła, nim rzuciła się ile zostało tchu w drogę powrotną, zaś jej serce przepełniła szalona nadzieja.
Być może mieli szansę… jeśli Duchy im dopiszą.
I jeśli wciąż miała do kogo wracać.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 12-02-2020, 03:00   #34
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Lika, Alex i Sebastian - getaway


- Ofka! - Sebastian wywrzeszczał czując, że pierś rozpala mu ogień. Zdawał sobie sprawę, że krzyk odbiera kolejną porcję sił. I po co? Nie słyszała go!
Głupia!
Płuca paliły, pot oblepiał ciało i napinał mokre od deszczu ciuchy. Te ostatnie tworzyły niemal zbroję, która z każdym przyspieszonym krokiem, stawiała coraz mocniejszy opór.
Ciało blondynki stawało się coraz większym ciężarem. Mieszał się on z coraz mocniejszym kłuciem w boku. Krok po kroku walczył ze swoim największym przeciwnikiem - sobą samym.
Obiegająca w ciemność brunetka skutecznie odwróciła jego uwagę. Wybuch agresji i złości zagłuszył ból wrzeszczących wyczerpaniem mięśni.

Głupia!!
Kątem oka złapane zderzenie Alex z drzewem po raz kolejny odwróciło uwagę od pisku w uszach.
Sapiąc niczym zatrzymany w miejscu byk, Sebastian przystanął chowając się za drzewem. Zrzucił gwałtownie ciężar z ramion, pozwalając kobiecie osunąć się luźno wzdłuż swego ciała. Odchylił głowę by pozwolić deszczowi obmyć twarz. Dyszał ciężko wypuszczając potężne obłoki pary. Pozwalał ciału odpocząć, rozluźnić się nieco. Te kilka sekund napełnić powietrzem płuca. Chwila. Zbyt krótka. Umysł rejestrujący sekwencje ruchów.
Otwarte usta łapczywie łowiące kilka kropli zimnej wody by schłodzić rozpalone gardło.
I jeszcze jeden oddech.
Otarcie twarzy.
Rozluźnienie ramion i przyciągniecie blondynki do siebie.
Dłoń ujmująca dłoń kucharki i bieg w bok ku ogłuszonej Alex.
Mocny uchwyt na ubranie na karku drugiej blondynki i bieg do przodu.
Do przodu za wredną, bezczelną, upartą i głupią!
Sebastian pozbawiony obciążenia parł do przodu na głucho, z zacięciem ciągnąc dwie kobiety za sobą w kleszczach swych potężnych ramion.

Alex skrzywiła się. Musiała wyglądać gorzej niż się czuła, skoro Federata szarpnął ją i ciągnął za kołnierz.
- Nie - zdawało jej się, że powiedziała, choć w uszach był tylko pisk. Kilka kroków podróży w taki sposób spowodowało, że łowczyni robotów zaczęły się plątać nogi.

- Nie, ja sama - powiedziała strącając w końcu dłoń olbrzyma. Tym razem zdawało jej się, że usłyszała ostatnią samogłoskę wśród pisku. Przetarła ranę na czole. Szczypanie na całej powierzchni uświadomiło jej, że rana jest duża, ale nie jest głęboka. Dobrze. Będzie żyć. Ruszyła truchtem. Tak było łatwiej. Świeciła latarką pod nogi, co jakiś czas świecąc dalej, w ślad za Ophelią.

Biegli we trójkę, z Liką ściskającą kurczowo wielką dłoń wielkoluda i równie mocno zaciskającą szczęki aby nie zwymiotować. Bardziej czuła niż widziała poruszenie za ich plecami, niemrawe i wyraźnie przerzedzone wybuchem granatu. Widziała w świetle eksplozji co ich goniło i tym bardziej nie chciała zwalniać. Pędziła ile jeszcze sił zostało w drobnym ciele, ciągniętym do ziemi tonowym plecakiem i nieporęcznym karabinem.
Gnali na złamanie karku, wciąż przed siebie i dalej i jeszcze prędzej, za towarzyszy mając deszcz, błoto, błyski gromów, a także cuchnące skażeniem potwory gramolące się powoli ich śladem, jakby do cholery nie mogły odpuścić! Szczęście ludzi, że głośny huk wystraszył część pogoni, część… chyba ranił albo zabił. Niestety paru maruderów wciąż snuło się po okolicy, powstając na łapy aby podjąć trop.

Uszy powoli pozwalały Sebastianowi na rozróżnianie dźwięków choć wciąż stłumionych. Donnelley w końcu puścił dłoń Liki by otrzeć oczy i rozejrzeć się za brunetką. Chciał siłą woli przywołać ją do siebie. Spojrzał to na Alex to na Likę.
- Czujesz pogoń? Ilu? - grzmiał próbując przekrzyczeć przytkane uszy. - Gdzie ich czujesz?

Blondynka zrobiła niepewną minę, łapiąc ciężko oddech, mimo że nie biegła przecież długo. Było jej słabo, trzęsły się kolana i dłonie.
- Co?! - odkrzyknęła mimo że mężczyzna był tuż obok. Dlaczego się zatrzymali?
Przecież musieli uciekać!
Machnęła ręką, pokazując cztery palce i zaraz wskazała za plecy, pchając olbrzyma aby ruszył się i znów biegł. Nie mogli tak sterczeć!

Brodacz złapał Likę i na nowo narzucił zabójcze tempo obydwu kobietom. Musieli trzymać się razem. Działaniami Sebastiana prowadził teraz instynkt ucieczki i przeżycia. Ucieczka była jedynym rozwiązaniem i wielkolud parł do przodu by uniknąć otoczenia i zasadzki napastników.

W końcu w ciemnościach błysnęło kiwające się światło.
Błysk to nikł to się pojawiał, a nadzieja dodała brodaczowi nowych sił.
-Szybciej! - dysząc, zachęcił blondynki do zwiększenia wysiłku. Chciał dobiec do brunetki czym prędzej i przekonać się czy jest cała. Odgonił myśl o tym, że mogło się jej coś stać.

Szybciej… gdyby to było takie proste. Lika miała wrażenie, że zaraz żołądek wyskoczy jej przez gardło, razem z płucami. Ciągnięta za rękę musiała jednak szybko przebierać nogami, trochę jak dziecko prowadzone przez bezwzględnego rodzica. Korzystała z siły tura, przez co przynajmniej nie padła nigdzie w błoto.

Światło było zaskoczeniem, nie spodziewała się go. Raczej tego, że Ophelia ucieknie i zostawi ich… chyba że to była pułapka. Vasilieva z całych sił pragnęła, aby nią nie była. Tym bardziej, że smród za plecami niebezpiecznie się zbliżał.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 13-02-2020, 09:41   #35
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
Post wspólny Piechurów



Światełko na horyzoncie, niczym świetlik, kluczyło i skakało, nie mogąc obrać pojedynczego toru lotu. Huśtało się na boki, podskakiwało, by nagle zanurkować i znów pofrunąć wysoko, ponad ziemię. Im bliżej niego się znajdowali, tym oczywistsze okazywało się czym jest.
Latarka Ophelii, wpięta w klapę kurtki aby nie zawadzać. Jej właścicelka pędziła im na spotkanie, z szaleństwem lśniącym w rozszerzonych oczach. Łowiła wzrokiem znajomą sylwetkę w czerni, a widząc, że nadal żyje, odetchnęła z ulgą.
Niestety nie nadszedł jeszcze moment klepania po plecach i leżenia na laurach.

- Dom! Z przodu jest dom! - krzyknęła do nich, hamując w śliskim błocie, zaś w dłoniach ściskała strzelbę - Na dachu nas nie sięgną! Ruchy, ruchy, ruchy!
Ledwo wykrzyczała swoje, już machała przywołująco, zaczynajac odwrotną drogę. Trzy sylwetki dołaczyły do niej w owym maratonie i tylko w ciemności czaiło się coś, czego obecnośc napinała nerwy.

Wieści o chacie wlały nowe pokłady sił w brodacza choć Sebastian wiedział, że zbliża się ich kres.
- Prowadź - skinął z dumnym uśmieszkiem na dziewczynę - nim dorwą się nam do dup.

Jeśli tempo biegu nadawane do tej pory przez Donnelley'ego wydawało się zabójcze, to tempo nadane przez Ofkę było przepisem na najszybszą śmierć. Sebastian pomagał Lice ile mógł a pocieszeniem było to, że dom był niedaleko. Ostatnie 100 metrów zdawało się jednak odległością nie do pokonania. Mięśnie mężczyzny znowu paliły ogniem, skurcz w boku nasilał się… Ale dom był tuż tuż.
Ostatnie zasoby mocy mężczyzna musiał zostawić na wspinaczkę.


***


Strzał gdzieś za plecami. Oznaczał jedno.
Napastnicy byli zbyt blisko.
Przed nimi zaświeciła przeszkoda. Niski murek niczym Finish line w powykręcanej wersji maratonu.

-Tam! - wyrzęził z zapiekłego gardła brodacz i już w biegu szykował kolejne manewry.

-Szybciej! Szybciej!! - raczej wysyczał dopingując wszystkich w tym siebie. Kolejny strzał i wrzask ranionego tuż tuż za plecami.
Sebastian rozglądał się jedynie na boki. Ofka, Alex, własny skok i Lika… Tracąca równowagę, przeważona przez plecak, padająca.
Donnelley zaklął mimo, że w głowie pulsowała jedynie czerwona mgła.
Złapał blondynkę pod pachy i postawił na nogi wlokąc za sobą jak krnąbrną córkę. Już nie biegł.
Już wiedział, że sił zostało jedynie na rezerwie.


***


- Ofka pierwsza, potem Lika, Alex i ja na końcu - Sebastian nie dyskutował tylko kolejno podsadzał swoje kobiety na dach. Śliskie od deszczu dachówki nie ułatwiały wspinaczki ale potężne ramiona i mocny uścisk dawał towarzyszkom podporę.

Mrok, wilgoć i ręce łapiące w pół aby wyrzucić ciało Likii wysoko w górę. Tam, gdzie czekała druga para rąk, gotowa złapać tropicielkę za fraki i wciągnąć na dach. Szybując w powietrzu przez ten ułamek sekundy dziewczyna nie wierzyła… żyła… Jezu Chryste.
Przeżyła, mimo że nic tego nie zapowiadało.
- Dz.. dziękuję - wydyszała, łapiąc spazmatycznie powietrze. Zdyszana, wymordowana, ale żywa! Dobry Boże…
Nie zostawili jej, ciągnęłi mimo tego, że przecież prościej wyszłoby zostawić balast za plecami. Żywą tarczę na moment chociaż odciągającą uwagę od uciekinierów. Z pewnością by ją zostawili, gdyby wiedzieli z kim podróżują. Kogo, do diabła, ratują.
Popatrzyła na gramolącą się na dach drugą blondynkę, na brunetkę przechylającą się przez dach. Na wielkoluda na dole i coś w niej pękło.
- Zgaście światła! Wszystkie! - wysyczała, ściągając z pleców karabin.

Donnelley oglądał się kilka razy za siebie by w strugach deszczu wypatrywać ataku zza pleców. Fakt pozostawania odkrytym na otwartym terenie wysyłał setki mrówek pełgających po skórze w alarmującym tempie. W końcu zagryzając zęby sam podskoczył by uchwycić się krawędzi i kolejny raz tego wieczoru pchnąć swe ciało do nadludzkiego wysiłku. Ciało olbrzyma odmówiło posłuszeństwa i po podciągnięciu zawisło na krawędzi dachu. Jedna dłoń próbowała namacać coś co sprawiłoby, że wpełznie na spadzistą przestrzeń samodzielnie ale mięśnie weszły w fazę 'hard stop'.
Tym razem to on potrzebował pomocy.

Pomocy swoich kobiet.

Podsadzona wcześniej Alex przechyliła się przez krawędź dachu i złapała olbrzyma. Pomagała mu się wdrapać, choć był chyba dwa razy cięższy od niej. Do niej dołączyła i Ofka. Sebastian kopiący desperacko powietrze znalazł w końcu oparcie dla stopy i niczym ryba wyrzucona z wody padł na spadziznę dachu.

Wciągnięty przetoczył się ciężko na plecy, dyszał i rzęzil ciężko. Rozedrgany z wyczerpania, z zawrotami głowy, kłuciem w boku i rozpalonymi poza białą linię bólu mięśniami.
- Wszyscy… cali? - wycharczał nie otwierając oczu - Ofka… dach. Musimy wejść do środka…

Wiedział, że dziewczyna złapie o co mu chodzi. Fakt ten sprawiał, że to wszystko znów nabierało sensu.

Przez oszalały kalejdoskop zmęczenia, zimna i wilgoci usłyszał syk kucharki. Ledwo zdołał uchylić powieki.
- Lika, ilu nadchodzi? - ochrypły bas dopytywał sącząc się przez odgłosy deszczu ale blondynka go chyba nie usłyszała.

Alex nie trzeba było powtarzać. Latarkę zgasiła i upchała w kieszeń bojówek. Przypadła do dachu na płask. Czuła zimno i mokre ubranie. Czuła dreszcze. Wyłączyła znacznik laserowy i wychylając omiotła okolicę. Nie wierzyła, że zgubili pościg. To były głodne zwierzęta, a w okolicy nie było niczego do jedzenia. Mogły odejść. Na jakiś czas. Ale na pewno ich nie zostawiły. Wygolona blondynka czekała aż jej oczy przywykną do zmroku bez światła latarki. Cieszyło ją, że już praktycznie odzyskała słuch. Głusi i ślepi zwiadowcy byli średnim pożytkiem dla oddziału.

- Nie strzelajcie za dużo - Sebastian szeptał w ciemnościach wciąż leżąc z na wpół otwartymi oczami - tylko jeżeli będzie konieczność. Oszczędzać amunicję i nie robić większego hałasu. Alex, pomóż Lice, ja pomogę Ophelii.

Sebastian jak w zwolnionym tempie odwrócił się na bok i zaczął pełznąć ku niewielkiej, skulonej dziewczynie.
Nim zaczął robić cokolwiek innego ściągnął ją do siebie mocnym choć powolnym gestem łapiąc za kark i przycisnął swe usta w brutalnym pocałunku, który miał ich przekonać, że oboje są cali.
- Porozmawiamy później - gardłowy pomruk i ściągnięte brwi mówiły dziewczynie dużo więcej - Znajdźmy miejsce do rozwalenia dachu i w końcu ukrycia się.

Ophelia potrzebowała dobrej chwili, nim skojarzyła kto i co mówi. Krótki, intensywny kontakt zostawił po sobie mrowienie zgniecionych warg, na spółkę ze wspomnieniem żaru… tak przyjemnie kontrastującego z wszechobecnym chłodem. Zacinająca ulewa w ekspresowym tempie ziębiła ciała, więc rozgrzanie biegiem powoli odchodziło w niepamięć, zmieniając się dojmujące zmęczenie, oraz ból - ten przyjść miał za trochę, może parę godzin… o ile dane im będzie przeżyć aż tyle.

- Strop… - mruknęła, potrząsając głową. Wypadało się skupić, zwłaszcza że jeszcze nie byli bezpieczni. - Widziałam sufit, od dołu. Wygląda w porządku. Spróbujmy wejść między strop a krokwie. Będzie ciasno, ale… - skrzywiła się, macając za strzelbą i czystym przypadkiem wymacała po drodze dłoń Donnelleya, ściskając ją krótko - Damy radę.

- Damy radę. - Sebastian macał by ostrożnie zacząć wyciągać dachówki i umożliwić dziewczynie dalsze działania - Ofka, jeden strzał. Dasz radę.

Ścisnął ramię dziewczyny w ciemnościach i poprowadził jej dłoń w dziurę po usuniętych elementach dachu.

 

Ostatnio edytowane przez corax : 13-02-2020 o 09:49.
corax jest offline  
Stary 15-02-2020, 22:42   #36
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
deklaracje ekipy w obozie

Scorpion załatwił jedną bestię, teraz walił w kolejne. Mierzył w tą, która była najbliżej i naciskał spust. Koncentrował się na tych nadbiegających od frontu, licząc że ktoś zajmie się tymi, które próbowały wziąć ich z flanki. Gdyby stwory zdołały zmusić go do walki w zwarciu miał na podorędziu pistolet i nóż.

Susan z przerażeniem patrzyła na bestię atakującą jej brata. Musiała to trafić… musiała zabić. Czuła jak po jej policzkach płynął łzy, gdy ustawiała karabin na ramieniu. Wycelowanie… oddech… strzeliła. Dziewczyna przygotowała się do kolejnego strzału gotowa strzelić do bestii, która ruszy w jej kierunku.

Igorowi został drugi i ostatni nabój w komorze strzelby. Nie było co dumać. Nie miał nawet czasu myśleć. Obrócił się, żeby staranniej wycelować w innego nadbiegającego stwora i - modląc się, żeby nie zmarnować śrutu – strzelił. Chciał jeszcze do nich krzyknąć, zapewnić ich że spróbuje bronić pleców, stanąć na drodze atakujących bestii, bo przecież nie zdąży przeładować marnej dwururki, ale nie krzyknął. Zimno i przerażenie tym, co zobaczył w złudnym blasku ognia, gdy "zwierzęta" wpadły do szałasu szarpiąc Jamesa, zwarły mu szczęki. Ale jednocześnie, w obliczu nieuniknionego tym szybciej po strzale rzucił bezużyteczną już strzelbę i wyrwał zza pasa topór, szykując się do rozwalenia łba każdego stwora, który przedrze się przez lub obok ostrzału, zaczynając od tych, które już były, jeśli nie wyzioną ducha albo nie uciekną poczęstowane ołowiem przez Susan.

Bishop trzymał karabin na ukos tak żeby korzystać z red dota zamocowanego na boku lunety. Po kolei celował w “psy” i strzelał. W zasadzie każde zwierzę tej wielkości nawet jeśli nie padło od razu powinno ulec znacznemu zdeklasowaniu jeśli idzie o skalę zagrożenia, tak że będzie do nich można wrócić później albo doczołgają się jak przetrzebi się obecnie atakujące.

-Plecami do siebie! osłaniamy się wzajemnie!
 
__________________
Edge Allcax, Franek Adamski, Fowler
To co myśli moja postać nie musi pokrywać się z tym co myślę ja - Col

Col Frost jest offline  
Stary 23-02-2020, 13:35   #37
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=oS3mxQEBvtk[/MEDIA]
Naprawdę odważnym jest się tylko wtedy, gdy się wie jeszcze przed walką, że się dostanie cięgi, ale mimo to przystępuje się do tej walki tak czy inaczej i doprowadza się ją do końca bez względu na przeszkody. Zwycięża się wtedy rzadko, ale przecież czasami się zwycięża - tej myśli się trzymali, chwytając za broń i robiąc to, czego wymagał od nich instynkt. Próbowali przetrwać, zwyciężyć. Zmieć wroga z powierzchni ziemi, nim on porwie ze sobą ich życia bez cienia zmiłowania. Mrok rozjarzył się kolejnymi wybuchami piorunów - tych bliższych. Wypluwanych i wyrzygiwanych z metalowych luf. Niosących ołowianą śmierć z szybkością niemożliwą do zarejestrowania przez ludzkie oko.
Chaos w obozie przybierał na sile, do wszechobecnej mgły doszedł zapach palonego prochu, strachu, nienawiści, piżma i krwi. Ciężka, słodka woń posoki przebijała się przez wszystkie pozostałe, wwiercając się w mózgi ludzi za pomocą receptorów węchu. Na bestie też działały, wprawiały w szał na granicy amoku. Jeśli jeszcze przed ułamkiem sekundy zachowywały się jak polujące rozważnie stado, to poczuwszy gorący szkarłat, ich napastliwość wzrosła. Przestały zwracać uwagę na hałas czyniony przez ludzi, ich cel był jasny, oczywisty.
Bezkompromisowy.

A może pobudzająco działał na nie krzyk Jamesa, wyrzucającego cierpienie razem z głośnym wrzaskiem, przerywanym przez szarpnięcia wielkiego łba, zagłębionego zębiskami w jego ciele. Młócił rękami na oślep, próbując strzelić do oprawcy z pistoletu… lecz ilekroć prawie przyłożył się do strzału, kat szarpał łbem, zaś szarpnięcie przenosiło się na całe ciało Sullivana, wytrącając go z równowagi i od początku zmuszając do podjęcia próby oswobodzenia się… daremnej niestety. Za pierwszym potworem w ciało mężczyzny czepił się kolejny, wyskakując z ciemności dziurą utworzona przez swego brata. Wgryzł się w ludzkie trzewia, lodowate powietrze przeszył odgłos rozdzieranego mięsa i miażdżonych kości. Sussan widziała to wszystko bardzo ostro i wyraźnie, zupełnie jakby ktoś wyciął z mrocznego filmu poszczególne klatki i rozjaśnił je aby ukazać pełnię makabry, wraz z tryskającą ciemną posoką, odbitą ogniem na tysiącach rubinowych kropli. Rozsianych po gałęziach i igłach prowizorycznego schronienia. W krótkich, urywanych stop-klatkach utrwalono przerażenie na pobladłej, wykrzywionej strachem i szaleństwem cierpienia twarzy… znanej, bliskiej… walczącej ocalałym ramieniem uzbrojonym w nóż. Dźgającym na oślep co podpadło pod ostrze.

Tak małe i znikome wobec rozmiarów szczęk i kłów orających miękkie tkanki aż do poziomu bielejących w ranach kości. Czasami po prostu trzeba być odważnym. Trzeba być silnym. Czasami nie można ulegać czarnym myślom. Trzeba pokonać te diabły, które wpychają się do twojej głowy i próbują wzbudzić paniczny strach. Przesz naprzód, krok za krokiem, z nadzieją, że nawet jeśli się cofniesz, to tylko trochę, tak że kiedy znowu ruszysz przed siebie, szybko nadrobisz zaległości.

Krwi jednak nie dało się na powrót wtłoczyć do ran, sklepić na powrót rozerwanych arterii. Potwory umysłu są znacznie gorsze niż te istniejące naprawdę. Strach, zwątpienie i nienawiść okaleczyły więcej osób niż jakiekolwiek zwierzęta. Dziewczyna przekonała się o tym na własnej skórze szybko, zbyt szybko. Strzeliła raz, drugi, skupiona na celach wokoło brata, tych napierających na nią. Chciała zabić, zniszczyć… strzelić po raz kolejny, lecz w równowagi wytrąciło ją uderzenie o mocy tarana, wywracające na ziemię. Razem z nim przyszedł ból, wybuch jasnej i oślepiającej eksplozji cierpienia.

Czuła że się dusi, posmak krwi wypełniał gardło i lał się kącikami ust na brodę. Młóciła powietrze na oślep, słysząc w czaszce narastający wizg z braku tlenu… a potem huknął grom pękających kości i spadła w ciemność bez początku i końca. Jedno szarpnięcie i ciało dziewczyny zwiotczało. Po nim to samo stało się z samym stworem, lecz dla medyczki było już za późno. Krzyk Jamesa trwał jeszcze, towarzysząc im w walce o przetrwanie… a może był już tylko echem wyżartym na bębenkach?

Wokoło ogniska trwała walka na śmierć i życie, w której prym wiodło dwóch ludzkich obrońców - Scorpion i Bishop. Tylko oni zdążyli stanąć plecami do siebie i rznęli ołowiem wszystko co podeszło im pod lufy - taktyka znana od wieków, skuteczna. Kupowała czas i pozwalała wydostać się z kłopotów z pozoru bez wyjścia. Obaj widzieli jak kolejne karykaturalne mordy wyłaniają się z ciemności i przeskakują przez krąg światła tylko po to, by paść po paru krokach prosto w rozmiękłą deszczem i krwią ziemię. Kątem oka dostrzegli w pewnej chwili jak jedna z bestii przedziera się przez namiot i skacze prosto na Sorokę, chwytając go za gardło - mężczyzna miał na tyle szybki refleks, aby zasłonić się w ostatnim ułamku sekundy przedramieniem.
Obie postaci przewaliły się na ziemię, by przeprowadzić szybką, brutalną walkę, której obserwatorzy byli zbyt zajęci ratowaniem własnego życia, aby przejmować się kimś ponad to. Szaman za to walczył, jak lew, ciosy jego topora spadały na parchaty grzbiet, wywołując u bestii zduszone warkoty bólu. Siekał, szarpał i rąbał zwierzęce mięso, czując jak przedramię piecze niemiłosiernie, tak samo jak skóra na którą padły krople obcej posoki. Był jednak silny duchem, nie tylko ciałem. Zaciskając zęby rąbał przeciwnika, aż poczuł jak uścisk jego szczęk ustępuje. Uniósł tryumfalnie zakrwawioną broń do góry, by zadać ostateczny cios.

Cios, który miał nigdy nie paść. Przerwała go śmierć, lecz nie ze szczęk pokracznego ogara. Szaman poczuł… chłód, świadomość zgasła błyskawicznie, jakby była płomieniem świecy. Jego ciało drgnęło, mięśnie rozluźniły się, a toporek padł na ziemię. On sam podążył w jego ślady zaraz potem, mokra trawa zakotłowała się, wyciągając ramiona i ugościła zmęczone ciało w swych objęciach. Dała odpocząć głowie, z szeroko wytrzeszczonymi oczami i czerwoną dziurą w boku głowy, powstałą od pocisku karabinowego, wystrzelonego z broni Bishopa.

Widział to, starzec z karabinem - swoje dzieło, chybiony strzał który już miał trafić nadbiegającą bestię, lecz zamiast tego minął ją, rozcinając nieznacznie skórę na paskudnej głowie i mknął dalej, aż znalazł Sorokę.

Scorpiona opuściło szczęście. Spudłował! I to ostatni strzał! Tyle wystarczyło - mgnienie oka nieuwagi, aby wróg dopadł go, przeskakując nad hałdą martwych ciał towarzyszy. Niezatrzymywany przez ścianę śrutu i ołowiu, przebył magiczną granicę, wpadając prosto na zabójcę. Siła pędu przewaliła ich, wytrącając z równowagi Bishopa. Mrok wypełniło tryumfalne wycie, młodszy mężczyzna zdążył wyciągnąć nóż i zaczęła się walka. Z drugiej strony, tuż obok walczył jego ostatni żywy towarzysz.

Noże przeciwko kłom.

Pistolety na pazury.


Mięśnie ludzi kontra mięśnie bestii.
Chaos dookoła przybrał na sile, walka weszła w ostatnie stadium, wokoło dobiegały te bestie, które przeżyły. Ból, krew, wściekłość i wypalająca trzewia adrenalina. Stare ciało Bishopa radziło sobie gorzej niż wciąż w miarę młode, wściekłe i ociekające nienawiścią z Det.

Ciemność, mrok nocy, burza i błyski ponad głową. Warkoty. Śmierć tańcząca nad polaną… dwóch ludzki, parę par szczęk rwących ich ciała, syki i warkoty wypełniające uszy.
I inny dźwięk, cichutki. Praktycznie do przeoczenia.
Dźwięczny “klik” metalu odskakującego od metalu.

Trzy sekundy i pojawiło się nowe słońce, tuż obok. Jego blask i energia porwały ciało Stanleya, rozrywając je razem z otaczającymi je potworami. Scorpiona też dotarło. Ostatnim co poczuł, było wrażenie lotu, szybko wirujący wokoło własnej osi świat, a na koniec spotkanie ze ścianą mroku i rozpłaszczenie się na niej.
A potem była już tylko ciemność.


Trzeźwa, nieruchoma, osamotniona świadomość tkwiła pomiędzy ścianami; trwała. Nikt w niej nie mieszkał. Jeszcze przed chwilą ktoś mówił “ja”, mówił “moja” świadomość. Kto taki? Na zewnątrz były mówiące ścieżki zieleni, z kolorami i zapachami głębokiego lasu. Anonimowe pnie, anonimowa pustka. Oto co istniało: wilgotne o deszczu kolumny wysokich drzew, a pomiędzy nimi mała, bezosobista przezroczystość. Wszyscy od czasu do czasu się gubili. Czasem z wyboru, czasem na skutek działania sił wyższych, zrządzenia losu, bądź splotu niefortunnych zdarzeń. Czasem zaś ludzie otwierali oczy z całkowitą pustką w głowie, patrząc prosto na stalowoszare niebo i nie mając pojęcia co u licha się dzieje.

Świadomość istnieje jak drzewo, jak źdźbło trawy. Drzemie, nudzi się.

Małe ulotne świadomości zaludniają ją jak ptaki gałęzie. Zaludniają i znikają.


Zagubiona, opuszczona świadomość pomiędzy drzewami, pod szarym niebem.
Czerń rozstąpiła się przed świadomością, wypluwając ją gdzieś do świata śmiertelników, z dala od krainy snu i marzeń w kolorze nieprzeniknionego atramentu. Zaczęła dostrzegać jak obraz przed oczami z rozmytych plam powoli ogniskuje się, nabierając ostrości, pojawiały się nowe i nowe szczegóły.

Dostrzegła sens swego istnienia, że jest świadomością… i jest zbyteczna. Prosty, jasny i bolesny przekaz, sprawiający że oczy robią się mokre nie tylko od deszczu. Ból istnienia rósł, aż stał się ciężki do zniesienia, więc świadomość poczęła się rozpuszczać, rozpraszać. Pragnęła się zgubić w pradawnej ścianie zieleni, wzdłuż pasm mgły, bądź wśród kropli deszczu. Zaginąć w pomrukach gromów w oddali, w mroku sączącym się spomiędzy krzewów… tak byłoby cudownie - zapomnieć, znów przestać istnieć.

Niestety, pobudzona świadomość nie mogła już zgasnąć, nie mogła zapomnieć. Nie mogła zignorować chłodu, wilgoci i niewygodnej powierzchni na której leżała. Oddychała powoli, głód ssał ją od środka. Jedzenia to życie, skoro czuła głód - żyła… i na tym polegał problem. Żywych ludzie mogli skrzywdzić, łatwiej było zwinąć się w kłębek w klatce z kości, albo w zaspie zagubienia. Gdyby tylko potrzeby fizjologiczne nie przejmowały nieubłaganie kontroli, a z nimi świadomość przypominała sobie coraz to nowe szczegóły… imię, twarze kogoś, kto był jej bliski. Pamiętała… chłód, a potem upał i podróż: pieszą, poprzez piaski i niskie, karłowate rośliny równie martwe, co zasypane krzemowymi drobinami kości. Kiedyś, dawno temu… a może całkiem niedawno? Diabeł raczył wiedzieć.

Zimno zmusiło ją do podniesienia, powolnego i ostrożnego, z głową pękającą od migreny. Rozejrzała się, przecierając oczy i pierwsze co dostrzegła to krzyż tuż nad głową.

Porządny, kamienny krucyfiks - stary, wiekowy wręcz. Pozieleniały od porostów, nadgryziony zębem czasu. Na nim wyryto jedno, jedyne słowo: Shirley.

Shirley… Shirley…


Tak miała na imię. Shirley Rhem, ale dlaczego była tutaj?
Gdzie była? Jak się tu dostała?
Dlaczego?

Leżała pod nagrobkiem, skulona w pozycji embrionalnej, całkiem sama. Dookoła otaczała ją stara, zamglona puszcza, szumiąca złowrogo gałęziami wysoko ponad głową. Drobnym ciałem trzęsło z zimna, padający z nieba deszcz wychładzał dziewczynę od nie wiadomo jak dawna.

Zrobiła więc to co zwykle, gdy los stawiał ją pod ścianą - zacisnęła szczęki i powoli, metodycznie, podjęła się próby pozbierania rozbitych okruchów swojego życia. Z leżącego obok plecaka wyciągnęła sztormiak, schowała się pod jednym z pobliskich świerków, gdzie ziemia była w miarę sucha. Tam zjadła pospiesznie parę sucharów, zapijając je wodą z manierki. Na wszelki wypadek wzięła parę tabletek przeciwbólowych, nim nie wstała i nie ruszyła… przed siebie, wybierając najmniej odpychającą z dróg. Musiała znaleźć oznaki cywilizacji, ludzi. Modliła się o to, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę, że sama nie przetrwa w dziczy. Przecież nie mogła być nigdzie daleko od miasta… od kogokolwiek.

Pustka i cisza drażniły zmysły, łapiąc za gardło i dusząc powoli. Szła, szła… nie wiedziała ile, lecz wreszcie siąpiący deszcz zmienił się w regularną ulewę. Nogi zaczęły ja boleć, zęby dzwoniły niekontrolowanie, a odległe grzmienie przeszło w dziką burzę, szarpiącą płaszczem i samą sylwetką niewielkiej dziewczyny, przyginanej dodatkowo do ziemi ciężarem ekwipunku. Nie poddawała się, z kieszeni wyciągnęła latarkę i próbowała iść dalej, póki w ciele pozostawał choć jeden impuls elektryczny. Poza tym, gdy się ruszała spadała szansa, że zamarznie na śmierć, albo chociaż nie wpadnie w głęboką hipotermię. Szukała ludzi, kogokolwiek. Jakiegokolwiek życia, jakiego nie dojrzała od… przebudzenia pośrodku niczego.

Gdzie była?

Dlaczego tu trafiła?

Skąd jej imię wzięło się na nagrobku?!

Półmrok w końcu przeszedł w czarny, nieprzebrany mrok i gdy już zaczęła panikować, ledwo pociągając nogami, z daleka usłyszała echo wystrzału. Po nim nastąpił kolejny i następny. Wraz z nimi doleciały ją krzyki cierpiących ludzi i pogłos wybuchu… gdzieś z przodu.
Ludzie. Znalazła ludzi.

Tylko czy na pewno chciała ich spotkać, a zwłaszcza teraz?



Zgaszone światła wystawiły czwórkę uciekinierów na łaskę i niełaskę ciemności. Ta otoczyła ich momentalnie, pochłaniając w swe chciwe trzewia i zmuszając do działania po omacku. Jedynie podczas krótkich błysków piorunów świat na ułamek sekundy wyskakiwał z mroku, ukazując najbliższą okolicę w krótkim, zalanym deszczem ujęciu. Nie potrzebowali jednak oczu, aby wiedzieć że stali się grupką rozbitków na wyspie otoczonej przez ocean pełen krwiożerczych potworów. Słyszeli je wyraźnie - ich warkoty, posapywania i wściekłe syki, dobiegające z dołu. Drapały mury, deptały gałęzie i skakały do góry, chcąc śladem ludzi wspiąć się na dach. Ich działania były jednak nieskuteczne, wysokość budynku stanowiła dla nich barierę nie do pokonania, zaś cztery ledwo żywe z wycieńczenia i wychłodzenia życia na śliskiej, skośnej powierzchni - poza zasięgiem. Przynajmniej póki nie zejdą na dół, bądź nie spadną przez nieuwagę. Stwory liczyły na to, krążąc niezmordowanie dookoła budynku, a im więcej czasu mijało, tym więcej gardeł dołączało do pieśni nienawiści, sączącej się od strony watahy… czy czymkolwiek stado było.

W krótkich przebłyskach gromów dostrzegali przemykające między drzewami i murem, smukłe sylwetki podobne do psów. Jeszcze więcej kręciło się po samym domu, próbując znaleźć ścieżkę wiodącą prosto ku ciepłym, dyszącym celom. Do ich złowrogiego warczenia z początku dołączały suche strzały karabinu Liki, która ze spokojem i mimo wszechobecnej czerni, wodziła lufą karabinu za migającymi kształtami do chwili, gdy nagle pociągała za spust, a z dołu dobiegał odgłos upadanie w błoto czegoś ciężkiego, nierzadko poprzedzony bolesnym skomleniem na jakie odpowiadało jeszcze bardziej zajadłe drapanie ścian i próby doskoczenia do krawędzi dachu.

W pewnej chwili do owej wymiany uprzejmości dołączył jeszcze jeden dźwięk - tym razem grzmot pompki, wgryzającej się śrutem w deski poszycia. Ophelia strzeliła, jak mówił Sebastian, jeden raz, a pocisk rozorał nadgniłe z lekka deski, wyrywając dziurę wielkości końskiego łba. Zaraz po tym w ruch poszły dłonie, wyrywające drewniane strzępy powoli i metodycznie. Brodaty olbrzym chciał pomóc, niestety zmęczenie praktycznie rozpłaszczyło go na dachówkach, więc robota spadła na Swann i Alex. Pracowały w milczeniu, nie chcąc hałasować, lub będąc po prostu zbyt zmęczone aby marnować energię na czcze gadanie. Każda kolejna kropla deszczu spadająca na ich ciała była prawie bolesnym doświadczeniem, ciała całej czwórki trzęsły się, traciły koordynacje.

Wreszcie Valisiljeva odłożyła broń, siadając przy jedynym mężczyźnie w ich grupie. Gdyby nie obecność stworów na dole, usnęliby nim wejście na poddasze stanęło otworem. Niestety potwory nie dawały o sobie zapomnieć ani na moment. Ożywiła się, gdy padł znak, że droga jest wolna. Nie zapalając światła Lika pierwsza wsadziła głowę do dziury, aby po chwili z wyraźną ulgą wleźć do środka. Za nią powędrował Sebastian, po części wciągany przez tropicielkę, po części wpychany przez pozostałe dwie kobiety. Szło opornie, lecz udało się. Nie minęły dwie minuty i cała czwórka wpełzła w niewielką przestrzeń między krokwiami, a stropem, ciesząc się z pierwszej możliwości odpoczynku w może nie przytulnym i ciepłym, z pewnością jednak suchym miejscu. Krokwie od wewnętrznej strony okazały się w całkiem dobrym stanie, strop zachował się w całości głównie dzięki temu, że został zbudowany z czegoś więcej niż kilka dech - mieli pod sobą materiał podobny bo betonu, lub cegieł pociągniętych na gładko szpachlą. Cuchnęło kurzem, stęchlizną… ale było sucho, prócz miejsca gdzie wybili dziurę. Jedynym minusem była wysokość schronienia - ludzie mogli co najwyżej usiąść po turecku w najwyższym punkcie, a im bliżej kątów tym mniejszą powierzchnią dysponowali.

Nie narzekali, nie mieli na to ochoty, ani tym bardziej siły. Ostatkiem wysiłku wyciągnęli plandekę z plecaka Likii i zatkali nią wejście, odcinając się od ulewy, zimna, wichury i piorunów. Odcięli się też, choć symbolicznie, od pogoni, wciąż tłukącej się na dole. Ściany tłumiły dźwięki, w pewnym stopniu. Reszta przechodziła do uszu ludzi sprawiając że przemarznięta, przewiana i przemoczona skóra cierpła im na karkach. Musieli wierzyć, że podłoga wytrzyma, że nie spadną nagle piętro niżej, stając się łatwym posiłkiem dla szalejącego tam stada. Nie mieli siły walczyć, ani szukać dalej. Półprzytomni ze zmęczenia mieli na tyle rozsądku, aby bagaże przetoczyć w bok, pod ścianę, z dala od przygotowanego naprędce przez Alex legowiska. Z pomocą Ophelii ułożyły na nim olbrzyma, ściągając z niego przemoczone ubrania. Przebranie półprzytomnego kloca było ponad ich siły, musiało wystarczyć ich własne ciepło. Gubiąc guziki i walcząc z suwakami, przebrały się w marę suche podkoszulki, mokre niczym nieszczęście ciuchy odrzucając w kąt przeciwległy do bagaży. Wreszcie całą trójką zaległy przy Sebastianie, otulając się szczelnie kocami i trwały tak, póki świadomość ostatniej z nich nie zgasła niczym zdmuchnięty płomień świecy.


Obudził ich głód i ból, choć przez pierwsze sekundy po wyskoczeniu z łagodnej, litościwej nieświadomości, czuli się szczęśliwie otumanieni nieświadomością. Resztki snu wywietrzały jednak prędko, wraz z powracającymi wspomnieniami tego kim są i gdzie… chociaż to ostatnie nie było niczym pewnym. Prócz jednego - nad głowami mieli ciemne deski stropu, pod sobą miękkość puchowego materiału, tak przyjemnie nagrzanego od ciepła ich własnych ciał. Poza przykryciem, gdzie wystawały twarze, świat wydawał się zimny i nieprzyjazny. Tym ciężej przychodziła decyzja aby się podnieść, a musieli to zrobić. Poprzedniej nocy nikt z nich nie ucierpiał, ból który im towarzyszył należał do tych z gatunku znośnych - zakwasy, obolałe od biegu po nierównym terenie stawy i żebra ćmiące tępym cierpieniem przetrenowanych mięśni, próbujących parę godzin wstecz desperacko pomagać w pompowaniu tlenu do palących od długiego sprintu płuc.

Pierwsza oczy otworzyła Lika, obiegając nimi otoczenie i w pierwszym, panicznym odruch podrywając się do siadu. Ruch ten wybudził Alex, która podniosła zaspaną głowę, na co zaraz zareagowała Ophelia, łapiąc za nóż ledwo rozkleiła powieki. Pierwsza chwila po przebudzeniu zeszła im na uświadamianie sobie, że wciąż żyją. Nie zlecieli w nocy na dół, strop wytrzymał, pozwalając im znaleźć ukojenie i tak potrzebny odpoczynek. W kącie poddasza, gdzie wybili dziurę, zebrała się mała kałuża - widocznie w nocy deszcz obsunął plandekę, lecz dzięki temu zorientowali się, że już świta. Vasilieva z ulgą mogła odetchnąć. Ucisk w piersi i kołowanie w żołądku minęły, tak samo jak rozwiał się odór promieniowania goniący ich wraz ze stadem pokracznych, psopodobnych istot.

Ostatni przebudził się Donnelley, jemu też najdłużej zeszło zebranie się w sobie i umiejscowienie w odpowiednim czasie oraz przestrzeni. Powoli, opornie i ociężale dotarła do nich prosta myśl: przeżyli tę noc… ale co dalej?

Mrok odpływał powoli, sennie i leniwie, podobny grubemu gołębiowi, którego pogania się, przegania, a on ewentualnie odturla się kawałeczek na małych nóżkach, bo latanie byłoby zbyt energochłonne. Scorpion miał wrażenie, że unosi się w ciepłej kąpieli. Jego ciało unosiło się w kojącej miękkości, myśli krążyły powoli, nie chcąc wracać do rzeczywistości - tej okrutnej, zimnej i nieprzyjaznej. Pełnej krwi, przemocy, śmierci i cierpienia. On czuł się zmęczony, rozespany i rozleniwiony, lecz nie było w tym bólu. Płynął na falach czasu, miękkiego pluszu i temperatury przyjemnie otulającej ciało oraz umysł.

Był również zapach palonego drewna, mokrej ściółki i inny zapach, nowy. Bardzo przyjemny. Lekko owocowy, przywodzący na myśl coś przyjemnego, czego zabójca nie umiał sprecyzować, pozostawało mu same skojarzenie. Po zapachu doleciało do niego wreszcie więcej bodźców, dźwięki, reszta odczuć.

Słyszał ciche pykanie ognia, szum drzew gdzieś… jakby za ścianą. Zapach herbaty, wymieszany z bulionem albo czymś innym wywołującym nagły ślinotok. Słyszał też… śpiew, nucenie raczej. Powolną, hipnotyzującą melodię śpiewaną bez słów, przez nos i zamknięte usta - spokojnie, bez gniewu. Przypominało kołysankę, bądź coś o czym Scorpion słyszał że owymi kołysankami było. Słuchało się tego przyjemnie, uspokajało. Wprawiało w nastrój odprężenia, spokoju. Sprawiało że chciało się spać dalej, póki świat nie zmieni się na lepszy.

Obserwowany przez uważny wzrok Shirley, leżał na skleconym ze śpiwora i gałęzi sosnowych posłaniu. Obserwowała go, klnąc w duchu dla samej higieny psychicznej. Sama obdrapana, zmęczona i poobijana, sączyła herbatę, zakopana w koc po drugiej stronie niewielkiego ogniska rozpalonego w metalowej misie. Obserwowała przez popękane szyby jak rodzi się świt, słońce wstaje gdzieś za chmurami, rozganiając gęste pasma mgły. Wpierw usłyszała, potem zobaczyła, że jej nocny balast i niespodziewany towarzysz niedoli zaczyna przejawiać oznaki życia. Dziewczynie ulżyło, obawiała się czy przeprowadzona w pośpiechu i ciemności operacja się udała, wygrało jednak wyszkolenie, doświadczenie.
Rutyna…

- Nie ruszaj się i tak jesteś skuty - westchnienie dziewczyny pojawiło się w zastępstwie nucenia. Głos był zmęczony, zrezygnowany. Patrzyła na nieznajomego, jego twarz, biel bandaży z własnych zapasów i zastanawiała się: było warto go ratować?


Otworzywszy oczy Scorpion dostrzegł, że znajduje się wewnątrz zdezelowanego auta, Volkswagena, starodawnego, hipisowskiego ogórka. Jako ktoś z Det rozpoznał to od razu, lecz nie to było największym zdziwieniem.
Większy kaliber miała stara miska stojąca na paru cegłach i wypełniona drewnem pożeranym przez ogień. Po drugiej stronie niewielkiego ognia siedziała młodziutka dziewczyna, otulona czarnym kocem tak, że z kokonu wyglądały tylko ruda głowa i blade dłonie, uzbrojone w kubek. Za oknem światło, zniknął obóz, zniknęły potwory.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR

Ostatnio edytowane przez Amduat : 08-03-2020 o 23:21.
Amduat jest offline  
Stary 23-02-2020, 21:56   #38
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
W końcu Alex musiała odpuścić. Ściskała broń w dłoni, choć zagrożenie nie mogło do nich wejść. W końcu trzeba było ogarnąć nocleg. Ona się do tego zgłosiła. Poskładała ich karimaty blisko siebie. Na zakładkę, żeby przypadkiem nigdzie nie dotykać nikłej jakości posadzki.

Potem przygotowała koce. Wszyscy mogli zająć swoje miejsca, a Alex zajęła się sobą. Cieszyła się, gdy mogła się przejść na czworakach na drugi koniec ich schronienia. Rozebrała się w kompletnej ciemności wsłuchując się w pochrapywania Sebastiana i deszcz stukający o dach. Było zimno. Bardzo zimno.
Alex rozwiesiła swoje mokre ubrania. Wiedziała, że to nic nie da. Było za zimno i za mokro. Ale przyzwyczajenie wygrało. Rozwiesiła więc bluzę i spodnie. Ze swojej torby wyciągnęła drugi komplet ciuchów. I wtedy ułożyła się obok Sebastiana. Mężczyzna był wielki. Chyba nawet większy od Victora.
Ciepłe myśli przepełniły umysł Alex. Wspomnienie brata. Wspomnienie Vica. Westchnęła ciężko. Przysunęła się ciasno do Sebastiana. Wszyscy ją opuszczali. Ginęli. Zginęli tragicznie jak matka, czy Max. Umierali z braku leków, jak jej ojciec. Wszyscy wokół umierali. Zacisnęła zęby. Łza spłynęła po jej policzku. Lewą dłoń położyła na nagiej piersi Donnelly’ego. Jego oddech uspokajał. Olbrzym, który gołymi rękami wyrwał drzewo. Złapał ją i ciągnął za sobą niczym szmacianą lalkę, praktycznie bez wysiłku. Sebastian dawał bezpieczeństwo. Tak jak jeszcze niedawno jej Vic. Czy jeszcze kiedyś go zobaczy? Co tu robiła? Czym były te istoty? Kim byli ludzie wokół niej? Nie wyobrażała sobie co by z nimi było bez wielkoluda. Z drugiej strony w pamięci miała tę dziewczynę z obozu. Wyglądała na chorą. Nie była w stanie maszerować. Zostawili ją. Zostawili ich. Czy powinni zostać? Co by to zmieniło? Zgineliby? Wszystko wskazywało, że ich grupa odciągnęła stwory od obozu. Być może uratowali tamtym życie ryzykując własnym. Nie była pewna. Niczego nie była pewna. Poza tym, że chciała przeżyć. A ta grupa ludzi była na to najlepszą szansą.

Złapała się na tym, że wodzi lewą dłonią po piersi olbrzyma z czułością. Napawała się jego słodkim ciepłem. Tak cennym w takiej chwili. Zamarła gdy to do niej dotarło. Co na to jego dziewczyna? Albo on gdyby się zorientował? Albo co by na to powiedział jej Victor? Czy go jeszcze zobaczy?

Miliony pytań kłębiły się w jej głowie gdy nagle zabrakło jej sił. Sen przyszedł szybko.
Przemierzała las... dobry, znajomy las, pełen śpiewu ptaków. Ciepły wiatr delikatnie pieścił jej skórę, słońce sączyło delikatne promienie między liśćmi koron wysokich drzew. W powietrzu czuło się wiosnę, rośliny aż pękały od życiodajnych soków, tworząc na potęgę kobierce kwiatów i liści, wabiąd do siebie owady. Zwykle zielono-bury las zmienił się w rajski ogród, nasycony żywymi barwami życia, tętniącym nimi aż czuło się mrowienie na skórze.

Polowała, dla sportu i na przyszłość - aby napełnić spiżarnię, bo sama nie czuła głodu ani zmęczenia. Podróż przez puszczę sprawiała jej przyjemność... aż wreszcie pośrodku zielenią ujrzała marmurowy kawałek... ramienia?

podeszła bliżej, rozgarniając gałęzie. Ukazał się pomnik, tropicielka... skądś go znała. Dotknęła zimnej, kamiennej powierzchni...

... a wtedy posąg się zmienił. Twarz nabrała ostrych rysów, zza zgrabnych pleców wyrosły mocarne, marmurowe skrzydła.

Wykuta postać w niegnaniu oka postarzała się, zamknięte powieki uchyliły sie, ukazując ciemne, puste oczodoły. Kamienny anioł zwrócił twarz ku Alex, z jego oczu popłynęły czarne łzy. Ręce wyciągnęły się do przodu, łapiąc kobietę za szyję. Ścisnęły mocno, odcinając dopływ tlenu. Nieczuła na szarpania, charczenie i drapanie kamienia ludzkimi dłońmi. Trzymała tak, póki w jej dłoniach nie pozostało martwe, pozbawione oddechu i duszy ciało.

Alex widziała je - widziała siebie samą, stojącą jakby z boku. Brakowało emocji, brakowało... czegoś jej brakowało... tylko…
Poranek był ciężki. Okazało się, że jeden ze snów był snem. Jednak płachta po której ściekała woda i ciasne poddasze przypomniała, że drugi sen nie był snem. Przez moment skrywała twarz w dłoniach. Potem dotarło do niej co się dzieje i zaczęła się szybko ubierać. Czy widzieli? Czy ją zaakceptują? A może dobrze się ukryła? Czy gdy dowiedzą się później, to się jej pozbędą?

Przemyślenia Alex zakrawały na powoli rozwijający się obłęd. Założyła bluzkę, bluzę i rękawiczkę. Potem wciągnęła wilgotne spodnie, suche skarpety i buty.

- Zdaje się, że mamy sporo kwestii do obgadania - powiedziała blondynka poprawiając fryzurę, tak, żeby włosy zakryły kolejną jej tajemnicę.
Sen opisany przez Amduat
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 25-02-2020, 15:49   #39
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Pobudka i rekonesans - Alex i Lika

- Zdaje się, że mamy sporo kwestii do obgadania - powiedziała zdecydowanie Alex lewą dłonią poprawiając fryzurę.
Sięgnęła po swój plecak i zaczęła wyjmować z niego kolejne przedmioty. Najpierw rozłożyła przed sobą chustę, jaką stosuje się do osłaniania twarzy przed piaskiem. Po chwili na tej chuście ułożyła spory kawał mięsa i resztę placków drożdżowych. Dla niej zapasy na kilka dni. Dla nich wszystkich maksymalnie na dwa, i to przy założeniu, że będą przymierać głodem jutro.
- Kluczem do przeżycia jest współpraca.
Założyła szelki taktyczne ze swoim pistoletem w kaburze. Choć lewa dłoń pozostawała odkryta, to na prawej nadal miała założoną rękawiczkę. Klęczała wyjmując kolejne przedmioty z plecaka.
Sporej wielkości pojemnik w kształcie walizki. Żyłkę zwiniętą na małej szpuli. Kombinerki. Śrubki, gwoździe, przedłużki, kawałki drutu. Niezbędnik. Manierkę z której przy okazji wzięła łyk wody. Była dobrze schłodzona. Orzeźwiająca.
- Musimy zabezpieczyć tę chatę i … - jej słowa zamarły na moment.
- … i wrócić po resztę. - Popatrzyła po reszcie zebranych.

- Wrócimy - Lika odezwała się ze swojego kąta. Po przebudzeniu leżała chwilę dłuższą tam gdzie ciepło, miękko i przyjemnie. Niestety bańka snu pękła, wróciła rzeczywistość, wraz ze wspomnieniami zeszłej nocy. Podniosła się więc, stawiając na pozorną nonszalancję i tak skierowała się do rzuconych przed snem ubrań - teraz zimnych, mokrych i powoli zaczynających zalatywać stęchlizną.
-Wrócimy - powtórzyła, odwracając się twarzą do drugiej blondynki - Ale nie teraz, nie ma sensu rwać się i pędzić. Sami się zbiorą i przyjdą. Biegliśmy wzdłuż jedynego szlaku do przodu. W alternatywie mają cofnięcie się. Zadbajmy o siebie, przygotujmy dom na więcej osób, a nas na nowy dzień… i kolejną noc - wzdrygnęła się.

- Wiem trochę o tym jak zastawiać pułapki. Mamy sporo żyłki - Alex układała na chustce kartony z amunicją 9mm. - Niestety nie mam granatów, ale jakiś czas możemy się tu bronić. Nie wiem. Dwie, może trzy noce? Musimy ogarnąć ten dom. Zrobić coś, żeby nie musieć w kilka osób wchodzić. Nie wiem, jakaś prowizoryczna drabina? Stwory przecież jej nie postawią gdyby spadła. I ogień. Potrzebujemy ognia - wzrok Alex powędrował po drewnianych belkach, które oświetlała latarką.
- Ale to też nie koniecznie tutaj.

- Klepisko jest porządne
- Vasilieva puknęła dłonią w podłogę, tak dla odmiany po sufitowaniu za światłem latarki - Otwarty ogień byłby zbyt ryzykowny, faktycznie. Są jednak inne sposoby - uśmiechnęła się dość pogodnie - Kosze z samym żarem, na dłuższą metę rozejrzymy się za gliną i wylepimy gniazdo pod ogień, palenisko… albo… coś jak piec - próbowała wytłumaczyć, gestykulując przed sobą. Pokazywała kulę wielkości dorodnej dyni. Ścięła jedną z niewidzialnych ścianek dłonią na sztorc - Tu się robi dziurę, całość wypala od środka. Ogranicza rozprzestrzenianie pożarów, daje ciepło i światło. W suficie wybijemy lufcik, wywietrznik, który nakryje się kawałkiem dachu albo blachy aby nam nie lało do środka i aby się tu nie podusić czadem…. tylko później, bo czasochłonne zajęcie z tego - wzruszyła trochę nerwowo ramionami - Na razie sprawdźmy teren dookoła i zejdźmy na dół, na śniadanie. Tam rozpalimy ogień, wysuszymy ubrania… pomyślimy co dalej.

- Zdaje się, że naprawdę się na tym znasz. -
W głosie Alex było słychać ulgę. Dziewczyna zawinęła chustę ze zdobyczami i upchała ją z powrotem do plecaka.
- Masz rację, trzeba zejść i zobaczyć co jest w tej chacie.
Dziewczyna jak powiedziała, tak zrobiła. Na czworakach przeszła w stronę wybitej dziury w dachu i po odsłonięciu plandeki wyszła powoli na dach. Pogoda zniechęcała, ale to co było przed nimi stanowiło kwestię przeżycia. Sprawdziła jeszcze raz broń, latarkę, scyzoryk, kombinerki.

- Lika - powiedziała w końcu patrząc na truchła w dole - myślisz, że przeżyli?

Wspomniana blondynka przycupnęła obok na dachu, zapierając się dłonią i powierzchnię dla pewniejszej i stabilniejszej pozycji.
- Mam taką nadzieję - przyznała szczerze, chociaż minę miała ponurą - Było ich więcej, może te stwory poleciały za nami, ich zostawiły w spokoju. Nie to mnie martwi - nabrała powietrza i wypuściła je bardzo powoli.
- Nie ma tu nawet robaków - dodała szeptem.

Alex uśmiechnęła się krzywo szykując się do zejścia.
- Ta dziewczyna… ta chora, która była z bratem. Ona nie przeżyłaby takiej ucieczki przez las. Więc jeżeli nie wszystkie poszły za nami, to mogło być różnie.
Przesadziła krawędź dachu nadal trzymając się go kurczowo.
- Ale masz rację, mogli się ufortyfikować. Mieli ogień. My za to pewnie zginęlibyśmy gdyby nie granat.
W końcu puściła krawędź dachu a jej lądowanie obwieściło plaśniecie błota.

Vasilieva odczekała chwilę, nim nie zawołała cicho wciąż na śliskiej grzędzie.
- I jak, czysto? - dla spokoju ducha pociągnęła z piersiówki, skoro i tak nie było nikogo do podziału, kto suwenir widział.

- Na to wygląda - Alex krzyknęła. - Ale musimy pomyśleć o drabinie, czy choćby linie. - złapała pistolet w prawą dłoń, a nóż w lewą. Obie złożyła ze sobą i ruszyła w stronę drzwi. To znaczy szerokiej przegniłej framugi, w której po drzwiach zostały jedynie zawiasy. Brakujące okna dawały sporo światła wewnątrz budynku. Widok nędzy i rozpaczy.
- W środku też nic nie ma - wzrok Alex prześlizgnął się po śladach pazurów, które przeorały tynk. - Ale naszym prześladowcom chyba coś tu nie przypasowało. Zdaje się brak schodów na nasz stryszek.

- Więcej szczęścia niż rozumu
- Lika mruknęła pod nosem, zeskakując na stały grunt. Wolała nie myśleć co by było, gdyby jednak któraś z bestii znalazła drogę na dach i dalej do śpiących bez cienia świadomości ciał. Śladem drugiej kobiety zagłębiła się w ruiny, stąpając ostrożnie i rozglądając się czujnie. Nie znalazła jednak nic, prócz kurzu, połamanych, zbutwiałych mebli i rdzewiejącego metalu do spółki z korodującymi cegłami.
- Musimy znaleźć wodę - powiedziała, bez przekonania odgarniając nogą potłuczone skorupy naczyń - Jeśli ktoś tu mieszkał, miał do niej dostęp. Pompa, studnia… nie wydaje mi się, aby mieli kanalizację.

- W kranie jej nie zostało
- Alex rzuciła tym stwierdzeniem z czegoś, co kiedyś mogło być łazienką. W dłoni trzymała oderwane pokrętło od kranu. Sama bateria była przerdzewiała i nie spłynęła z niej nawet kropla.
- Wszędzie dużo śmiecia. Będzie z czego kombinować system alarmowy. Eh… powiedz mi Lika, tak? Nie przekręcam imienia? Powiedz mi, co cię tam wczoraj strzeliło, że się tak zgięłaś w pół? Co? - Morgan mówiła to przegrzebując szafkę w łazience. Po lekarstwach nie było śladu, za to lustro zostawiło po sobie setkę kawałków.

Z pokoju będącego chyba kiedyś sypialnią, dobiegł głośny, zrezygnowany jęk Vasilievej. Wszędzie szrot, śmieci i brud. Niczego cennego. Żadnego jedzenia. Do tego pytania na które nie miało się chęci odpowiadać, chociaż należało. Przysiadła więc na parapecie, zgarniając z niego drobne, suche listki.
- To przez promieniowanie, jestem na nie wyczulona - przyznała bez ogródek, spoglądając przez wyrwę okienną na podwórko, a szczególnie na jedną z martwych pokrak leżących nieruchomo w błocie.
- Wciąż je czuje, od… tych mutantów, ale już słabe. Wczoraj gdy atakowały ledwo szło wytrzymać.

Alex z przerażoną miną stanęła w progu sypialni patrząc na blondynkę siedzącą na oknie.
- O ja pierdolę. Trzeba te truchła odciągnąć od chaty jak tak. Jeżeli one promieniują, to musiały same dostać jakieś niewyobrażalne ilości. Może dlatego nie ma tu zwierząt? - Morgan włączył się słowotok. Najwyraźniej też była „uczulona” na promieniowanie, choć wyrażała to inaczej.
- Wodę pewnie i tak szlag trafił, nawet gdy dostaniemy się do studni. No i wreszcie składa mi się brak zwierząt w okolicy. My musimy stąd spieprzać. Iść dalej. Cholera wie dokąd - tym razem wbrew temu co powiedziała oparła się o ścianę i osunęła na tyłek, między połamaną komodę a przegniłą futrynę.

- Nie… popadajmy w panikę - Lika przymknęła oczy, a kiedy je otworzyła nie było w nich śladów wahania. Wstała z parapetu i przeszła przez pokój, siadając obok Alex. Wyjęła piersiówkę i wcisnęła jej w ręce.
- Tylko nie mów tym z góry - zazezowała symbolicznie ku sufitowi, a potem zaśmiała się cicho - Wyjdziemy stąd, tylko nabierzemy sił. Zorientujemy w sytuacji. Dajmy sobie dzień-dwa na przeszukanie okolicy. Baza wypadowa się sprawdziła, przetrwaliśmy noc. Zwierzęta pewnie są gdzieś dalej, też to czują i nie podchodzą bliżej. Na razie zadowolimy się tym co znajdziemy. Jesteśmy w lesie - popatrzyła na towarzyszkę wymownie unosząc palec wskazujący, aby kwestię podkreślić - Jeśli nie masz awersji do zielnych zup z dzikimi bulwami, kłączami, jałowcem i korą to przeżyjemy. Wychowałam się w lesie podobnym do tego, wolę dzicz niż ludzkie osiedla. Poza tym robię zajebistą kawę z orzechów i żołędzi - przyznała skromnie, podciągając kolana pod brodę - Za to po powrocie do cywilizacji stawiasz mi flaszkę whiskey i ją wypijemy razem. Pasuje? - zakończyła pytaniem i wyciągnięciem ręki do przybicia układu.

Alex zaśmiała się szczerze. Potrzebowali tego. Potrzebowali chwil uśmiechu. Potrzebowali zaufania. Potrzebowali siebie nawzajem. Zrobiła łyk z podanej piersiówki.
- Do góry mam chłodnicę, kilka węży. Jeżeli byłby na to czas, to możemy zrobić nieco bimbru. Choć wolałabym użyć tego zestawu do przerobienia części naszego prochu w ładunki wybuchowe. Ja urodziłam się w Posterunku. Całe życie walczyłam z maszynami. Mój brat zginął w walce z nimi. Moja matka zginęła w walce z nimi. A ja jakimś cudem wylądowałam tutaj na zadupiu. Z maszynami nie da się walczyć w polu. Są szybsze niż człowiek. Bardziej pancerne.
W prawej dłoni uniosła pistolet.
- Ta zabawka na przykład nic maszynom nie zrobi. Mam go jako straszak na facetów nie trzymających rąk przy sobie. Maszyny załatwiliśmy pułapkami. Miny to luksus. Podobnie jak granaty. Ale w lesie jest sporo rzeczy, które mogą się nadać. A mamy ze sobą Wyrwidrzewia.
W oczach Alex pojawił się pewien trudny do określenia błysk, po czym pociągnęła jeszcze łyk rozgrzewającego napoju i oddała go Lice.
- Dobra, skoro ja znam jakąś twoją tajemnicę, to uczciwie będzie gdy zobaczysz to…
Morgan odłożyła broń na podłogę i unosząc prawą dłoń lewą zaczęła zdejmować rękawiczkę. W końcu odsłoniła coś wyglądającego jak z innego świata.
Kontrast jaki dawała proteza z zaawansowanego tworzywa w tym rozpadającym się domu wydawał się wręcz przytłaczający. Alex poruszała palcami w całkowicie naturalny sposób.
- Ludzie poza posterunkiem różnie na to reagują.

- Ludzie są… bywają okrutni. Boją się tego czego nie rozumieją, a strach wzbudza w nich agresję. Inności… też się boją, więc jej nienawidzą. Wolą zgotować piekło, niż wyjść poza bezpieczną strefę tego co znane - Vasilieva z zaciekawieniem przyglądała się protezie, by po krótkim wahaniu, uścisnąć ją. Tak jak się spodziewała, pod palcami czuła chłód metalu.
-Piekło nie ma nic ws pólnego z miejscem… piekło wiąże się z ludźmi. Może to ludzie są piekłem? - skrzywiła się, puszczając syntetyczną dłoń i przepiła z manierki. Oto pośrodku głuszy spotkała się para pariasów, wyrzutków. Zapatrzona w sekret Alex, Lika zgrzytnęła zębami, przełykając głośno palącą berbeluchę. Wszyscy mieli swoje tajemnice.
- Nie zastrzelisz mnie? - spytała nagle, patrząc drugiej blondynce w oczy.

- Nigdy nie zabiłam człowieka - odpowiedziała Alex zakładając rękawiczkę z powrotem na dłoń.
- Widzisz, my w posterunku walczyliśmy z maszynami. Pomiotami Molocha. Zabijanie ludzi nigdy nie leżało ani w moim interesie, ani w interesie kogokolwiek z moich bliskich. Gdybyśmy skrzyknęli ludzi z całego kontynentu, to moglibyśmy zmieść roboty z tej planety. Ale ludzie z jakiegoś powodu nie widzą zagrożenia tam gdzie jest. Zamiast tego rzucają się sobie do gardeł. Eh… masz racje, piekło to ludzie.

Lika milczała. Długo.
Spoglądała nieobecnym wzrokiem gdzieś za okno, gryząc się z myślami. Trawiła, analizowała. Wreszcie westchnęła, zbierając się w sobie. Jeśli mieli dalej iść razem w końcu i tak tajemnice znikną, szczególnie te, które ciężko ukryć.
- A jeśli nie jestem człowiekiem? - mruknęła ponuro, tężejąc w bezruchu.

- Eee - zaczęła elokwentnie Alex - a czym? - Dziewczyna patrzyła na drugą blondynkę ze zdziwieniem na twarzy. Mrugała oczami, jakby właśnie za chwile Lika na jej oczach miała zdjąć skórę i odsłonić kompozytowy szkielet z generatorem wewnątrz stalowej klatki piersiowej.

Odpowiedzią nie były słowa. Vasilieva zamknęła oczy, wydychając powoli powietrze, a potem zgarnęła włosy na prawe ramię. Ściągnęła szal ciasno opinający szyję, rozpięła guziki kurtki. Złapała za kołnierz koszuli i szybko rozpięła parę górnych guzików. Spod ubrania wyłoniła się blada skóra, przecięta sino-czarnymi żyłkami. Z boku szyi, nad ramieniem skóra zmieniała kolor na bladoniebieski.
Gładka tkanka przechodziła w małe, romboidalne wykwity, przypominające lśniące łuski. Może wężowe, może rybie. Zmiana miała wielkość połowy dłoni, odznaczając się na ciele zapewne z daleka. Gdyby nie warstwy materiału pod jakim Lika je chowała.
- Oszczędziło twarz i dłonie - wychrypiała pustym głosem, łapiąc porządnego łyka z piersiówki - Tylko twarz i dłonie. Nie… nie jest zaraźliwe.

Alex wykonała ruch cybernetyczną dłonią. Ruch ponaglający przekazanie piersiówki. Cóż, takich rzeczy nie widywało się co dzień.
- To od promieniowania? Czy skąd? Urodziłaś się taka?
Ciekawość wygrywała ze strachem. A myśli kotłowały się w głowie blondynki.

- Tak, od promieniowania - mutantka przyznała, przekazując flaszkę i nawet uśmiechnęła się blado - Zaraz po wojnie teren gdzie mieszkaliśmy został mocno skażony. Dzieci… czasem rodziły się takie jak ja - zaczęła się z powrotem ubierać i zawijać pod szyją - Matka ukrywała mnie przez dwa lata, ale w końcu sąsiedzi się dowiedzieli. Chcieli ją zlinczować, a mnie spalić. Ojciec odszedł gdy zobaczył… no po porodzie - splunęła na ziemię - Uciekła do lasu, tam próbowała wychować szkaradztwo takie jak ja. Dlatego wolę głuszę - rozłożyła ręce - Mniejsza szansa na pogoń tłumu z pochodniami i widłami.

- No to wychodzi, że ja miałam zajebiste życie. Mój brachol był świetnym snajperem. Bohaterem posterunku. Matka mikrobiologiem. Specem od broni masowego rażenia. Stary cybernetykiem z doświadczeniem. Autorem takich mechanizmów jak moja ręka. Życie ideał. A mnie zachciało się iść na front i walczyć z maszynami. Matka zmarła w laboratorium. Bo stażystka potłukła próbkę z jakimś wirusem. Dzięki niej mieliśmy szczepionkę. Ale nie przeżyła. Umierała za szczelną komorą patrząc na mnie. Męczyła się kilka dni.
- Alex wstała i naciągnęła rękawiczkę też na drugą dłoń. Gardło miała ściśnięte. Można było odnieść wrażenie, że nie opowiadała zbyt często tej historii.
- Max, mój brat był kiedyś ze mną na jednym z wypadów. Wpadliśmy w pułapkę. Poprowadził czteroosobowy oddział, żeby mnie wyciągnąć. Ja straciłam rękę. On życie. Bohater posterunku. Postrach Molocha. Uratował swoją bezwartościową siostrę.
Zacisnęła szczękę.
- A potem ojciec dołożył cegiełkę.
Dłoń uderzyła w ścianę wzbijając w powietrze kurz i krusząc fragment tynku.
- Tej samej bezwartościowej córeczce zafundował prototypowy implant. Ale jego szanowali. On budował posterunek. Razem z bandą jajogłowych.
Przełknęła ślinę w ściśniętym gardle.
- Ale gdy zabrakło leków zimą dwa lata temu intelekt i poważanie nie pomogły mu wyjść z choroby. Zmarł. Nikt już mnie nie chronił przed ludzką podłością. Idealny dom się posypał. A mnie nie ma już w Posterunku.
Otrzepała tynk z rękawiczki.
- Niech ta rozmowa zostanie między nami. Nie wiem czy ego naszego Wyrwidrzewia nie ucierpiałoby gdyby miał świadomość z jakimi dziewczynami spędza noce.
Na koniec Alex uśmiechnęła się i mrugnęła okiem.
- Chodźmy sprawdzić piec.

- Zmieniam nasz układ
- powiedziała Vasilieva, wstając z podłogi i ruszając za towarzyszką - Nie jedna flaszka whiskey tylko cztery. Ty kupujesz dwie, ja dwie… a potem pijemy póki nam starczy gambli. Na razie jednak zostaje kawa z żołędzi, o ile jakieś się tu znajdą. Jeśli nie… herbata sosnowa też ma swoje zalety - zachichotała cicho, wyprzedzając Alex, a gdy ją mijała nachyliła się, całując jej policzek. Zaraz też odskoczyła.
- Nic nie słyszałam… i nie Wyrwidrzewa bym się obawiała, ale jego ogara… chodź - złapała dziewczynę za rękę - Zobaczymy piec, rozpalimy ogień. Czas na śniadanie.

- Taa… laska śpi z nożem
- pokiwała głową Alex.

Piec kaflowy był nieco wyższy od Alex. Gdy ta się schyliła i otworzyła drzwiczki, to fala starej sadzy uderzyła prosto w jej twarz. Morgan rozkaszlała się i odsunęła przecierając oczy.

-Wygląda na trupa-zza jej ramienia Lika oceniła sytuację i pokręciła głową - Darujmy sobie, zmontujemy normalne ognisko. Zanim byśmy go uruchomiły, o ile ciągle nie zaczopowało go na stałe, minie cały ranek.

- Ugh, ugh
- kaszlała próbując coś powiedzieć Alex - tak… racja… ugh.
W końcu przetarła twarz rękawem odsłaniając bladą skórę spod czarnej sadzy.

- Trzymaj - w jej stronę powędrowała kraciasta chustka - Przyda się nam maskowanie… ale to może potem, co? - mutantka parsknęła wesoło i starła czarną maź tropicielce z czubka nosa - Specjalne życzenia co do śniadania? Zobaczmy co jest z tyłu domu, w nocy widziałam tam jakieś żelastwo.

Alex nie przykładała się do zmywania twarzy, ale była wdzięczna za pomoc. Możliwość uśmiechnięcia się do kogoś, po całonocnej szalonej walce o życie była bezcenna.
- Fajnie, że coś widziałaś w nocy. Ja nie widziałam nic. I połowę biegu nic nie słyszałam po tym granacie. No to chodźmy. Tu i tak nic więcej nie znajdziemy. Później rozstawię tu jakieś pułapki.

- Bycie odmieńcem ma też swoje plusy
- Lika parsknęła, przyglądając się zabiegom pielęgnacyjnym, a później obie wyszły na korytarz i dalej - do pomieszczenia będącego kiedyś kuchnią. Stamtąd wyrwa w murze prowadziła na tył posesji, zarośnięty zielskiem i niekoszony od nie wiadomo jak dawna.
- Mamy szczęście… spójrz - wskazała kępę zielska parę kroków od nich - To babka lancetowata, tam pokrzywa, a tam litwor! I komosa… cholera, szkoda że już tak zimno, teraz będzie trująca - mruczała wcale nie cicho, przemierzając zarośnięte podwórze jakby znalazła się w dawnym supermarkecie. Co parę kroków przyklękała, rozgrzebując zielone zarośla i kiwała krótko głową.
- Ktoś tu miał ogródek, widzę rozmaryn! - krzyknęła za plecy, klękając przy następnej podłużnej kępce. Chciała chyba powiedzieć coś jeszcze, ale nagle zbystrzała, prostując plecy i zaraz podrywając się na równe nogi.
Wydawało się jej, że kątem oka dostrzegła błysk, słonecznego zajączka, odbitego od lustra, lecz nie było to lustro. Nie takie zwyczajne.
Między chwastami, w głębi podwórka stała szeroka, stara wanna, ukryta między trawą i kupkami kamieni. Wypełniona prawie po brzegi deszczówką, odbijała liche światło słońca, przykuwając uwagę. Vasilieva ruszyła w jej kierunku, mając tylko nadzieję, żę w środku nic nie zdechło. Pobieżne oględziny szczęśliwie rozwiały jej obawy. Zanurzyła rękę w wodzie, powąchała i na koniec polizała. Znajomego, kwaśnego posmaku również nie wyczuła.
- Alex, spójrz! Jest czysta!

Druga dziewczyna była zmieszana. Gdy Lika zachwycała się ogródkiem to w głowie dziewczyny powtarzało się: “zielsko. Zielsko. Jeszcze więcej zielska. O, a tu trujące zielsko.”
Wanna była przy tym jak dar niebios. Dziewczyna uśmiechnęła się tak szeroko, że gdyby nie miała uszu, to prawdopodobnie zaśmiałaby się dookoła głowy. W końcu się odezwała:
- Jak coś, w plecaku mam tabsy do oczyszczania wody. Ale warto je oszczędzać.

- Potrzeba… -
druga dziewczyna zadumała się, uderzając palcami dłoni o dolną wargę. Zmarszczyła czoło i na koniec machnęła ręką - Potem, po śniadaniu. Filtr - popatrzyła na Morgan - Przefiltrujemy ją, na później. Teraz zagotujemy… z tym - zrobiła dwa kroki, zrywając niepozorną, zieloną roślinkę. Trzy kroki i zerwała następną - I tym… dorzucimy jeszcze… hm - rozejrzała się, zrobiła następne parę kroków i znowu coś zerwała - To też nie zaszkodzi… a tak! - wyprostowała się - To co, ty ogarniesz opał, ja się zajmę wodą i jedzeniem?

- Tak, myślę, że możemy tak zrobić. I koniecznie musimy ogarnąć szybką drogę wejścia na poddasze. Ale to gdy już coś zjemy.

Wygolona blondynka rozejrzała się. Mgła wokół nie napawała optymizmem, ale gdzieś trzeba było znaleźć w miarę suche gałęzie. Druga dziewczyna zanurkowała na dobre między chwastami, nucąc przy tym skoczną melodię, odganiajacą skutecznie widmo koszmaru zeszłej nocy.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 29-02-2020, 16:02   #40
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację


[media]http://www.youtube.com/watch?v=2CaypEojjKQ[/media]

Któraś z mgliście zapamiętanych niań powtarzała mu by nie szedł spać w gniewie. To była dobra zasada i młody Donnelley starał się do niej stosować. Żadna z piastunek jednak nie przewidziała, że przyszłość cudnego cherubinka o orzechowych oczkach zawierać będzie pobudkę na nawiedzonym cmentarzu, uganianie się po bezludnym lesie w środku nocy z bandą obcych i ucieczkę przed stadem zmutowanych psów. Do ostatniej chwili przytomności nim ciemność utuliła go w swych ramionach, w Sebastianie tliła się iskra gniewu. To rosnąca furia pchnęła ramię, by odruchowo i ciężko otuliło kobiece biodro...

...I ta sama iskra wyrwała z gardła olbrzyma niemal bestialski warkot, gdy świadomość przekroczyła granicę sennych majaków.
Uwielbiał sypialnię swojej rezydencji, zwłaszcza zdobiony, wygodny fotel, w którym zasiadał ze szklanką dobrego alkoholu... tuż przy kominku, dzięki czemu mógł patrzeć w płomienie i delektować się drinkiem w spokoju.
Teraz jednak nie miał drinka, ale coś lepszego.

Miękkie, ciepłe ciało, cudownie pachnące i elastyczne. Wtulone w jego wielkie cielsko ufnie, jakby nie istniały zazwyczaj dzielące ich granice. Trzymał drobinkę na kolanach, delektując dłonie gładkością jej skóry, zaś usta smakiem jej ust. Czuł po przyspieszonym oddechu że nie wytrzyma długo nim nie weźmie tego, co mu się należało - bez kompromisu, na granicy brutalności.
Tak jak oboje lubili najbardziej.

Widział też subtelne sygnały, zwykle ukrywane przez nią pod maską: rozchylone nozdrza, łapiące chciwie jego zapach. Błyszczące pożądaniem oczy i sterczące pod cienką, jedwabną sukienką sutki. Czuł jak ociera się biodrami o jego spodnie, nim chwyciła go za nadgarstek i nie wprowadziła wielkiej łapy pomiędzy uda, gdzie wyczuloną skórę opuszków palców zaatakował tropikalny żar i wilgoć. Wbił się głębiej, drugim ramieniem przyciągnął drobne ciałko mocniej do siebie i patrzył mu prosto w oczy, gdy za pomocą palców nie wprowadził go na szczyt rozkoszy, wyrywając z drobnej piersi głośny, wdzięczny jęk. Trzymał ją mocno, nie przestawał zabawy póki nie opadła całkiem z sił, prosto na szeroką pierś.
Przygarnął ją, pocałował w czubek głowy, pozwalając wtulić się w koszulę i z miną zadowolonego zwycięzcy patrzył w ogień.

Trwali tak, sam nie wiedział ile, jego wybranka musiała zasnąć w jego ramionach, co jeszcze mocniej podbiło ego Donnelleya. Popatrzył w dół, na skrytą w kotarze ciemnych włosów twarz i...wtedy dostrzegł czerwień, na długiej, łabędziej szyi. Szybko rozgarnął włosy aby odkryć że gardło kobiety poderżnięto. Cały przód jego koszuli i jej sukienki plamiła krew. Poderwał się, wstając z nią w ramionach na równe nogi... i wtedy zorientował się, że trzyma nóż.

Stary, paskudny kozik, pokryty szkarłatem. Tak jak jego ręka. Prawa. W jednej ściskał jego, a drugą przytrzymywał zamordowaną przez siebie Ophelię.




Kozik? Zwykły toporny kozik?
On?!

Nie był szalonym Soroką... bo to właśnie ten z wczorajszych towarzyszy skojarzył się z nożykiem...

Sebastian Donnelley nie był jedynie wielki ciałem. Od małego szkolony i przycinany do przejęcia władzy, przejęcia wpływów po ojcu rósł i duchem i ego. I teraz ten sam trenowany i kształtowany do wyższych celów Federata zacisnął pięści ze zgrzytaniem zębów.

Nie było opcji by sen się ziścił.

Co za bzdury!
Rysy mężczyzny stężały w pełnej gniewu masce.

Namacał odruchowo ciepłe ciało obok siebie i przetoczył na nie. Nie zważając na okoliczności przygwoździł Ophelię i w pół śnie, w pół akcie protestu złapał władczo za dłonie. Przesunał je kobiecie za głowę i przytrzymał je w miejscu skrzyżowane.
Wszelkie próby rozmowy zdusił pocałunkami.
Gwałtownością zacierał wrażenia po śnie, szybkim tempem powracał do rzeczywistości i zagłuszał kolejne uczucie, którego nie chciał zaakceptować, a którego oczy były równie wielkie co oczy wpatrzonej w niego brunetki, niesionej na fali rozkoszy.

Po wszystkim przetoczył się z powrotem na plecy i przygarnął Ophelię mocno do siebie, zamykając ją w klatce swych ramion i nóg.

Tam, gdzie był w stanie jej bronić.

To wtedy podjął ostateczną decyzję i uśmiechnął się już rozluźniony.
 

Ostatnio edytowane przez corax : 03-03-2020 o 00:20. Powód: Styl
corax jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172