Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-03-2020, 13:15   #21
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=1ZKqOGTOrkM[/MEDIA]

Istniało stare, oklepane stwierdzenie natury filozoficznej: byt kształtuje świadomość. Im więcej się posiadało, tym bardziej świadome spoglądało się na świat dookoła. Podobno, taką wersję przyjmowali materialiści. W drugiej wersji byt oznaczał istnienie, a ta sama z siebie kreowała postrzeganie - to co się widziało, odczuwało. Czym człowiek żył, czym się kierował i do czego dążył w niekończącej się podróży od narodzin aż do śmierci.
Lauren w tej właśnie chwili wiedziała jedno - nigdy nie sądziła, że całą swoją egzystencję, umieszczoną w pojedynczej sekundzie, da radę opisać dwoma słowami, idealnie sytuację opisującymi:
“Kurwa mać.”
Szło na opak, nie tak jak trzeba. Pod górę, po grudzie i jeszcze na dokładkę w całym szaleństwie trafiła do oblężonego Londynu z kimś, kogo najchętniej udusiłaby gołymi rękoma, a potem trupa wrzuciła do rzeki, aby obżarły go ryby lub dzikie zwierzęta. Stojąc na ulicy, z uszatą kulką futra w ramionach i żółwiem zapakowanym do torby z zapasami, Irlandka czuła jak pęka jej serce. Dwóch żywych, co do reszty rodziny… zawiodła ich. Wzięła na siebie odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo i co?
Dała ciała, spierdoliła po całości.
Może gdyby wcześniej wzięła się za szukanie, dałaby radę znaleźć jeszcze kogoś, choćby Panią Peppers, a tak pozostało jej dwoje dzieci, reszta albo zginęła, albo uciekała teraz między opustoszałymi uliczkami, niesiona skrzydłami instynktu tam, gdzie było bezpiecznie.
Daleko od zbliżającego się źródła hałasu, zamieszek.
Potworów przywracanych z martwych do pseudo-życia za pomocą nieznanej, obcej i przerażającej siły.
Sekundy uciekały podobne stadu przerażonych ptaków, zegar w swej łaskawości nie zamierzał się zatrzymać. Nie było powrotu do przeszłości, zmienienia decyzji. MacReswell wybrała - teraz przyszło stawić czoła konsekwencjom. Ściskając królika mordowała wzrokiem Larsa, lecz nim zdążyła go ofukać za zignorowanie uprzejmej prośby by uwalił się na dupę i nigdzie nie ruszał, otworzyło się okno. Wyjrzała z niego stara ropucha… i zaczęła wrzeszczeć.
- Rrrrrwa! - kobieta syknęła, rzucając głową w próbie rozejrzenia się we wszystkich stronach jednocześnie. Krzyk nie ustawał, ona nie miała ochoty na rozmowy.
- Ładuj się do środka, dasz radę prowadzić? - warknęła na towarzysza, patrząc na niego czujnie i poganiając napierając drobniejszym ciałem na te jego klocowate. Póki byli na ulicy hałas im nie sprzyjał, co innego gdy znajdą się wewnątrz fury. Odjadą, a stara prukwa odwróci od nich uwagę… taką przynajmniej technik miała nadzieję.
Szkoda tylko, cholera, że nadzieja tego dnia miała na nią totalnie wywalone.
- Dam - padła odpowiedź Andersona. W jego głosie słychać było gniew, całkiem jakby to, że wątpiła w jego możliwości, poruszyło jakąś czułą strunę. Zaciskając mocno szczękę wpakował się do wnętrza auta. Biorąc pod uwagę to, że w efekcie tej czynności jego czoło pokryło się deszczykiem drobnych kropel potu, a kolor skóry zbliżył nieco do odcienia kartek papieru, wyczyn ten kosztował go więcej niż miał ochotę pokazać.
- Dzwonię po policję! - starsza pani wrzeszczała dalej ale po owej groźbie zniknęła z widoku, zapewne w celu wykonania owego telefonu. W międzyczasie, gdy Lauren zabierała się za zajęcie miejsca po stronie pasażera, a Lars z cichym jękiem pochylał by dobrać się do kabli i odpalić Astrę, zza zakrętu wypadł mężczyzna w podeszłym wieku.


Staruszek pędził ile sił w nogach i chociaż odległość jaka dzieliła go od trzymającej w dłoniach swojego zwierzaka kobiety była dość znaczna, to jednak szybko się zmniejszała. Nie widać było by padł on ofiarą tego, co powodowało, że Londyn zamienił się w miasto żywych trupów, jednak bez dwóch zdań przed czymś uciekał. Bez dwóch zdań także liczył na podwózkę, biorąc pod uwagę to, że zaczął machać do niej. Wołać nie wołał, zapewne tylko dlatego, żeby być w stanie biec dalej.

Zza szyby MacReswell obserwowała jego wysiłek, walkę o ratunek, wybawienie. Bądź zgubę, biorąc pod uwagę tkwiący za pasem Irlandki pistolet. Nie chciała nikogo zabijać… wczoraj, parę godzin temu. Teraz była zmęczona, zdezorientowana, szarpana rozpaczą i walką z własną słabością, by nie rozpłakać się przy widzach, a szczególnie tym po prawo.
- Nie guzdraj się tak, mamy żywą tarczę - burknęła do trepa, zezując przez lusterko wsteczne na staruszka. - Mogę zmieniać biegi, dam radę. Ty skup się na drodze. Pospiesz się - ponagliła go raz jeszcze i dodała cicho - Nie chcę mu przestrzeliwać kolana aby w razie czego te… rzeczy zajęły się nim.
- Przestań… tyle… gadać - wysapał, a następnie pociągnął gniewnie za kable. Ruchy jego dłoni przyspieszyły nieco, w jednej nawet znalazł się nóż. Działaniom tym towarzyszyły widoki, w tej chwili dostępne jedynie Irlandce. Zza tego samego zakrętu, zza którego wypadł starszy mężczyzna, wyłoniła się grupa trzech nastolatków. Ci poruszali się znacznie szybciej i, w przeciwieństwie do starca, byli uzbrojeni. Co prawda były to tylko jakieś deski, jednak i tak nie wyglądało to najlepiej. I to nie tylko dla biegacza.
- Pierdo…- reszta utonęła w dźwięku uruchomionego silnika. Na okrzyki tryumfu nie było już jednak czasu. Ubrany na czarno dziadek dopadł wreszcie samochodu i zaczął tłuc dłonią w dach.
- Wpuśćcie mnie! Wpuśćcie! - prosił, próbując siłą otworzyć drzwi. Widać przy tym było, że na samym waleniu w dach się nie zatrzyma. W końcu chodziło tu o jego życie, a w takich chwilach nie myśli się o takich drobnostkach jak kilka skaleczeń na ręce.
Odpowiedziała mu kwaśna mina Lauren, rzucona przez szybę. Towarzyszył jej czarny, zimny wylot lufy, skierowany prosto w ciało starucha.
- Przestań się kurwa zgrywać na twardziela, tylko odpalaj ten pierdolony samochód - zwróciła się uprzejmie do towarzysza, choć patrzyła na obcego, zgrzytając zębami aż echo szło. Trzech gnojków za plecami dziadka zwiastowało kłopoty, dla niego oczywiście. Jednak pradawna zasada że gdy prawo upada, ludzie zmieniają się w zwierzęta, działała i miała się jak najlepiej.
- Gdybyś się posłuchał, chociaż przez ułamek sekundy ruszył tym co trzymasz między uszami i schował samcze ego w kieszeń, siedziałbyś z Thompsonem gdzieś w furze jadąc ku zachodzącemu słońcu… a tak siedzisz tu z kaszalotem średniej jakości socjalnej… kurwa mać! Spieprzaj dziadu! - krzyknęła wreszcie do obcego, wyładowując na nim frustrację - Bo dorobię ci drugą dziurę w dupie!
Starzec wcale nie miał zamiaru tak łatwo się poddawać. Trójka za jego plecami także. Słychać było nawet jak krzykiem dodają sobie animuszu. Na dodatek, tak jakby już w tej chwili mało było hałasu, powróciła starsza pani z okna, dodając swój głos do owego chóru.
- Zamknij się - warknął Lars, jakby głuchy na to co działo się poza wnętrzem samochodu. Było to najwyraźniej wszystko co mógł z siebie wydusić nie ryzykując przy tym jakże niemęskiego jęczenia z bólu. Zamknął więc jadaczkę, wrzucił wsteczny i wcisnął gaz. Samochód zaprotestował ale posłusznie wyskoczył do tyłu jednocześnie sprawiając, że staruszek stracił równowagę i upadł. Anderson, nie przejmując się nim zbytnio zmienił bieg i wyjechał na ulicę akurat w chwili, w której jeden z trójki nastolatków postanowił obrać ich sobie za cel rzucając w Astrę deską. Rzut był całkiem udany i zamienił tylną szybę w twór składający się z setek drobnych fragmentów. Trzymała się jednak, co niekoniecznie było dobre bowiem teraz nie było przez nią nic widać. Pozostawały lusterka. Byli jednak wolni, przynajmniej na chwilę. Byli także w ruchu, to jednak jak długo sytuacja ta miała się utrzymać, nie było pewne. Stan, w którym znajdował się szofer przypadkowej limuzyny sugerował, że podróż liczyć można było bardziej w minutach niż godzinach.
- Odjedź kawałek i przesiądziemy się. - ściskając królika w ramionach ochronnym gestem Irlandka zerkała na Andersona z czymś na kształt troski, skutecznie maskowanej niechęcią. Oczywiście, truła mu, on i tak wiedział lepiej… wszak durna baba nie mogła się znać na niczym konkretnym, szczególnie ta niespełna rozumu. Gnająca przez całe miasto po czterołapy inwentarz.
- Nie chcę mieć kolejnej stłuczki, mam ich serdecznie dość - westchnęła, głaszcząc dla uspokojenia futro w ramionach. - Nie odpadnie ci szacun i nie uschnie męskość, gdy przyznasz się do słabości. Oberwałeś, ciężko. Thompson mnie zamorduje, jak wrócimy.
- O ile - poprawił ją, dodając nieco optymizmu do sytuacji, w której się znajdowali.

Droga, którą obrał wywieźć ich miała z Barking i zawieźć do kolejnej części Londynu noszącej nazwę Rainham. Tak przynajmniej wyglądało to na początku bo zamiast skręcić na autostradę A13, która to najszybciej zwykle dawało się wyrwać z miasta, on przy kolejnym rondzie wybrał drogę prowadzącą w stronę Dagenham. Przed sobą mieli sieć wąskich ulic, pełnych samochodów i zwykle nieźle zakorkowanych, z tego co Lauren pamiętała. Ten dzień wcale nie był inny. Co prawda nikt nie wciskał klaksonów na chama ani w ogóle nie widać było by ktoś wpadł na pomysł ruszenia tą trasą, to jednak samochodów nie brakowało. Głównie takich, których przednie, boczne lub tylne części tkwiły w innych wozach, słupach latarni, a nawet witrynach sklepowych. Nie brakowało też ludzi, chociaż z początku zdawało się, że podróżują przez wymarłe miasto. Ci jednak zaczęli się pojawiać dość szybko. Biegnący w różnych kierunkach, krzyczący, płaczący, zdezorientowani. Niektórzy próbowali ich zatrzymywać, jednak Lars nie zwracał na nich uwagi. Wydawać się mogło, że w ogóle ich nie dostrzega. Teoria ta potwierdziła się w chwili, w której skręcił ostro w prawo i wjechał na teren parku, zahaczając przy okazji o młodą kobietę. Samochodem szarpnęło jednak jechał dalej. We wstecznym lusterku Lauren mogła dostrzec że kobieta próbuje się podnieść. Nie zdążyła jednak bowiem zaraz za Astrą, na teren parku wpakowało się czarne audi.
- Potrzebujemy lepszego wozu - wysyczał Anderson, kierując Astrę ku bramie wyjściowej parku. Bez wątpienia miał rację. Jeżeli ich podróż dalej przebiegać miała w tym stylu to stary wóz jak ten, który ukradli, wkrótce miał wydać swoje ostatnie tchnienie.
MacReswell prychnęła, gdyż łatwiej było się wściekać, niż rozmyślać nad ich sytuacją. Złość pomagała przetrwać, dawała energię i impuls do działania.
- Większość ma już komputery, wiesz o tym, nie? - powiedziała, o dziwo, spokojnie - Komputera z kabli nie odpalisz. Musimy szukać… starszych modeli - jak na zawołanie mocniej przygarnęła do siebie zwierzaka. Po krótkim namyśle podwinęła koszulkę, rozpięła parę guzików od góry koszuli. W powstałą szczelinę wpakowała futrzaka.
- Lars… - przełknęła ślinę, bijąc się z myślami i słabością. Chciała coś powiedzieć, parę razy nawet otworzyła usta, lecz nie umiała wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Ciężko przychodziło dziękowanie, gdy miało się za złe samemu sobie dokonania wyboru jednego życia ponad inne. Werbalna komunikacja zawiodła, pozostała manualna - a najprostsza, symboliczna wręcz. Krótki, niezdecydowany ruch dłoni w stronę męskiego kolana. Nikły kontakt, parę sekund kontaktu. Błyskawiczny uścisk.
Nieme “dziękuję”, “jestem z tobą”.
“Wcale cię nie nienawidzę”.


W odpowiedzi skinął tylko głową, z tym, że nie było do końca pewne na co odpowiada. Ciężko też było uzyskać jakąś podpowiedź. Zaciśnięte szczęki i wzrok wbity w świat przed maską wozu nie dawały żadnej podpowiedzi. Podobnie jak reszta jego ciała, której jedyną funkcją w tej chwili było utrzymywanie pojazdu w ruchu.
Wyjechali z parku równie gwałtownie jak do niego wjechali. Kierowca roweru, który wyhamował w ostatniej chwili by się z nimi nie zderzyć, posłał za nimi kwiecista wiązankę. We wstecznym lusterku Lauren zobaczyła jak ponownie wsiada na rower, po czym w następnej chwili ląduje na masce audi. Lars zdawał się nie przejmować takimi drobnostkami jak cudze życie. Pruł dalej do przodu, skręcając gwałtownie by uniknąć jadącego z naprzeciwka samochodu. Jego oczy poruszały się gorączkowo, wypatrując zamiennika dla Astry. Ulice, którymi teraz jechali były cichsze. Domy, które przy nich stały, należały do tych z nieco lepszej półki. Głównie jednopiętrowe, w kilku przypadkach posiadające dodatkowe pokoje na strychach.


Większość podjazdów była pusta, jednak w końcu trafili na taki, przed którym stał biały suv.


Drzwi do auta stały otwarte, podobnie jak otwarte były drzwi do samego domu. Na chodniku widać było jednak ślady krwi, podobnie jak na framudze oraz dwóch schodkach prowadzących do wnętrza domu. Pomimo tego Lars zatrzymał Astrę na poboczu i nie wyłączając silnika odwrócił twarz w stronę Lauren.
- Odbezpiecz broń - polecił, oddychając z trudem, zapewne dlatego że usilnie starał się nie wydawać z siebie głośnych oznak świadczących o odczuwalnym bólu. - Strzelaj do wszystkiego co się ruszy - dodał, całkiem poważnie.

Lauren za to miała niemiłe przebłyski z podróży na komisariat, a raczej spotkania z chodzącymi trupami w korytarzu. Przed oczami przemknął jej mały Collin, syn sąsiadów. Uśpiony przez Andersona.
- Zostań tutaj - powiedziała, spoglądając na niego poważnie, od razu podnosząc dłoń aby uciąć oczywisty sprzeciw - Ledwo żyjesz, ledwo chodzisz. Będziesz mi zawadzał, zataczał się… nie będę cię narażać. - otworzyła drzwi - Zresztą ktoś musi zostać i być w pogotowiu jak się coś spierdoli. Daj mi pięć minut, niedługo wrócę… i trzymaj - spod bluzy wyjęła królika. Delikatnie posadziła go trepowi na kolanach, a potem nagle chwyciła go za brodę, kierując jego twarz w swoim kierunku. Nabrała powietrza.
- Mam już tylko jego - odparła po prostu, na moment pozwalając masce opaść - Proszę, pilnuj go.
Skrzywił się ale skinął głową zdejmując dłonie z kierownicy i delikatnie obejmując nimi królika. Zwierzak zdawał się w nich znikać.

Po otworzeniu drzwi i wyjściu, w uszy Lauren uderzyła cisza. Jedynie gdzieś w oddali słychać było wycie syren ale poza tym nic. Nie było krzyków, dźwięku klaksonów, odgłosów zgniatanych karoserii. Nic, błoga cisza, która jednak wcale nie sprawiała, że poczucie zagrożenia zmalało. Wciąż w końcu znajdowali się w obrębie miasta, a to, że okolica była nieco bardziej odludna niewiele zmieniało.
Zbliżając się do domu dostrzegała więcej niepokojących znaków. Kosze na śmieci w sąsiednim domu były przewrócone, a na drzwiczkach prowadzących do ogrodu, wisiała zakrwawiona szmata która równie dobrze mogła być koszulą. Na bocznej szybie suva widniał zakrwawiony odcisk dłoni. Nadal jednak nie było słychać żadnych oznak świadczących o tym, że w domu ktoś był. W tym, czy też w sąsiednich.
Z bronią w dłoni Irlandka powoli podchodziła do fury, stąpając ostrożnie i próbując mieć oczy dookoła głowy, co z przyczyn oczywistych możliwe nie było. Skupiła uwagę na samochodzie, nie wierząc że wszechświat zlituje się nad grzeszną duszą i w stacyjce znajdą się kluczyki, o nie. Przecież dzisiejszego dnia nic nie szło zgodnie z planem i cokolwiek by nie robiła, w końcu Lauren lądowała z ręką w nocniku. Albo śmietniku. Albo w jednej z wielu ran Andersona. O tym co aktualnie działo się u Andrew i jego syna wolała nie myśleć. Coś innego zaprzątało jej głowę, musiała przeżyć. Przecież nie chodziło o zwykły strach.
MacReswell nie mogła się bać, nie teraz.
Cholerny suv gdzieś miał kluczyki. Gdzieś… bądź u kogoś.
Na przykład właściciela zmienionego w szalonego kanibala, kryjącego się niczym mityczny Minotaur, wewnątrz labiryntu domu.
Tak jak się spodziewała, w stacyjce kluczy nie było.Nie było ich także w schowku na klucze ani w tym za ręcznym. Znalazła za to parę skórzanych rękawiczek, grzebień, pusty kubek po kawie oraz paczkę chusteczek. Nic z tego oczywiście nie było zbytnio przydatne. Kolejnym punktem był więc dom. Powoli podchodząc pod drzwi rozglądała się wokoło jednak nie dostrzegła żadnego zagrożenia. Najwyraźniej tym razem szczęście jej sprzyjało. Mogła tak powiedzieć szczególnie po tym, jak dostrzegła breloczek ze znakiem Toyoty dyndający wraz z innymi kluczami przy tym, który tkwił w zamku drzwi wejściowych. Najwyraźniej ktoś, zapewne właściciel, zdążył tylko wsunąć ów klucz, przekręcić i czas mu się skończył. Możliwe jednak, że zwyczajnie zapomniał o tym by go wyjąć. Możliwe zatem, że wciąż przebywał w pobliżu. Czy to jako istota ludzka, czy też jako coś innego.
Mógł czaić się gdzieś zaraz za drzwiami, albo zdążył umrzeć, ożyć i dodatkowo zaraził cała rodzinę, sąsiadów. Istniała szansa, że ledwo Irlandka ruszy klucze, zaraz w okolicy zaroi się od opętanych żądzą mordu szaleńców. Prawdopodobnie właściciel kluczy był gdzieś w okolicy… zostało mocniej ścisnąć gnata i ruszyć tyłek. Stojąc na środku ulicy sama wystawiała się na atak - co za tym idzie w niebezpieczeństwie był też Anderson i jej dziecko.
Anderson - butny, wredny, zdeterminowany i sprawiający że przysłowiowy nóż otwierał się Lauren w kieszeni.
- Rrrwa… - jęknęła pod nosem, podejmując wędrówkę do drzwi, bojąc się mocniej odetchnąć. Strzelała oczami po bokach, chcąc dojrzeć przyczajone zagrożenie, nim ono dostrzeże ją. Zapewne dom pełen był fantów, możliwe że broni. Brakowało jednak ochoty aby jeszcze bardziej kusić los. NA jeden dzień starczyło już naginania rzeczywistości, a wieczór wciąż nie nadszedł, a MacReswell gdzieś na samym dnie świadomości miała cień nadziej, że jednak zobaczy jeszcze księżyc wiszący na niebie w towarzystwie gwiazd… i flaszki. A najlepiej trzech.
Doszła do drzwi, sięgnęła po klucze i… Nic się nie wydarzyło poza tym, że teraz w dłoni trzymała szansę na ucieczkę z tego oszalałego miasta. Z wnętrza domu nadal nie dochodził żaden odgłos, podobnie jak cisza panowała wokoło. Całkiem jakby czas zatrzymał się w swym biegu i przystanął by popatrzeć jak też sobie Lauren poradzi z kolejną kłodą rzuconą pod nogi. Tyle, że tej kłody póki co nie było widać ani słychać. Była za to pokusa i to duża. W korytarzu, przy szafce na buty, stała para wysokich kozaków. Najwyraźniej właścicielka nie mogła ich pomieścić wewnątrz szafki. Dalej widać było jak korytarz rozszerza się przechodząc w salon. Po prawej stronie widniały zamknięte drzwi, być może prowadzące do sypialni. Były i schody, które prowadziły na strych, w tym wypadku przerobiony na kolejne piętro. Nigdzie nie widać było żadnych śladów świadczących o tym, że w domu mieszkają dzieci. Gdyby nie liczyć kropli krwi na beżowym dywanie, można by uznać, że na dobrą sprawę nic niezwykłego się tu nie wydarzyło, a właścicielka zaraz pojawi się by zapytać co też do cholery Lauren robi z jej kluczami w dłoni.
O ile dla owej właścicielki najście obcych kojarzyć się będzie inaczej, niż z obiadem dostarczonym prosto pod drzwi. Możliwe że mieszkała sama, równie dobrze miała pod dachem swoją rodzinę, gości, kochanka, jehowych. Albo i listonosza, bo czemu nie?
Hydraulik też wchodził w grę - wszyscy zaś odkryli w sobie nagłą chęć na krwisty tatar… jednak wnętrze domu kusiło, jakby było wejściem mitycznego sezamu. Czy przypadkiem nie potrzebowali zapasów?
Dusząc cisnące się na usta przekleństwa, Irlandka wycofała się rakiem w stronę suva, jednocześnie machając ręką na opiekunkę do dziecka wciąż tkwiącą w starej furze. Zerkała przy tym przez ramię, aby sprawdzić czy paskudnik przypadkiem nie zemdlał.
Lars oczywiście.
Anderson nie odpowiedział na jej ponaglania do tego by ruszył tyłek. Lauren widziała jego twarz, a przynajmniej połowę tej twarzy, przyklejoną do bocznej szyby. Nie ruszał się, a gdy podeszła bliżej spostrzegła, że jego oczy były zamknięte. Podchodząc jeszcze bliżej ujrzała drobny, biały kształt próbujący uparcie wdrapać się na kierownicę. Przednie łapki zaczepione były o górę kierownicy, a tylne zdawały się raz po raz odbijać od kolan Larsa, miarowo uderzając w środek kierownicy aż… W końcu uderzyły tam gdzie trzeba, a raczej tam gdzie zdecydowanie nie powinny. Ciszę wypełnił niezwykle głośny dźwięk klaksonu. Anderson jednak nawet nie drgnął, za to pociecha Lauren z wrażenia utraciła całą swoją przewagę nad kierownicą i zniknęła kobiecie z widoku.
Gdzieś, sądząc po źródle dźwięku to jak nic w domu po prawej, rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. W domu, z którego drzwi wejściowych wyjęła właśnie klucze, doleciało cichutkie popiskiwanie, a następnie drapanie i w końcu wysoki, wżynający się w uszy odgłos wycia.
“Dobrze że drzwi są zamknięte” - pierwsza i jedyna, automatycznie pojawiająca się myśl, przynosiła dziwny spokój. Szkoda tylko, że ciało nie chciało poddać się tendencji: spocone dłonie, zimne dreszcze i nagła suchość w ustach, a wszystko okraszone nagłym zrywem mięśnia uwięzionego w klatce piersiowej. Hałas… cholerny hałas, nieprzytomny kloc w aucie.
Zemdlał?
Umarł i zaraz się zbudzi?
Oczyma wyobraźni Irlandka ujrzała minę Thompsona, gdy oświadcza mu, iż jego najlepszy kumpel zginął ratując inwentarz chodzącego kłopotu o zapędach socjopatyczno-autodestruktywych.
Szybki rzut oka za plecy, gdzie para towarzyszy - zamkniętych, na razie bezpiecznych.
Musiała w to wierzyć… w coś trzeba było.
Kobieta wzięła powolny, głęboki oddech, przymykając oczy.
Wzięła drugi wdech, powieki ponownie się otworzyły. MacReswell ruszyła z powrotem do domu, zaciskając w spoconej dłoni ciążącą cholernie klamkę.
Wycie w końcu umilkło i nie odezwało się ponownie. Za to powróciło drapanie. Im bliżej podchodziła do wejścia, tym było ono gwałtowniejsze. W końcu doszło także skiauczenie, wyraźny dowód na to, że ma do czynienia ze zwierzęciem, a nie z istota ludzką. Zwierzak koniecznie chciał się wydostać z zamkniętego pokoju, robiąc przy tym maksymalną ilość hałasu. Zagłuszał tym samym wszystkie inne odgłosy przez co Lauren nie była w stanie usłyszeć czy ktoś lub coś się do niej zbliżało. Miała zatem do dyspozycji tylko własne oczy.
Szkoda że Irlandka nie była pająkiem. Szkoda tez, że nieprzytomny kloc w bryce odmówił dalszej koegzystencji ze świadomością. Została tylko ona, mająca jedną klamkę i niewiadomą przed sobą. Drapanie wzywało ją, przyciągało. Oczyma wyobraźni widziała przerażone, zagubione zwierze, które nie wie co się dzieje. Czuła sączący się przez szparę w drzwiach strach, przecież jego psi świat tak nie wyglądał. Niestety to nie był dobry dzień dla żadnych żywych istot.
Kobieta ruszyła, rozglądając się i modląc w duchu, aby zagłuszyć lęk, wytępić wyrzuty sumienia. Przecież miała klucze, mogła ruszyć. Przepakować kloca, zostawić cholerny dom, wszak wystarczająco kusiła los.
Niestety nie umiała tak po prostu odejść. Mechanizm doskonale działający na ludzi, wariował jeśli chodziło o istoty mające tego pecha, że zostało im liczyć na człowieka bo sam nie był samowystarczalny.
Drzwi do sypialni także nosiły ślady krwi aczkolwiek była to tylko delikatna smuga na klamce. Nic nie wskazywało na to żeby coś miało na nią wyskoczyć z salonu czy też wpaść za nią do domu. Nie licząc pisków za drzwiami, było cicho. Piski zaś, te w chwili, w której Lauren stanęła przed drzwiami, także ustały. Słyszała za to bardzo głośny oddech, po chwili dopiero dotarło do niej to, że pochodził z jej własnych płuc.
Zaatakowana została dopiero w chwili, w której nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi. Czterołap nie czekał na to, aż się w pełni otworzą. Łapą zaczepił za nie i otworzył szerzej, po czym z impetem runął na swoją wybawicielkę.


Nad wyraz mokre wyrazy uznania i miłości dosłownie zalały Irlandkę, posyłając ją przy okazji na ścianę korytarza. O mały włos nie wypuściła broni, jednak na szczęście udało się ją utrzymać w dłoni i na dokładkę nie nacisnąć spustu. Zachowanie psa sugerowało że nic nie zagrażało Lauren w obecnej chwili. W końcu instynkt zwierzęcia czulszy był od tego, którym natura obdarzyła człowieka. Gdyby coś groźnego znajdowało się w pobliżu to psiak nie skakałby radośnie tylko warczał lub zwyczajnie uciekał.
- No już… już… dobry piesek - kobieta tarmosiła psi łeb, szepcząc uspakajająco - Kto jest dobrym, dzielnym pieskiem? Kto chce iść z ciocią na spacer? Gdzie masz smycz? Przynieś smycz - uśmiechnęła się do zwierzaka, ciekawa czy będzie wiedział o co chodzi.
Wiedział. Polizał ją jeszcze raz po twarzy, a następnie biegiem ruszył w stronę salonu. W chwilę później ponownie go ujrzała, tym razem z czerwoną smyczą w pysku. Wystarczyło podpiąć ją do obroży i ruszać na spacer. Przy okazji Lauren zauważyła, że przy obroży znajduje się okrągła, metalowa zawieszka z wygrawerowanym imieniem. Psiak najwyraźniej wabił się Daisy.
- Mądra dziewczynka, taka mądra dziewczynka - Irlandka mruczała zachwycona, przypinając obrożę i chwytając czerwony sznurek. Teraz istniała szansa, że stworzonko jej nie ucieknie. Chciała mu pomóc, wyprowadzić z tego syfu… chociaż, kurwa jego mać, je.
- Chodź Daisy, idziemy - zachowując ostrożność ruszyła w drogę powrotną, do białego suva. Rozejrzała się po korytarzu, zapuściła żurawia przez drzwi na podjazd. Czekała ją ciężka przeprawa, kierowcą była iście niedzielnym, a etatowy kierowcy zapewne wciąż się unieprzytomniał.
Albo już umarł i zaraz wróci…
- Nie! - syknęła na i do siebie, zaciskając zaraz szczęki.
Nie, po prostu nie. Nie zamierzała roztrząsać podobnego scenariusza.
Myślenie o tragediach automatycznie je ściągało.
Na podjeździe było czysto. Daisy, machając wesoło ogonem, sama zaczęła ciągnąć do przodu. Nie było także problemu w umieszczeniem jej w samochodzie. Wystarczyło otworzyć tylne drzwi by sama wskoczyła do środka. Najwyraźniej lubiła jazdę. Problemy zaczęły się gdy Lauren ruszyła w stronę Astry. Już z daleka widziała, że Anderson zmienił nieco pozycję. Siedział teraz z głową opuszczoną na pierś, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Biała kulka sierści wcisnęła się w kąt między tylnym siedzeniem, a drzwiami. Królik najwyraźniej stracił ochotę na zwiedzanie bowiem siedział tam nieruchomo, poruszając nerwowo noskiem.
- Rrrrwa mać - wbrew sobie Irlandka jęknęła głośno, zrywając się do biegu ledwo zatrzasnęła drzwi suva. Już wiedziała że Thompson ją zabije… znaczy nie zabije. Spojrzy z wyrzutem, a ona dostrzeże w jego oczach żal, złość. Poczucie straty za jaką będzie odpowiedzialna.
-Żyj kurwiu… Jezu Chryste… żyj kurwiu - mamrocząc pod nosem dopadła do auta, aby je otworzyć i w pierwszym odruchu sprawdzić dziadowi puls.
Przez dłuższą chwilę nie czuła nic poza chłodem jego skóry i wilgocią potu, który ją pokrywał. Ciało Larsa drżało jednak, całkiem jakby cierpiał z powodu bardzo wysokiej gorączki. W końcu jednak coś drgnęło pod opuszkami jej palców. Słabiutkie niczym drżenie skrzydeł motyla.
W tej samej chwili usłyszała szczekanie dobiegające z wnętrza suva. Daisy najwyraźniej wyczuła coś, co się jej nie spodobało. Względnie było to ponaglenie zniecierpliwionego zwierzaka. Jakkolwiek by nie było, stanowiło wysoce niepożądany hałas, który zdawał się brzmieć całkiem jak syreny alarmowe i obejmować całą okolicą. Przynajmniej w uszach Irlandki.
Anderson potrzebował szpitala, przynajmniej chociaż karetki pełnej sprzętu. Lauren miała apteczkę… gdzieś w torbie i tyle. Żadnego rezonansu, żadnego cudownego sposobu, aby mu w tej chwili pomóc. Zaciskając zęby wyprostowała się, zamykając drzwi auta. Szybkim krokiem oddaliła się od towarzysza, stając przy suvie. Sprawdziła magazynek, przeżegnała się, przełykając głośno ślinę. W okolicy czaiło się zagrożenie, pewnie kolejni opętani żądzą mordu kanibale… nie do końca żywi.
- Przepraszam Andy - wyszeptała, a potem podniosła dłoń do ust i zagwizdała ile sił w płucach. Raz, drugi… i trzeci.
Sądząc po tym, że Daisy ustawiła się pyskiem w stronę przeciwną do tej, po której stała Lauren, zagrożenie miało nadejść z przodu. Z tego też powodu Irlandka mogła się nieco zdziwić gdy usłyszała głos dochodzący zza jej pleców.
- Proponowałbym zachowanie ciszy - padły słowa, gdzieś zza niej, nie na tyle blisko jednak by osoba mówiąca znajdowała się tuż, tuż. Mężczyzna, bo bez wątpienia był to głos męski, musiał zatem stać tam, gdzie znajdowała się furtka prowadząca do ogrodu.
MacReswell odwróciła się błyskawicznie w jego stronę, napięte do granic możliwości nerwy pokierowały dłońmi z bronią w tym samym kierunku, aż cała sylwetka nie stanęła w pozycji strzeleckiej na przeciw zagrożeniu. Jego się przecież spodziewała - przeciwnika, a raczej przeciwników. Celu do odciągnięcia od Larsena celem późniejszego go zabicia.
O ile on nie zabiłby jej pierwszy.
Dysząc ciężko Irlandka potrząsnęła głową.
Koleś mówił, czyli żył.
- Pogryźli cię? - wyrzuciła z siebie zanim zadziałał rozum.


Nieznajomy faktycznie stał przy furtce, a raczej za nią przez co Lauren widziała tylko jego głowę i barki. Całkiem nieźle uformowane, świadczące o tym, że nie jest mu obca siłownia. Niestety, nie widziała czy był uzbrojony, a jeżeli był to w jakim stopniu. Nie widać także było żadnych śladów ugryzień, z oczywistego powodu.
- Próbowali - odpowiedział, wzrok przenosząc na lufę broni i z powrotem na osobę, która w niego mierzyła. Mówił spokojnie chociaż w jego głosie wyczuwało się chłód, jakby nie był do końca przyjaźnie nastawiony ale nie chciał tego otwarcie okazywać.
Stalowa czerń lufy wymierzona prosto w głowę zwykle wprawiała ludzi w nastrój mnichów-pustelników, nie wiedzących pozornie czym jest złość. Miał przed sobą wariatkę, uzbrojoną, zdenerwowaną - niepoczytalny, nieznany element w stanie wysokiego wzburzenia. Denerwowanie kogoś takiego do rozsądnych pomysłów nie należało.
- Dobra… dobra… tak… rrrwa mać - Irlandka bardzo powoli opuściła rewolwer, czując jak prawie uginają się pod nią nogi - Wybacz… serio, zwykle nie wymachuję klamką i nie wrzeszczę na ludzi. Myślałam… - potrząsnęła głową - Potrzebuję pomocy, mój… - zawahała się -... chłopak. Jest ranny, mieliśmy wypadek. Motocyklowy. Złamał rękę i nie wiem, czy nie oberwało się narządom wewnętrznym. Nie pogryźli nas - odetchnęła powoli i wskazała na suva - Twoja fura i pieseł?
Mężczyzna przeniósł spojrzenie na Astrę i szybko powrócił nim do Lauren.
- Mieszkam obok - poinformował, otwierając furtkę i robiąc krok w stronę Irlandki. Ubrany był w jeansy i podkoszulek z długimi rękawami. Na obu widać było ślady krwi, chociaż nic nie wskazywało na to, że należała do niego. W dłoni trzymał długi nóż, który na dobrą sprawę mógł być maczetą.


Na nim też widać było krew.
- Tu nie jest już bezpiecznie - stwierdził, wskazując ostrzem na wciąż szczekającą Daisy. - Jak chcesz to możecie się zabrać ze mną tylko musisz się sprężać - zaproponował, mierząc ją czujnym spojrzeniem.
- Jesteś z kimś? - szybkie pytanie i równie szybki rzut okiem na okolicę - Gdzie zamierzasz jechać? Nie żebym książkę pisała, albo szukała tytułu. Jeden człowiek kiepsko sobie poradzi, mamy grupę. Czekają na nas… tylko, cholera, kierowca mi zaniemógł - jęknęła, wywalając kawę na ławę - Nie za dobrze jeżdżę, a miasto teraz to jakiś koszmar. Pomóż nam dotrzeć do naszych, mamy od cholery broni. Palnej. Leki, zapasy. Podzielimy się. Pomoc za pomoc.
- Jest nas dwóch - poinformował, ruszając powoli w jej stronę. - Możemy pogadać w drodze - dodał, zatrzymując się dwa metry przed nią. - Szczekanie Daisy ściągnie tylko kłopoty chociaż należy raczej przyjąć, że to kłopoty powodują szczekanie. Ten tam to twój chłopak? - wskazał ostrzem na Astrę. - Jeżeli tak to pomogę ci go przenieść. Nasz wóz stoi dalej - wyjaśnił.
Śmierdziało pułapką, bądź wrodzoną paranoją. Instynktem przetrwania, zagłuszonym chwilowo przez desperację.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 01-03-2020 o 16:53.
Zombianna jest offline