Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-03-2020, 14:47   #24
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=J8WpvQ5cfHM[/MEDIA]

Zawsze wiadomo, co myśli pies. Są cztery możliwości: może być wesoły, smutny, zły albo czujny. Intencje jego zachowania są proste, kierują nim instynkty i potrzeby - te najprostsze, bez zbędnej sofistyki, mamienia albo stwarzania pozorów. Psie oczy nie potrafią kłamać, odbijając świat poprzez pryzmat bezwarunkowej miłości, ciepła i wierności, której ludzki gatunek mógł im jedynie zazdrościć. Pies słucha i wykazuje zainteresowanie, nawet jeśli nie do końca rozumie słowa. Ma gdzieś czy jest się bogatym czy biednym, idiotą czy geniuszem, ekstrawertykiem otoczonym przyjaciółmi, czy połamanym życiowo introwertykiem. Dla niego liczył się sam człowiek, dzięki instynktowi przejrzeć potrafił każdą, nawet najdoskonalszą maskę-nawet tę, której ludzki właściciel nie odklejał od twarzy przez długie miesiące bądź lata.
Psy miały coś w sobie, Lauren nie umiała tego nazwać. Czynnik ów sprawiał, że jej dłoń odruchowo gładziła łaciaty kark, a z każdym pociągnięciem skóry po miękkiej sierści, z niebieskowłosej głowy ulatywała część złości, zupełnie jakby wraz z drobinkami psich kłaków w powietrze wędrowały przylepione do niej negatywne myśli i troski.
Pozostało zmęczenie, sypiące w oczy piekące drobiny piachu… rezygnacja, przygniatająca barki coraz mocniej. Wędrowały niżej i niżej, aż Irlandka miała wrażenie, że nigdy więcej nie da rady podnieść się do pionu. Zostanie w tym aucie, cokolwiek miałoby się stać - statyczna figurka wpatrzona w surrealistycznie sielankowy obraz za oknem; głaszcząca kark obcego psa i z królikiem schowanym pod rozpiętą bluzę.
Obok nich unieprzytomniał się Andreson, z przodu zaś siedziała dwójka obcych mężczyzn którym MacReswell zawdzięczała ratunek z opresji. Gdyby nie oni utknęłaby z rannym trepem, zwierzyńcem i bagażami na zadupiach Londynu, całkiem niedaleko strefy zamieszek, a ich szansa na ratunek byłaby bliska temperatury zera absolutnego… a tak?
Jechali wygodnie terenowym, zwrotnym autem, rozsiadając po pańsku na tylnej kanapie. Pozwolono im skorzystać z zapasów medycznych, wieziono na miejsce docelowe spotkania z Thompsonem.
Zaopiekowano parą znajd i małym zwierzyńcem, wyplutym gdzieś na asfalt między domami, wrakami oraz powszechną krwiożerczą paniką.
Obraz za oknem zmieniał się, szydząc sobie z podróżnych idylliczną otoczką sennych peryferii wielkiego miasta. Sprawiał wrażenie, że wszystko co wydarzyło się od rana dewaluowało do roli sennej mary.
Irlandce też coś się śniło zeszłej nocy, odległej w czasie niczym początek ery mezozoicznej - koszmar innego czasu, innego miejsca i przestrzeni… i gdy myśli kobiety zwolniły, rozluźniając napięte przez ostatnie godziny mięśnie karku, ze szczekaczki gruchnęły hiobowe wieści.
Cóż, hiobowe z pewnością dla Matta i Nata. słysząc krótką, nerwową wymianę zdań, Lauren zaczęła się mentalnie przygotowywać do nagłej ewakuacji na ulicę, ba!, zaczynała już kombinować jak, u licha, poradzi sobie z zemdlonym Larsen, Daisy i cała resztą, gdy preppersi pojadą ratować swoich, wszak tak działał ludzki świat, prawda? Najpierw dbało się przede wszystkim o swoich, pozostali schodzili na dalszy plan - w tym irytujące, sarkastyczne i rozchwiane emocjonalnie baby z tendencjami samobójczymi.
O dziwo tak się nie stało, nikt nie wygonił ich ani nie wykopał na pobocze. Wciąż jechali we czwórkę zamknięci w klatce ciężkiego, nerwowego milczenia. Nikt nie wykazywał ochoty na konwersacje, dialogi i wspólne zapoznanie. Kazdy miał swoje zmartwienia, nadzieje i strachy.
Jedyna kobieta w bryce, obwarowana żywym inwentarzem, nie odrywała wzroku od okna przez praktycznie całą trasę. Pokazywała dobitnie że nie ma ochoty choćby na patrzenie na pozostałych, ignoruje ich i mogą dla niej nie istnieć - wymówka idealna.
Taka, dzięki której nie widać strachu i rozpaczy wyzierających spod maski opanowania; dyskretnie przecieranych oczu, i przełykanej nerwowo śliny. Dzięki milczeniu szło udawać, że ma się wszystko w dupie - głos nie zdradzał braku opanowania, słabości.

Okazywanie słabości, przyznanie do niej byłoby dla Lauren gorsze niż policzek wymierzony piłą mechaniczną. Gdy świat się walił, a zasady kreujące społeczeństwo legły w gruzach, słabe jednostki warte były co najwyżej pogardy.Zresztą nie chciała się odsłaniać przed obcymi, bo Anderson pozostawał po drugiej stronie lustra.
Szczególnie ten cały Nat aka Wolf nie dawał jej spokoju. Wyjmując diablo przystojną gębę, chodziło o rzecz iście prozaiczną - siedząc przy kimś, kto jest miły i taktowny, bardzo ciężko jest pamiętać o tym, że nic z tego co mówi, nie jest prawdą, że nic nie jest pomyślane szczerze.
Każdy grał, zgrywał się i próbował ugrać coś dla swojej sprawy. Co konkretnie - wiedza o tym niestety przychodziła z czasem i często… po czasie.
Tak jak wydawać się mogło że zajechali pod wskazany adres, gdzie zamiast powitania czekał ich widok płonącego domu.
Wystarczył jeden rzut oka aby Lauren poczuła się potwornie zmęczona, na granicy wręcz śmiertelności. Usta jej zadrżały, obraz przed oczami na moment ponownie stracił ostrość, gdy spoglądała na piekło szalejące po ceglano-betonowym parkiecie.
Chyba właśnie wtedy w pełni pojęła i zrozumiała paskudną prawdę: nigdy nie wróci do domu. Tkwiła w świecie fantazji, omamów. Udawała twardą, lecz w głębi duszy łudziła się na happy end i powrót do dawnego życia. Życia, które będzie na nią czekać z otwartymi ramionami… pustego mieszkania wypełnionego ciemnością, zimnem i starą sierścią. Alkoholem zalewającym depresję i samotność. Narkotykami tłumiącymi wyrzuty sumienia, tęsknotę oraz całą gamę lęków. Dotychczasowa egzystencja zakończyła się tego poranka, już nic nigdy nie będzie takie samo.
Z trudem oderwała wzrok od szyby, prześlizgując nim po wnętrzu fury. W przeciwieństwie do niej inni mieli powód aby żyć. Nie potrzebowali szukać wymówek że kimś się opiekują, a ona?
Bez tych paru kłębków futra i łusek Lauren MacReswell stawała się idealnie zbędna i niepotrzebna. Panna Nikt, po której pustka nie będzie nikomu znaczącemu ciążyć.
- To… pewnie tu - stęknęła głucho, po czym przełknęła gorzką, kolczastą kulę dławiącą gardło od środka i zgrzytnęła krótko zębami. Nabrała powietrza i zamknęła oczy. Dłoń automatycznie powędrowała za pazuchę, wyciągając stamtąd królika i klamkę. Dotyk chłodnej stali pomógł zebrać się do kupy, wszak nie mieli czasu na rozklejanie.
- Spróbuj podjechać z drugiej strony - powiedziała do kierowcy, otwierając oczy w których kryło się coś nieokreślonego. Jakby zimna furia lub z trudem powstrzymywana żądza mordu, połączona z mroczną obietnicą długiej i bolesnej śmierci. - Dajcie mi namiary na wasze cb radio, jeśli ktoś tam przeżyje, dam mu je to się ustawicie po odbiór Andersona. Moja torba jest wasza: leki, żarcie. - przeładowała broń, w kieszeń kurtki wcisnęła paczkę amunicji - Nat wyglądasz na honorowego gościa, daj mi słowo że wypierdolicie moją rodzinę tam, gdzie przynajmniej będzie bezpiecznie.
- Ona znowu swoje
- westchnął Matt, sięgając do schowka na rękawiczki by wyjąć z niego pojedynczy batonik czekoladowy, który następnie został otwarty i wsunięty w usta.
- Podjedziemy z drugiej strony, jak sobie życzysz - zgodził się Nat, nie skomentował jednak dalszej wypowiedzi kobiety tylko skręcił kierownicą by naprowadzić samochód na widoczną z boku drogę.
Znaleźli się na niej chwilę później bowiem kierowca wcale nie oszczędzał wozu. Nie było widać ani straży pożarnej ani żadnych służb porządkowych. Sąsiadów też nie było, jeżeli nie liczyć dziewczynki na różowym rowerze, która stała w pewnym oddaleniu od płonącego domu i usilnie próbowała nawiązać kontakt przez swój wyraźnie nie współpracujący telefon. Gdy ich dostrzegła, pomachała ręką, schowała szybko telefon do kieszeni spodni i postawiwszy rower na stópce, ruszyła w ich kierunku.


Nat zatrzymał się po paru metrach pozwalając jej podejść do opuszczonej do połowy szyby.
- Próbowałam dodzwonić się pod 999 ale nie mogę nawiązać połączenia. Możecie spróbować? Nie wiem czy ktoś jest w środku ale na podjeździe stoi czarne audi, więc… - mówiła szybko, wyrzucając z siebie słowa które brzmiały dość dorośle jak na osobę w jej wieku.
- Telefony nie działają i wątpię by ktoś przyjechał. Nie powinnaś być w domu? - Zapytał Wolf, bardziej się skupiając na bezpieczeństwie małej niż na tym co się działo z domostwem.
- Mieszkam niedaleko - odpowiedziała, nieco urażona. - Nie powinniśmy czegoś zrobić? Tam naprawdę może ktoś jeszcze być, a nie wszystkie części domów zajęły płomienie - spojrzała błagalnie najpierw na Nata, a później na pozostałych, dłużej wzrok zatrzymując na Lauren.
- Sprawdzimy - wtrącił się Matt, otwierając drzwi i wyskakując z samochodu.
- Lepiej tu zostań - dodał Wolf, zwracając się do małej ale także pośrednio do Lauren.
Różnokolorowe oczy spojrzały w jego stronę, wiercąc kark czystą złością, gdy kobieta bez słowa otworzyła drzwi, wypakowując się na zewnątrz. Nabrała powietrza, na moment rozluźniając szczęki.
- Jak ci na imię? - popatrzyła na dziewczynkę.
- Sara Parker - przedstawiła się. - Mój dom znajduje się tam - wskazała na drugi koniec drogi. - Za kościołem.
- Nie powinnaś być w szkole? - zapytał Nat, także wychodząc z auta. - To chyba nie jest okres wakacyjny.
- Powinnam ale dziś nie mamy zajęć z powodu dnia treningów nauczycieli - wyjaśniła, przygryzając wargę. - Właściwie to powinnam siedzieć w domu ale internet nie działał i nawet coś z telewizją się stało i w końcu nie było nic do roboty - wyjaśniła, wyraźnie się przy tym tłumacząc i zapewne oczekując nagany.
- Widziałaś coś nietypowego? Nieznajomych albo znajomych, którzy się dziwnie zachowywali? - zamiast tego otrzymała kolejne pytanie od Nata.
- Nnie… - wydukała, wyraźnie zdziwiona. - No chyba że liczyć pana Edwarda, który zajmuje się porządkiem przy kościele. Chyba… Chyba wypił trochę za dużo bo tak się dziwnie zataczał jak go mijałam w drodze tutaj - wyjaśniła.
- Jestem Lauren - kobieta zmusiła się do uśmiechu, spoglądając na dziewczynkę. Przyjrzała się jej przez krótki moment, nim nie wskazała na wnętrze bryki - Mam prośbę, zobaczymy czy trzeba tam komuś pomóc, a tym bądź taka dobra i zaopiekuj się przez ten czas… to Daisy - pogłaskała psa po głowie - Tam obok jest Churchill i Edgar. Trzymaj się daleko od ognia i… - sapnęła, wracając wzrokiem do pożaru - Poczekaj, uważaj i nie hałasuj.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale jedyne co to pokręciła głową, celem odegnania czarnych myśli. Audiola… brzmiało znajomo. widziała taką furę całkiem niedawno.
Opuszczając podjazd domu Andrew: cholernego gliny, pieprzonego gogusia i pana idealnego. Tego, którego wzrok przyszpilał ją do szafki w kuchni. Któremu wbrew całej logice świata… chyba na niej zależało, z niewiadomych przyczyn i wbrew sprzeciwowi po stronie irlandzkiej. Przypomniała sobie wyraz jego twarzy, kiedy na nią patrzył, a jej ciało automatycznie ruszyło do przodu.
- To fura Thompsona - mruknęła do Nata, mijając go ze wzrokiem wbitym w płonący budynek. Ogień trawił posesję, tak jak w popiół obracały się kolejne nadzieje.
Andrew… cholerny Andrew Thompson. Zimno rozlało się kobiecie wewnątrz piersi, nogi zerwały do biegu. Czy to smutek nas ogarnia, kiedy piękne wspomnienia kruszeją, gdy wraca się do nich pamięcią, bo wspomniane szczęście nie wynikało z prawdziwej sytuacji, ale z obietnicy, która nigdy nie została dotrzymana?
Samochód faktycznie wyglądał dokładnie jak ten, który stał przed domem Thompsona gdy zbierali się do wyruszenia w drogę. Drzwi po stronie kierowcy były otwarte. W środku nie było nikogo chociaż Lauren zauważyła ślady krwi na tylnej szybie oraz porzucone opakowanie po bandażu. Na żwirowym podjeździe, tuż przy tylnych drzwiach wozu leżał biały kwadrat opakowania po gazie.
Sam dom, jak widać było już z oddali, stał w płomieniach. Wejście frontowymi drzwiami nie wchodziło w grę. Paliła się jednak tylko część środkowa i ta po prawej, przez co lewa część domostwa pozostawała, póki co, wolna od płomieni. Nie znaczyło to jednak, że była wolna od dymu, ten bowiem zdawał się być wszędzie. Matt, który dotarł tam wcześniej, kierował się właśnie w stronę jednego z wysokich okien, po lewej stronie. Poza nim nie było nikogo. Nat bowiem wciąż tkwił przy samochodzie, najwyraźniej udzielając małej dodatkowych instrukcji lub też zadając kolejne pytania.

MacReswell patrzyła zahipnotyzowana w jasny prostokąt opatrunku nim nie podniosła go odruchowo, mechanicznie wręcz. Nie wyciągaliby apteczki, gdyby ktoś z nich nie został ranny. Na kogo padło: Andy, Simon? Fatima poradziła sobie z tym, czy już nie żyła.
Drugi rzut oka po okolicy utwierdzał w przekonaniu, że ktokolwiek oddychał, prawdopodobnie znajdował się w domu.
- Rrrrwa… - Irlandka sarknęła, a głowa znów wystrzeliła jej na boki, przeglądając okolicę. Ogień i dym, żar i duszne piekło do spółki z trującymi oparami płonących materiałów pochodzenia syntetycznego. Wchodzenie na pałę równało się dołączeniu do ofiar… znaczy się laureatów Nagrody Darwina. Potrzebowali ochrony, czegokolwiek sensownego co choć odrobinę zmniejszy ilość wdychanego dymu, zanim nie zaczadzieją na dobre.
Wzrok Lauren prześlizgiwał się po murze, idealnie przystrzyżonym trawniku, klombie z wiecznie zielonymi drapakami, aż trafił na maleńką miskę z wodą, będącą mikrą fontanną dla ptaków, bo kto bogatemu zabroni, kurwa jego mać.
Z nową werwą technik rzuciła się sprintem w tamtą stronę, po drodze zdejmując z grzbietu kurtkę, bluzę i podkoszulkę, aż została w samym staniku. Bluza i kurtka wróciły na jej grzbiet, koszulkę nadgryzła i przerwała na dwoje, oba kawałki materiału mocząc obficie w wodzie. Tak zaopatrzona wróciła pospiesznie do Murzyna.
- Przyda się - wcisnęła mu mokrą szmatę, drugą wiążąc dookoła nosa i ust.
Odebrał od niej fragment materiału i przytknął go sobie do ust, a następnie skorzystał ze swojego glocka by uderzyć rękojeścią w szybę. Kilka chwil później okno stanęło otworem. Matt nie marnując czasu wkroczył do środka jako pierwszy. Zanim jednak Lauren zdołała do niego dołączyć, pojawił się Nat, który najwyraźniej skończył już zawracać dupę dziewczynce i postanowił w końcu dołączyć do akcji ratunkowej.
- Jeżeli ktoś przetrwał to niemal na pewno już ich lub jego tu nie ma - oświadczył. - Sara powiedziała że widziała wóz podobny do naszego i trzy motocykle jakąś godzinę temu - poinformował, podając kobiecie maskę przeciwgazową w wersji zwykle używanej przez rowerzystów muszących na co dzień znosić wydzieliny z rur wydechowych. - Powinno być lepsze od tej szmaty - wskazał na trzymany przez nią materiał. - Pójdę sprawdzić tyły - dodał. - Nie szarżuj.
I ruszył w stronę tyłu budynku, zapewne by odszukać inne wejście, które skróci czas przebywania w płonącym domu do minimum.
- Tu nie ma nikogo - Matt pojawił się z powrotem w oknie. - Wchodzisz czy czekasz na jakieś objawienie?
Dziękowanie przychodziło trudno, odpowiednie zgłoski opornie przechodziły przez gardło, aż wreszcie utknęły gdzieś w jego głębi zanim wydobyły się dźwiękiem poza usta.
- Audiola musi mieć gaśnicę przyda się - Irlandka powiedziała w ramach podziękowań, biorąc maseczkę, a gdy jeden problem zniknął, pojawił się drugi. Tym razem po drugiej stronie muru.
- Jakbyś zamiast symulować przy oknie wziął się do roboty, nie zagradzałbyś mi drogi - fuknęła do Matta, zarzucając kaptur na głowę. Dość włosów straciła jednego dnia.
- Masz latarkę? Bliżej pożaru będzie jeszcze mniej przyjemnie.
Mężczyzna wyjął z kieszeni smartfona i pomachał jej nim przed nosem.
- Teraz chyba każdy ma - odpowiedział, cofając się z powrotem w głąb pomieszczenia. Lauren podążyła za nim by znaleźć się w niewielkim pokoju, który najwyraźniej służył właścicielowi za biuro. Stało tu ciężkie biurko, na którym leżał zamknięty laptop. Pod ścianami stały regały pełne książek o zagadnieniu prawniczym. Nie zabrakło także wygodnego fotela. Wszystko to tonęło w dymie, który do wnętrza docierał przez otwarte drzwi. Po ich przekroczeniu trafili na otwartą przestrzeń będącą częścią holu. Naprzeciwko widzieli płomienie pełzające po ścianach, liżące schody prowadzące na piętro, a także kotłujące się pod wysokim sufitem.
- Niedługo runie - poinformował Matt, odsuwając na chwilę mokry materiał od ust i nosa tylko po to by ponownie je nim zasłonić. Skierował swoje kroki w stronę otwartych, podwójnych drzwi prowadzących na tyły domu. Lauren słyszała jak budynek jęczy i strzyka pożerany żywcem przez wydający z siebie wściekły ryk ogień. Był niczym bestia, która nie mogła nasycić się swoją ofiarą i której radość sprawiało zabijanie i słuchanie jęków swej ofiary. Biorąc pod uwagę to, jak szybko pożar się rozprzestrzenia, musiał mieć coś naprawdę pysznego do jedzenia. Być może ktoś pomógł mu w narodzinach i zadbał o to by nie brakło mu pożywienia. Nigdzie jednak nie widać było żywej duszy, którą można by uratować. Także w salonie, znajdującym się na tyłach, nie widać było ani żadnych ciał czy to martwych czy kurczowo trzymających się życia.
Gdzie podziali się pasażerowie czarnego Audi, zaparkowanego na podjeździe? Czy uciekali gdzieś dalej, a może już nie żyli? Chyba że wciąż tkwili gdzieś w cholernej ruderze, zablokowani i bez możliwości ucieczki.
- Mieli rannego - MacReswell zdawała się nie słyszeć ostrzeżenia, mimo że pot lał się jej po plecach i czole, a każdy głośniejszy trzask okolicy sprawiał, że na ułamek sekundy stawało jej serce. Musiała iść, sprawdzić, mieć pewność, że tym razem nie zawiedzie Thompsona. Ten jeden cholerny raz.
- Potrzebowali miejsca bezpiecznego, łatwego do zabarykadowania - dodała, wychodząc na prowadzenie ich podwójnego peletonu - w kuchni zwykle jest woda i coś do ewentualnej amputacji. W piwnicy łatwo się zatrzasnąć i zabarykadować. Może są tu gdzieś, podduszeni i… - zrobiła przerwę, stając w miejscu. A potem nagle wrzasnęła na całe gardło - Andreeeew!!! Andy jesteś tu?!!
Odpowiedziała jej cisza, a przynajmniej cisza świadcząca o braku żywej osoby zdolnej na jej krzyk odpowiedzieć, bowiem dom wcale cichym nie był.
- Nie wiem czy uda się nam dostać do kuchni - Matt wyraził swoje powątpiewanie, po czym zaniósł się kaszlem i szybko ponownie przyłożył materiał do ust. - Nie wygląda na to by ktokolwiek tu został. Przynajmniej żywy - dodał jednak po chwili, kierując się w stronę widocznego za oknami ogrodu. Starał się iść nisko pochylony żeby jak najmniej dymu dostawało się do jego organizmu. Widać było gołym okiem że dużo dłużej nie wytrzyma tego zwiedzania, a przynajmniej nie wytrzyma bez wyrządzania sobie samemu krzywdy. Gdzieś z boku, po prawej, rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Do tamtej części budynku prowadziły drzwi, w tej chwili zamknięte, spod których wydobywały się gęste, czarne kłęby dymu. Po lewej salon przechodził w część poświęconą regałom z książkami i stojącemu pośrodku pustej przestrzeni fortepianowi.
Szkło potłukł Nat, czy piekło od wysokiej temperatury? - dobre pytanie. Drugie równie dobre brzmiało: co jeśli szkło zostało stłuczone przez jednego z upiornych kanibali?
Z drugiej strony ktoś ogień podłożył specjalnie, może nawet po to, aby zjarać potwory czające się w środku.
- R..rkkhh..rkhhrrrwa mać - Lauren zaklęła między atakami kaszlu, garbiąc się podobnie jak towarzysz. Czas im się kończył, ona jednak nie umiała odpuścić; nie dawała rady się odwrócić i odejść ot tak. Szarpnęła więc klamkę drzwi, odskakując z jękiem, gdy uderzyła w nią ściana gorąca, widok jasnych płomieni tańczących na meblach jadalni i dalej kuchni. Ilość dymu wzrosła, zintensyfikowała się też jego zjadliwość.
- Idź stąd! Khe...khe… znajdź… khe… Nata! - wykaszlała za plecy, samej zostając na miejscu. Mrużąc oczy w próbie przebicia wzrokiem mieszaniny dymu oraz żaru, wyciągnęła broń. Dała radę zrobić raptem parę kroków w jadalni, nim ostatecznie nie pokonał jej gorąc, zmuszając do osłonięcia twarzy ramieniem i cofnięcia. Rekonesans przyniósł łut pocieszenia - zlew wyglądał na czysty, bez śladów krwi. Albo tak się jej zdawało, bliżej podejść nie mogla. Pokonując suchość w ustach, zagryzła dolną wargę, podnosząc broń wyżej i przymierzyła się do strzału. Drganie powietrza zniekształcało perspektywę, piekące i łzawiące oczy też nie ułatwiały sprawy, lecz kobieta strzeliła, próbując celować w baterię kranu tkwiącą tuż nad metalem zlewu.
Strzał okazał się nad wyraz udany. W górę wystrzeliła fontanna wody, natychmiast przekształcając się w białą chmurę gorącej pary, która zaatakowała Lauren, zmuszając ją do wycofania się z jadalni i zamknięcia drzwi. Zapewne za jakiś czas będzie się dało tam wejść ponownie, jednak na pewno nie w tej chwili. Skóra twarzy piekła ją niemiłosiernie, sygnalizując możliwość poparzenia. Atrakcji wszak nigdy nie było zbyt wiele. Kolejne szyby poddawały się gorącu lub też działaniom ludzkim. Dźwięk ich rozpadu docierał bardzo wyraźnie do uszu Lauren, podobnie jak wściekły syk pary. Matt, stojący przy oknie, machał w jej stronę sygnalizując że najwyższa pora by wynieśli się z płonącego budynku. W końcu do jadalni dało się też dotrzeć od strony ogrodu, nie było zatem potrzeby by tkwić w spowitym dymem salonie.
“Jeśli to przeżyję, kupuję koszulkę <BHP-nie słyszałam>” - przez łepetynę Irlandki przemknęła ironiczna myśl, windująca humor ze dwie stopy wyżej. Wciąż pozostawała to strefa smolistej czerni, lecz jakoś łatwiej przyszło wziąć kolejny oddech. Mając nadzieję na chociaż krótkie przemycie twarzy w fontannie, wycofała się całkiem do salu, a następnie pod okno okupowane przez Matta.
- Co tu robisz?! Leć do kumpla - wysyczała, gramoląc się na drugą stronę budynku. Przed oczami miała miskę z wodą dla ptaków… tak idealnie zimną i mokrą. Nic tylko zanurzyć w niej gębę… a potem poszukać w torbie panthenolu.
- Dobrze wyglądasz - sarknął w odpowiedzi Matt, opuszczając wnętrze domu jako ostatni i ruszając na poszukiwanie Nata. Lauren dotarła zaś do wody przeznaczonej dla ptactwa. W odbiciu jakie ukazało się w tafli ledwie była w stanie rozpoznać samą siebie. Jej twarz pokrywała warstwa czarnej mazi, tam zaś gdzie jej nie było, pyszniły się czerwone plamy skóry podrażnionej przez atak pary. Miała właśnie zanurzyć dłonie w zapowiadającej się na przyjemnie chłodną wodzie gdy od strony drogi dotarł do niej pełen przerażenia krzyk dziewczynki.
Brudne od sadzy łapy wylądowały w sadzawce, niestety tylko one. Głowa Lauren uciekła tam, gdzie źródło hałasu, a przynajmniej takie miała wrażenie. Wiedziała o jednej dziewczynce w okolicy - tej pilnującej futrzanej rodziny.
- Kurwa mać - jęknęła, darując na razie mycie. Po raz kolejny w przeciągu ostatniego kwadransa wystartowała jakby ją przypalali tym razem na plecach, zamiast na gębie, prosto do porzuconego auta… co jeśli Andreson padł i się zmienił?
“Żyj kurwiu, żyj kurwiu, żyj kurwiu, żyj kurwiu…” - jęczała w myślach, odpychając najgorsze scenariusze. Przecież tępy chuj był jej absolutnie obojętny, mógł zdechnąć i… i…
I najwyraźniej dokładnie to zrobił, chociaż jak zwykle, postanowił przy tym zagrać Lauren na nerwach i ani myślał pozostać martwy. Przynajmniej nie całkiem. Gdy tylko samochód Nata znalazł się na widoku, dostrzegła że w jego wnętrzu rozgrywa się paniczna walka. Drzwi prowadzące na tylne siedzenie były otwarte od strony, którą jeszcze niedawno zajmowała. Sara starała się bardzo usilnie wyrwać z uścisku Larsa, który jednak ani myślał wypuścić ją na wolność. Daisy biegała wokół samochodu co chwilę przystając i warcząc. Nigdzie nie było widać królika.
Tyle, jeśli chodzi o dowiezienie rodziny w jednym kawałku - więcej na przemyślenia nie było czasu. Scena rozgrywająca się wewnątrz fury sprawiła, że w ciele Irlandki ścięła się cała krew, zmieniając w płynny sorbet przepychany żyłami tylko dzięki panicznej pracy pompującego go serca.
- Lars… - wyszeptała niemo, usta jej zadrżały. Było za późno… nie dowiozła go do Thompsona, jedynie sprowadziła śmierć, w ostatnich minutach przytomności nie szczędząc mu cynizmu i oskarżeń, wypluwanych nienawistnie z pyska jadowitej żmii.
- Anderson… - przełknęła ślinę, a jej ręka wymacała zatkniętą za pas broń.
Tym razem nikt nie wyręczy kłopotliwej kobiety w tym najgorszym z obowiązków, bo to był obowiązek. W odwrotnej sytuacji miała nadzieję, że jej również ktoś podaruje łaskę.
- Anderson - powiedziała spokojniej, z całych sił odpychając od siebie widmo jego dotyku, smaku ust. Zapachu Armani Code, wymieszanego z żelazistą wonią krwi i świeżo zaparzonej kawy.
- Anderson! - wydarła się, udając że głos wcale się nie załamuje, gdy korzystając z ostatniej deski ratunku, zawołała go po raz ostatni. Alternatywę trzymała w spoconej dłoni.
Głowa mężczyzny odwróciła się w kierunku źródła nowego hałasu. Jego oczy były puste, a przynajmniej nie było w nich widać cienia inteligencji. Sara skorzystała z tej okazji i szarpnęła się mocniej, w efekcie czego wylądowała na zewnątrz wozu, w pyle drogi. Z jej ust wyrwał się okrzyk bólu, najpewniej skaleczyła się lub nawet coś sobie złamała. To jednak w tej chwili nie było istotne. Anderson szarpnął głową, ponownie zmieniając centrum swojego zainteresowania, którym na powrót stała się dziewczynka. Jego ciało poruszyło się w ewidentnej próbie podążenia jej śladem. Wtedy też całą okolicą wstrząsnął huk wystrzału.
Silne, postawne ciało znieruchomiało, tym razem już na zawsze. Zamarł w pół czołgającego ruchu, ze wzrokiem wciąż wbitym w mały, potargany cel zalegający na chodniku, praktycznie tuż na wyciągnięcie ręki. Dużej dłoni, o sękatych kłykciach i zgrubiałych opuszkach kogoś, kto z fizyczną pracą nie rozstawał się od lat.
Znieruchomiała potargana, posiniaczone głowa, przyszpilona do kanapy obcej fury małym fragmentem obcej materii. Wystarczyło tak niewiele, aby zakończyć ludzkie życie… ot mała ołowiana mucha, przewiercająca czaszkę jakbyta była zaledwie styropianową atrapą.

Niecałe pół metra od niej znajdował się mroczny, zimny wylot lufy. Dymiła przez krótki moment, nim nie wystygła i nie zasnęła, gotowa obudzić się kiedy ponownie śmierć zażyczy sobie trybutu - fakt ów był bardziej niż pewny, jedyną niewiadomą pozostawały czas oraz miejsce ponownego przebudzenia broni, trzymanej przez dłoń zupełnie inną niż spoczywająca na skórzanej kanapie jeepa.
Uzbrojona łapa należała do gatunku wąskich, niewielkich. Umorusane sadzą palce zaciskały kurczowo ciężkie narzędzie mordu, póki powoli ramię nie powędrowało w dół i tam znieruchomiało, celując wylotem lufy w chodnik obok uwalanych błotem, krwią i sadzą górskich butów.
Irlandka miała wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu, wyjmując ich spoza linii biegu wydarzeń, pozwalając trwać w nieskończenie długiej sekundzie, gdy resztki marzeń opadają, zostawiając po sobie jedynie ból i sprzeciw.
Lars Anderson i Lauren MacReswell - ofiara i kat.
Kat nie umiejący poruszyć choćby pojedynczym mięśniem, zamarły razem z czasem i ciałem na kanapie. Tym samym, które jeszcze nie tak dawno wstecz tętniło życiem, energią. Nieznośną butą, profesjonalizmem. Ciepłem, tajoną irytacją rozdymającą nozdrza.
Przeżył niejedno, niejedno widział. Znał się na swojej robocie, był ostrożny na tyle, aby przetrwać ponad trzy dekady dającego wycisk życia… a potem na swojej drodze spotkał niebieskowłosą Irlandkę, najgorszy z możliwych omenów.
- T… ty chujku - kobieta wyszeptała łamiącym się głosem, a podejście bliżej do teraz już regularnego trupa, przerastało jej możliwości motoryczne na ten moment. Paskudną, wieczną chwilę, gdy przypominała sobie wszystkie uszczypliwości, złośliwości, szpile i strzyknięcia jadem, wysłane w stronę cholernego trepa w przeciągu paru ostatnich godzin.
Wreszcie nogi w kolanach odmówiły współpracy, MacReswell wylądowała na nich tuż obok otworzonego auta. Czując że zaraz albo się rozpłacze, albo zwymiotuje, albo ucieknie z krzykiem, ścisnęła dłoń martwego ten ostatni raz.
- Przepraszam… - dodała, mrugając z szybkością karabinu. Odetchnęła raz, drugi i trzeci, nim w końcu nie odwróciła się, aby przez ramię spojrzeć na Sarę.
- Nic ci nie jest? Bądź tak dobra i weź Daisy, a potem poszukaj Churchilla, dobrze? Nie mógł odkicać za daleko. Ja… - potrzebowała kolejnych dwóch oddechów i przełknięcia śliny, aby dokończyć. I tylko po umorusanych czernią policzkach toczyły się dwie strugi, żłobiące w brudzie jaśniejsze ścieżki od oczu po żuchwę -... wyciągnę ciało, nie… nie może tak tu leżeć. Znajdź moje zwierzaki, to ważne.
Dziewczynka jednak nie ruszała się, patrząc z niedowierzaniem to na trupa, to na kobietę, która była powodem tego, że trup ów leżał teraz na kanapie.
- Ty… ty - zaczęła się jąkać, a następnie nagle, niemal jednym ruchem podniosła się na nogi i rzuciła do ucieczki. Słowa Lauren najwyraźniej w ogóle do niej nie dotarły. Liczył się tylko czyn. Ten zakazany czyn, którego się dopuściła. Nie miało znaczenia, że najpewniej uratowała małej życie. W jednej chwili zmieniła się bowiem z kogoś, komu względnie można zaufać w kogoś, kto jest śmiertelnym zagrożeniem. Z boku drogi, na chodniku, w promieniach słońca lśnił jej różowy rower. Porzucony, zapomniany i najwyraźniej, na obecną chwilę, niechciany.
Nagle kobieta poczuła jak czyjeś dłonie zaciskają się na ramionach, a następnie siłą stawiają ją na nogi.
- Lauren? Lauren! - usłyszała swoje imię wypowiedziane najpierw ostrożnym, a później zaniepokojonym głosem. Jednocześnie owe silne dłonie zaczęły ją odwracać aż stanęła oko w oko z widokiem umięśnionego, opalonego ciała. Nagiego ciała, a przynajmniej nagiego do pasa. Nat, do niego bowiem należał ów głos, przyciągnął ją bliżej nie zwracając uwagi ani na trzymany przez nią pistolet ani na to, że pokrywała ją warstwa sadzy.
- Spokojnie, mała - mówił dalej, ściszając głos do przenikającego do szpiku kości mruczenia, które docierało do niej gdzieś na wysokości ucha po czym spływało dalej. - Już po wszystkim. Teraz będzie mógł odpocząć. On by tego chciał - zapewnił ją z pewnością brzmiącą w każdym słowie. Całkiem jakby go znał, jakby spędził z nim długie lata, jakby byli kumplami. Jego ręce puściły ją, a w zamian została otoczona ramionami i przygarnięta tak, że jej policzek został niemal zmiażdżony poprzez wciśnięcie w odsłoniętą, skrywającą wyćwiczone mięśnie, skórę. Była ciepła i pachniała ogniem, dymem i czymś jeszcze. Drzewem, trawą i wiatrem.
Kojarzyła się dobrze, bezpiecznie. Wystarczyło zamknąć oczy aby dostrzec pod drugiej stronie powiek mały dom pod Dublinem, otoczony sadem i murem z kamieni. Ciepłe wieczory na wrzosowisku, spędzone z kubkiem herbaty i wzrokiem wbitym w ognisko.
Albo chodziło o tembr głosu, lub zwykłą obecność drugiego człowieka, przez jaką… bądź dzięki jakiej poczuła się naraz bezbronna niczym mała dziewczynka.
Od rana zamordowała z zimną krwią już parę osób, zwalając te czyny na karb epidemii, walki o przetrwanie.
Tak można było, ba!, trzeba było - aby się dostać do broni, po leki, do Thomspona…

Miliony wymówek, czym jednak pozostawał ten sam i podobnie rył zwoje mózgowe kogoś, kto do tej pory nikogo nie pozbawił życia.
Wszystkie te przypadki - i Mary Ann Watson i Morris przed komisariatem, dwójka na komisariacie…później traciła rachubę, lecz nic nie przygotowało na to, co stało się teraz. Poszło szybko: wymierzyć, nacisnąć spust i strzelić. Konsekwencje ciągnąć się miały póki w irlandzkiej piersi pozostanie oddech.
- Nie wiem... czego by chciał… chciał żyć - przyznała łamiącym się głosem. Stała skamieniała, póki pomruk i dotyk nie przebiły ostatniego pęcherza z butą. Wtedy też pistolet wypadł jej z dłoni, a ona sama wczepiła się rozpaczliwie, panicznie wręcz, w drugiego człowieka. Chwytała jego ramiona, wpijając w nie palce, zupełnie niczym topielec któremu w ostatniej chwili podaje się linę.
- Łopata… m-m… muszę go… muszę go pochować i… i znaleźć… Muszę znaleźć Thompsona… i Churchilla. Znowu uciekł… tylko… nie mam… nie-nie chcę… co ja mu powiem? - mamrotała, kręcąc głową gdzieś pod pachą mężczyzny znanym od może godziny.
On zaś głaskał ją po włosach i nic nie mówił, czekając aż nieco ochłonie. Jego ręce sunęły powoli po jej plecach, czasem podjeżdżając na kark. Był to delikatny, subtelny masaż mający za zadanie uspokoić buzujące w niej emocje.
- Znajdziemy - obiecywał cicho. - Znajdziemy i łopatę i twoje zwierzaki. Nie zostawimy ich za sobą. Później… Później spróbujemy znaleźć tego twojego Thompsona. Może ten facet, którego znalazłem będzie coś wiedział - uspokajał ją dalej. - Tym co powiesz swojemu przyjacielowi będziesz kłopotać się później. W razie czego mogę powiedzieć, że sam pociągnąłem za spust, jeżeli ułatwi ci to sprawę - zaproponował, odsuwając się odrobinę by chwycić ją dwoma palcami za brodę i unieść ją tak, by mogła spojrzeć mu w oczy. - Nie jesteś sama, Lauren.
Odruchowo Irlandka chciała zaooponować, sprzeciwić podobnie bzdurnemu stwierdzeniu, rzuconemu bez pokrycia, ot dla chwilowej poprawy samopoczucia samego mówiącego.
Kolejna pusta obietnica, równie piękna co złudna… tylko patrząc w te bladoniebieskie ślepia szło się zapomnieć, zatapiając w ciepły, pluszowy kokon czegoś, co normalni ludzie nazwaliby prawdopodobnie współżyciem dwóch istot ludzkich na jednej płaszczyźnie, albo kooperacją w tej samej linii czasowej, wyznaczonej wspólną traumę.
- Nie jestem sama… moja wina - przyznała, patrząc w dwa kawałki jasnobłękitnego diamentu spoglądające na nią z góry. Dziwne stwierdzenie, przyznanie pogodzenia z losem, przyszło kobiecie nadspodziewanie prosto. Równie łatwo, co stwierdzenie że to nie był dobry dzień.
- Powinniście mnie zostawić. Andy… Lars… Matt... ty… Zostawcie mnie tak po prostu… nikt nie będzie miał wam tego za złe. Za dużo luzi umiera bo… ja… powinnam być sama. Nie chcę… nie dam razy… żebyś i ty tak skończył. Albo Andy… a-albo… przepraszam - wychrypiała, a przez umorusaną twarz przeszedł bolesny skurcz.
- K...kto. Co za… kogo znaleźliście? Gdzie… gdzie masz koszulkę? - przełknęła ślinę aż po okolicy poszło echo, wzrok z mętnego powoli zaczynał przejawiać szczątki godności. Jeśli był ocalony, dowiedzą się gdzie jest Andrew… tylko nie wiadomo co dalej.
- Nie wiem - odpowiedział, uśmiechając się lekko jedną stroną ust. - Facet jest nieprzytomny. Wygląda na to, że próbował z kimś walczyć albo też poharatał się wyskakując przez okno. Nie jestem ekspertem. Matt siedzi z nim teraz - wyjaśnił, pomijając pytanie o jego koszulkę. - I nie ma mowy żebyśmy zostawili cię samą - dodał, na wypadek jakby uznała, że przystanie na jej szalony pomysł. - Jeżeli czujesz się już lepiej to może poszukasz swojego zwierzaka? Ja zajmę się nim - wskazał na Larsa. - Później pójdziemy do Matta. Może tamten odzyska w międzyczasie przytomność to się czegoś dowiemy. Odpowiada ci taki plan? - zakończył pytaniem, pozostawiając jej końcową decyzję odnośnie dalszych kroków.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline