Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-03-2020, 14:48   #25
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
- Jak… jak ten koleś wygląda? - Irlandka przetarła twarz dłonią, rozmazując między plamami sparzonej skóry następne czarne plamy przez co z pewnością przypominała kocmołucha wysokiego poziomu… mieli wszak ważniejsze sprawy, niż druna próżność.
Albo higiena.
- W… w jakim jest stanie, widzieliście otwarte rany, uszkodzenia zagrażające życiu? Kończyny wygięte pod dziwnym kątem, ma temperaturę, albo zimne poty? - kobieta zadawała pytanie za pytaniem, z każdym kolejnym wracając ze stanu granicznej histerii, do w miarę normy z tym, że nie rzucała się, ani nie kąsała towarzysza, darując mu wylew słodkiego jadu z którego przecież MacReswell słynęła.
- Znajdę Churchilla i pomogę ci z Larsem, jestem mu to winna - powiedziała powoli. Zapewne był to moment, aby się ruszyć, zacząć działać. Tylko niestety… nic nie szło aż tak prosto.
- Dzięki Nat… skrót od Nathaniel, co? - spytała, zmieniając wyraz twarzy na blado-zielony uśmiech. Uścisku też nie zwolniła, choć przestała wbijać mu paznokcie w skórę pleców - Oby tej koszulki nie dało się odzyskać, lepiej ci bez niej.
W odpowiedzi wyszczerzył się do niej ukazując dwa rzędy idealnie równych, białych zębów jak nic będących powodem do dumy jakiegoś dentysty.
- Zobaczę co da się zrobić w tej kwestii chociaż jeżeli planujesz się tak do mnie kleić całą drogę to faktycznie mogę jej nie potrzebować - dodał żartobliwym tonem, po czym szybko spoważniał, chociaż jednocześnie jego ramiona ponownie ją objęły i przyciągnęły. - Zajmę się nim, nie musisz nic robić. Co zaś się tyczy tego, którego znaleźliśmy… Krótkie, czarne włosy, ubrany w jeansy i sweter. Nie ma żadnych ran, które by mogły bezpośrednio zagrozić jego życiu. Wydaje mi się, że musiał walnąć o coś głową i dlatego odpłynął. Albo ktoś go walnął - wysnuł nieco mniej przyjemną teorię odnośnie losów nieznajomego. - Myślisz, że to może być ten twój cały Thompson? Może któryś z jego ludzi? Ilu ich właściwie jest?
Lawina pytań spłynęła z jego ust, które jednocześnie zaczęły na powrót zbliżać się do ucha Irlandki. Widać było, że podoba mu się bliskość kobiety i nie ma zamiaru pozwolić na to by obecność trupa w samochodzie w jakikolwiek sposób tą przyjemność zepsuła.
- Trzeba też będzie później sprawdzić co z Sarą - zakończył, pozwalając by ciepło jego oddechu owionęło nie tylko wnętrze jej ucha ale także najbliższy mu fragment szyi.
Westchnienie Irlandki miało stanowić komentarz do losu małolaty z końca ulicy, ale jak na oznakę niepokoju… niepokojąco przypominało ciche mruczenie.
“Jej Thompson…”
- Nie wiem, nie znam ich - przyznała szczerze, topiąc się w szerokich ramionach idealnie chroniących przed koszmarem mijającego dnia. Obecność obcego faceta działała kojąco, w ten perwersyjnie uspokajający sposób…
- Pracujemy z Andrew - skrzywiła się - Pracowaliśmy razem w jednej komendzie. Nie byliśmy partnerami, czasem dostawaliśmy wspólne… zlecenia. On ten lubiany, skuteczny, w mundurze, populary i otoczony kręgiem znajomych, kumpli, przyjaciół… i ja. W grunge’owej koszuli, zawsze z torba technika na ramieniu i warcząca na wszystkich, albo cisnąca po nich. Nie lubię ludzi, wkurwiają mnie. Poza tym Angole są zjebani. Nie wszyscy i… miałam ciężki rok, długa historia i niepotrzebna - wzruszyła ramionami, patrząc na trawę po lewo. Przy okazji oparła policzek z powrotem o ciepłe ciało, na zasadzie wampira energetycznego, ładując własne baterie.
- Za dużo kurwa gadam. Podsumowując rano dostałam wezwanie na miejsce zbrodni, Thompson mnie tam podrzucił i tak wylądowaliśmy w tym kurwidołku we dwoje. Przygarnął oszołoma, weszło mu na ambicje że ocali wszystkich których da radę. Chciałam spieprzyć do siebie, po rodzinę. Lars… poparł ten pomysł, ja go chciałam spławić, ale kutas się nie dał - głos się jej na chwile załamał. Odchrząknęła, jeszcze nie dając rady spojrzeć na zwłoki.
- Tak, za dużo gadam. Nie wiem ilu ich, gdzie, jak, kto i kiedy. Poszukam Churchilla, potem zobaczę co z tamtym kolesiem. Skoro jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, wytrzyma jeszcze te piec minut… a ja już mam dość… - westchnęła, przymykając oczy. Dużo do zrobienia, ciężko szło opuszczenie bezpiecznej strefy.
- Zróbmy co się da, a wieczorem… - zawahała się, aż nagle parsknęła. Nocą i tak wszystko wróci w formie koszmarnych snów - Gdzieś w bambetlach mam flaszkę. Cokolwiek się nie zdarzy, jest twoja. Dzięki - skrzywiła się. Za dużo mówiła i za dużo dziękowała.
Dobra opcja zagłuszenia myśli, kręcących się wokoło pieprzonego gliny mogącego być zaraz obok, lub daleko… Irlandka bała się co znajdzie przy Murzynie.
Albo kogo, a przede wszystkim: w jakim stanie.
- Widzisz i to brzmi jak plan - pochwalił ją, po czym ponownie odsunął się, tym razem nieco bardziej ale też ponownie ujął jej brodę. Był to delikatny dotyk, czuły gest bardziej, szczególnie gdy unosił ją w górę samemu się pochylając.
- Pachniesz jak przypieczony kurczak - oświadczył i zanim zdołała zaprotestować, musnął jej wargi swoimi. - Bierzmy się do roboty zanim ten twój długouchy zwieje na tyle daleko, że będzie problem z jego znalezieniem - powiedział, nadal trzymając swoją twarz tuż przy jej twarzy. - I wierz mi, nie zapomnę o tej flaszce - obiecał, a później… Później zrobił krok w tył, a za nim następny, pozwalając by chłodny wietrzyk wdarł się pomiędzy nich, studząc rozgrzane ciała. Czekał cierpliwie aż ruszy szukać zwierzaka, tak żeby mógł w spokoju zająć się ciałem. Czekał i przyglądał się jej spod przymrużonych powiek.

Ciężka sprawa - ruszyć się z miejsca - gdy ma się nogi niczym z waty, wrośnięte w beton jakby rosły tam od zawsze. Do tego cień śladu po dotyku na wargach mrowiących przyjemnie. Niemoc, choć innego rodzaju niż rozpacz sprzed paru minut.
Tym razem Lauren udało się ją pokonać, kucając po rzucony na ulicę gnat.
- Ogarnę, bez obaw - powiedziała, unikając patrzenia na wnętrze fury i zwłoki Andersona. Miast tego zaczęła się rozglądać za znajomym uszatym kształtem.
- W razie czego krzycz, jestem tuż obok - popatrzyła krótko na gadzinę o niebieskich oczach, gdyż dłuższy kontakt mógł skończyć się czymś, na co teraz niestety nie mieli czasu. W powietrzu wciąż wisiało echo umowy alkoholowej, zaś kobieta pierwszy raz od dawna, pomijając chaos panujący w mieście i wycinając makabrę, chciała aby wreszcie zrobiło się ciemno.
W ciemności łatwiej udać, że całe zło świata nigdy się nie wydarzyło.
- Ale nie ubieraj się, bo jeszcze cię nie poznam z daleka - parsknęła, pociągając nosem do kompletu, nim nie rozpoczęła łowów na królika.
Nat bez dwóch zdań był świadom wrażenia jakie wywarł na Lauren. Jego długie, oceniające spojrzenie było tego wyraźnym dowodem. Nic nie wskazywało także na to by w jakikolwiek sposób przeszkadzała mu pora dnia, nieboszczyk czy też płonący za plecami dom. Całkiem jakby nic z tego nie istniało w jego umyśle. Jakby jedyne co było w stanie skupić na sobie jego uwagę miało niebieskie włosy i manię na punkcie zwierzaków, które nazywa swoją rodziną. Gdy jednak oddaliła się w poszukiwaniu długouchego, zabrał się za sprzątanie samochodu. Drzwi po drugiej jego stronie zostały otwarte i do uszu Lauren dotarł dźwięk przesuwanego ciała, a następnie głuchy odgłos jaki wydało upadając na ulicę. Później było szuranie. Takie, jakie buty wydają gdy się je wlecze po asfalcie. Odgłos oddalał się, otaczał samochód, a później zaczął zmierzać w kierunku domu.
W międzyczasie nigdzie nie było widać kłębka futra. Torba z żółwiem została tam, gdzie ją Irlandka położyła. Daisy z kolei, wyraźnie zaniepokojona ale też zainteresowana tym co kobieta robiła, zaczęła węszyć obok niej, co chwilę popiskując. W końcu szczeknęła i pobiegła w pole, machając radośnie ogonem. Był to wyraźny znak świadczący o tym, że psiak coś znalazł i jest z tego powodu niezmiernie zadowolony.
Ponoć kiedyś psów używało się w trakcie polowań, wiec kto wie? Czy w zwykłym domowym piesele mógł drzemać instynkt? Myśląc o tym Lauren podrapała się po głowie strapionym ruchem.
- No dooobra… - mruknęła, kręcąc głową na boki. Desperacja level: MacReswell, odcinek “idąc za psem w pole kukurydzy”. Standard.
- Prowadź mała, no już! - zachęciła Daisy, oddalając się jej tropem. Przyda się moment wytchnienia, bez bestii o hipnotyzujących oczach.
- Rrrwa… chyba zwariowałam - mruknęła do siebie, przygryzając wargę wciąż pulsującą widmem niedawnego kontaktu. Bardzo możliwe iż postradała zmysły, tylko do cholery! Za to akurat nie zamieszała nikogo przepraszać.
Daisy wyraźnie się ucieszyła, że zyskała uwagę kobiety. Ponownie wcisnęła nos niską trawę i zaczęła iść dalej, wchodząc coraz głębiej w pole. W końcu ponownie przystanęła z pyskiem tuż przy ziemi. Tym razem nie ruszyła się już, czekając w tej pozycji aż Lauren dotarła do niej i mogła się pochwalić swoją zdobyczą. Między jej rozwartymi szczękami siedziało małe, kiedyś białe, a teraz dość poważnie zabrudzone zwierzątko. Królik był wyraźnie przerażony sytuacją, w której się znalazł, a która była tak obca wszystkiemu temu, co do tej pory zwykło go spotykać. Włączając w to gwałtowne lądowanie na ulicy.
- Churchill - Irlandka jęknęła, wyciągając ręce i łapiąc małą, zwichrowaną kulkę w objęcia. Ulga prawie odebrała jej oddech, uśmiech wrócił na bladą gębę. znaleźli się, wreszcie byli dla siebie… teraz tylko poprosić Nata o kawałek sznurka aby zrobić szelki…
- Dobra dziewczyna… najlepsza… dobry piesek, taki dobry piesek - kucnęła przy Daisy, tarmosząc futro i całując po pysku i czole. Skoro jedna część została rozwiązana, należało zabrać się za część odwlekaną.
- Chodź mała - zacmokała na psinę, aby nie musieć szukać i jej.
Zostawał ranny, nieprzytomny… być może Andy.
Albo ktoś martwy i zabity przez ponurego Murzyna.
Andy przykładowo.

Wracając nie dostrzegła nigdzie ani ciała Larsa, ani też Nata. Drzwi do samochodu były otwarte na oścież, nic jednak nie wskazywało by ktoś miał ochotę korzystać z tej, nawet w najlepszych czasach, rzadko używanej drogi. Idąc dalej dotarła do zaparkowanej przed domem audicy. Żar bijący z palącego się budynku był tu wręcz nieznośny. Szczególnie gdy spotkał się z podrażnioną skórą twarzy Irlandki. Samochód jednak stał dalej tam gdzie poprzednio, jakby czekając na to by zaczęła szperać w jego wnętrzu. Zarówno na przednim fotelu pasażera, jak i na fotelu kierowcy nie było żadnych śladów krwi czy pozostałości opatrunków. Były czyste, świadczące o tym że właściciel dbał o swoją własność. Dopiero z tyłu dostrzegła na czarnej skórze foteli, zaschnięte ślady krwi. Nie było jej dużo, zatem rana także nie mogła być bardzo poważna. Nie dało się jednak określić ani tego w jakim miejscu ją zadano, ani też tego czym. Kolejnym problemem był brak kluczy przez który samochód ten, z pewnością szybki i wygodny, był w tej chwili kompletnie bezużyteczny. Ostatni problem zaś stanowił bagażnik, którego bez kluczy nie dało się otworzyć.
Istniał cień szansy, że nieprzytomny czarnowłosy koleś ma klucze, lub wie, gdzie poszły. MacReswell krzywiła się, patrząc na maskę fury. Żeby zrobić rzecz cicho należało albo rozwalić maskę, albo znaleźć klucze. Zniszczenie mienia kobieta zostawiła więc na później, gdy nie będzie już alternatyw. Wróciła do auta chłopaków, zgarniając apteczkę i z nią w pogotowiu. Na widok własnej gęby odbitej w lusterku aż zaklęła pod nosem.
Wypadało w końcu zadbać o siebie, iść umyć ryj, wytrzeć i natrzeć panthenolem zanim do końca zmieni się we Freddy’ego Kruggera.
Ponowna próba wejścia do kuchni zakończyła się sukcesem. Co prawda Daisy ani myślała jej towarzyszyć, a Churchill sprawiał wrażenie jakby zdecydowanie bardziej wolał ponownie znaleźć się w paszczy psa, to jednak było to jakieś zwycięstwo. Pospieszne obmycie twarzy zajęło chwilę. Co prawda woda była zimna ale w sytuacji, w której znajdowała się Lauren, był to najmniejszy problem. Przynajmniej bowiem była to czysta woda. Niestety, szybko musiała się z kuchni wynieść. Sufit nad jej głową wydawał wysoce niepokojące odgłosy i nie wolno też było zapominać o tym, że ogień nadal szalał w domu i nadal nie brakowało dymu, który bez dwóch zdań nie sprzyjał zdrowiu.
Korzystając z tego samego wyjścia, z którego wcześniej skorzystała wraz z Mattem, natknęła się na Nathaniela. Mężczyzna wyglądał jakby miał właśnie zamiar wrócić z powrotem do samochodu. Na jej widok uśmiechnął się.
- Teraz rozumiem już dlaczego pachniałaś jak pieczony kurczak - powiedział tylko, puszczając do niej oczko i poszedł dalej. Nadal nie miał na sobie koszulki i nie dało się ukryć, że przez to wyglądał znacznie lepiej niż w ubraniu. Nie żeby w ubraniu źle wyglądał. Zanim zniknął za rogiem domu, odwrócił się i wskazał ręką w kierunku, z którego przyszedł.
- Matt i ten facet są tam - poinformował. - Odzyskał przytomność. Mówi, że nazywa się Thompson. - przez chwilę przyglądał się jej, zapewne oceniając reakcję na informację, którą jej przekazał, a później westchnął i poszedł dalej, jakby nie spodziewając się niczego szczególnie poprawiającego mu humor, poczynając od teraz a kończąc nie wiadomo kiedy.

Reakcja okazała się nagła, odruchowa wręcz. Ciało kobiety stanęło na ulamek sekundy, aby wyrwać do przodu, mijając rozmówcę praktycznie w przelocie. Efekt psuł szybki uścisk dłoni, będący czymś pośrednim między podziękowaniem i próbą dodania otuchy. Druzgocząca zmiana, biorąc pod uwagę ostatnie miesiące trybu egzystencji elementu irlandzkiego.
- Dziękuję… dziękuję Nat - szepnęła gdy się mijali, nie zwalniając póki na jej drodze nie wyrosły drzwi. Wtedy energicznie je otworzyła, praktycznie wpadając do środka.

Wnętrze powitało ją widokiem bujnej roślinności oraz trójką mężczyzn. Jeden, czarnoskóry, stał z rękami opartymi na biodrach w pozie wyraźnie świadczącej o tym, że jest wkurwiony. Drugi leżał na podłodze z przestrzeloną głową. Nie wiedzieć czemu ale Nat uznał najwyraźniej za właściwe by przytaszczyć ciało Larsa do tej dość obszernej oranżerii, która zapewne w ciągu najbliższych trzydziestu minut miała się zmienić w smutną skorupę, pełną martwych roślin. Trzeci mężczyzna pochylał się nad drugim. Na sobie miał, jak wcześniej poinformował ją Nat, sweter i jeansy. Bez munduru było go nieco trudno poznać, jednak zarówno czupryna jak i twarz były jej na tyle dobrze znane, że nie potrzebowała dodatkowych potwierdzeń. Tak, to był Andy. Andy pochylający się nad swoim przyjacielem, którego ona pozbawiła życie. Wtórnie.
- Wreszcie - pierwszy odezwał się Matt. - Może mu powiesz, że nie mamy na to czasu? Ubzdurał sobie, że trzeba pochować tego tu - ruchem dłoni wskazał na ciało. W tej samej chwili głowa Thompsona uniosła się, a jego spojrzenie spoczęło na Irlandce. Jego twarz była maską bólu. Takiego bólu, który jest w stanie złamać nawet najtwardszego faceta.
Faceta, który wysłał najlepszego przyjaciela z misją praktycznie samobójczą, wierząc gdzieś podskórnie, że koleś sobie poradzi. Wróci, przytaszczy problematyczną paczkę wraz z cała dobrocią inwentarza. Ewentualnie wróci sam, przyznając się do porażki, utraty przesyłki. Wzruszyłby ramionami i obaj z Thompsonem pojechali ku zachodzącemu słońcu… po to w końcu cholerny glina czekał - kazał reszcie spieprzać, a sam czekał na Andersona, kogoś zaufanego, bliskiego. Przydatnego i użytecznego wprost proporcjonalnie do nieprzydatności MacReswell.
- Na dwie łopaty pójdzie szybciej - prawdziwym cudem utrzymała spokojny głos, podchodząc do Matta aby wcisnąć Churchilla w objęcia.
- Po prostu… nie zgub go, nie mamy czasu go szukać, nie? - mruknęła z przekąsem, odwlekając najgorszy moment konfrontacji z gliniarzem. Chciała coś powiedzieć, cokolwiek. Zacząć od przeprosin, wyrażenia skruchy. Przyznania, że to wszystko jej wina, aby następnie wykrzyczeć wyrzut o tym, że przecież nie prosiła o pomoc i chciała jechać dalej sama. Pewnie by umarła zamiast żołnierza - o wiele mniejsza strata dla świata.
Zamiast mówić cokolwiek zacisnęła szczęki i przeszła przez pokój, a im bliżej podchodziła, tym mniej wyraźnie widziała okolicę. Półślepa wpadła na niego, obejmując ile sił zostało w przemęczonym ciele nim nie odtrąci jej, zanim nie zacznie wylewać pretensji, złości i nim nie zakończy ich znajomości, zawijajac się ani razu nie spoglądając za plecy.
Trwał w bezruchu, jakby wcale nie był w stanie odczuć jej ciała przylegającego do jego. Jego oddech był płytki, urywany, jakby nie miał siły zaczerpnąć więcej powietrza niż to absolutne minimum.
- Żyjesz - było to pierwsze słowo, które wypowiedział w jej obecności. Jedno, ciche słowo, pełne jednoczesnej ulgi i bólu. Wyznanie zawierające w sobie żal ale i coś na kształt radości. Całkiem jakby pojawienie się jej, żywej, upierdliwej jak zawsze, było dla niego czymś na kształt iskry nadziei w świecie, który zdawał się zapomnieć co to słowo w ogóle znaczyło.
Jego ciało zaczęło powoli wracać do życia. Pierwszym ruchem było uniesienie rąk i zaciśnięcie ich na jej barkach. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, tak jakby chciał ją pochłonąć każdą komórką swojego ciała by już nigdy więcej nie pozwolić jej odejść. Nie było to zachowanie faceta, który ma coś za złe, który zrzuca winę na niesprawiedliwość świata na drugą osobę. Nawet na kogoś takiego jak Lauren.
- Dzięki Bogu - wychrypiał ponownie i zdawało się, że zaraz łzy zaczną spływać z jego oczu, rosząc nie tylko twarz ale także bluzę Irlandki. Oczy jednak pozostały suche, całkiem jakby nie były w stanie wyprodukować nawet pojedynczej kropli.
- Masz rację, razem pójdzie szybciej - powiedział w końcu, chociaż nic nie wskazywało na to żeby chciał ją puścić i zabrać się za niewdzięczną robotę.
- Kurwa… Pójdę wam znaleźć te łopaty - warknął Matt, który najwyraźniej oczekiwał nieco odmiennego rezultatu. Trzaśnięcie drzwi było kolejnym dowodem na to, że humor czarnoskórego mężczyzny daleki był od szampańskiego.
Trwali przy sobie, podobni parze rozbitków dryfujących na ostatnim suchym fragmencie statku, po jakim nie pozostało nic ponad mgliste, mdłe spojrzenie. Wczepiali kurczowo, jedno w drugie, chłonąc dobitne oznaki życia po drugiej stronie kłębowiska kończyn i ubrań. MacReswell złapała się na tym, że gdy minął newralgiczny moment początkowy, ściska pieprzonego gliniarza jak niegdyś robiła to ze zdenerwowaną, naćpaną siostrą mającą bad tripa. Kołysała brunetem delikatnie, równie delikatnie gładząc go po plecach, od karku zaczynając i na odcinku lędźwiowym kończąc. Powolne, synchroniczne ruchy, wprowadzające namiastkę ładu do popierdolonego świata.
- Andy… - zaczęła, odchylając się nieznacznie aby spojrzeć mu w twarz z bliska, a finalnie oparła czoło o jego czoło, zamykając oczy. Chciała mu tyle powiedzieć, lecz mogło to poczekać. Nie za długo, jednak mieli jeszcze te parę chwil.
- Czekałeś - rzuciła kanciastym głosem, mocniej zaciskając powieki - Nic ci nie jest? Co tu się u licha stało? Gdzie umówiłeś się z resztą? Czy… myślałam, że nigdy więcej się nie zobaczymy - wywaliła, nim zdążyła ugryźć się w język, a potem poleciało już lawinowo.
- Nie ma za dużo czasu, Matt i… i Nat, spieszą się, ich ludzie zostali odcięci. To tych dwóch, oni nas uratowali gdy… znaleźliśmy się na ulicy, opowiem gdy będzie spokojnie - sapnęła, mocniej ściskając glinę. - Teraz musimy jeszcze coś zrobić, zanim stąd odejdziemy.
- Nie sądziłaś chyba, że odjadę bez ciebie? - zapytał, gdy lawina słów zatrzymała się na chwilę. - Czekaliśmy tak długo jak się dało. Później… Później pojawiły się problemy. Reszta nie chciała czekać, ja byłem innego zdania, wynikła… - Urwał, przez jego twarz przemknął grymas bólu. - Ufasz tym ludziom? - zapytał, zamiast snuć swoją opowieść. Najwyraźniej były w niej elementy, którym jeszcze nie chciał stawić czoła. Za to wyraźnie cieszył się z tego, że ją widział, całą i zdrową. W większości przynajmniej.
- Wydają się być w porządku chociaż ten, który przed chwilą wyszedł sprawia wrażenie narwanego. Rozmawiałem z tym drugim, zanim… Uzgodniliśmy, że podrzuci mnie… nas na miejsce spotkania z tymi, którzy jeszcze zachowali dość człowieczeństwa. Musimy się zmyć z tej okolicy przed wieczorem, zanim zamkną drogi - zaczął ponaglać. - Zanim wszystko się spieprzyło dostałem cynk od znajomego. Nie mamy dużo czasu, Lauren. Musimy się spieszyć.

Pierwsze pytanie zbiło kobietę z tropu, oczywiście na pierwszym miejscu aktywności Thompsona wpisywała fakt, że zostawi im ewentualnie kartkę i tyle go zobaczą, póki nie dogonią kolumny. Dopiero teraz, klęcząc na tej cholernej podłodze obok trupa Andersona, dotarło do Irlandki jak beznadziejnie marne zdanie ma o ludziach, szczególnie tych na których jej, kurwa mać, zależy. I to z wzajemnością.
- Ja sobie nie ufam - mruknęła, otwierając oczy żeby móc spojrzeć w te drugie ciemniejsze tuż obok swoich. Uśmiechnęła się dość mikro kiedy dodawała - Ale im tak, obu. Zgarnęli nas, pomogli nieść… Larsa, gdy już tracił kontakt - przełknęła głośno gulę w gardle - Nie wywalili, a wiesz jaka… jaka potrafię być nieprzyjemna - zmrużyła lekko powieki, przeskakując wzrokiem po znajomej twarzy, podczas gdy na jej własną wracały cienie życia i kolorów.
Czekał na nią, tak po prostu. Na nią, cholerne oko cyklonu, przynajmniej tak twierdził.
To że mu wierzy powitała ze sporą dozą zaskoczenia, przechodzącego finalnie w akceptację. Otworzyła usta, aby rzec coś jeszcze, lecz nie słowa padły między nimi. Niebieskowłosa głowa wystrzeliła do przodu, przyciskając usta do spękanych ust Thompsona, ramiona kurczowo otoczyły jego barki i szyję, przyciągając i wciskając mniejsze ciało w te większe póki starczyło oddechu.
Nie pozostał jej dłużny, wbijając się w jej usta niczym wysuszony na wiór człowiek, który na pustyni nagle trafia na oazę pełną krystalicznie czystej, chłodnej wody. Jego ręka wystrzeliła by wylądować z tyłu jej głowy i przycisnąć ją bliżej. Zdawał się pochłaniać ją, jakby już nigdy więcej nie mieli się rozdzielić. Jakby ten pocałunek miał sprawić, że świat wróci do normalności.
- Ekhem… - rozległo się nagle od strony drzwi. - Nie chcę wam przerywać ale chata wam się pali nad głowami, a obok leży trup, którego niby chcieliście pochować - Matt nie grzeszył subtelnością, należało mu to przyznać, ale chociaż nie był Natem, wtedy faktycznie mogłoby się zrobić nieco cieplej. Gdy zaś o temperaturze była mowa, to czarnoskóry bez wątpienia miał rację. Płomienie zbliżały się coraz bardziej. Było je widać wyraźnie, tuż za taflą szkła. Lada moment, to ostatnie miało zacząć pękać, a jego odłamki sypać się na podłogę. Zarówno te tworzące ściany jak i sufit.
- Chyba go nie lubię - warknął Andy, z wargami tuż przy jej. Powrót do rzeczywistości wcale nie był przyjemny, bez względu na to jakie niebezpieczeństwo przy okazji zostało uniknięte. Thompson oparł czoło o jej, przedłużając chwilę rozłąki najdłużej jak się dało, a przynajmniej do momentu, w którym rozbrzmiał dźwięk szkła, poddającego się temperaturze.
- No dobra, czas się wziąć do roboty, MacReswell.
- Znowu chcesz mi życie układać? - Irlandka opowiedziała dla zasady, mimo iż tym razem mantra nie nosiła w sobie śladów jakiejkolwiek złości, trącąc raczej przekornym rozbawieniem. Humor zważył się jej, gdy pomyślała o obietnicy wspólnego obalenia flaszki w nocy z całkowicie innym wybawcą - było to łatwiejsze niż konieczność spojrzenia na Larsena równie ruchliwego co zabite dechami wieko trumny.
- Bierz go za ręce, ja wezmę za nogi W ogrodzie widziałam piękne hortensje, Weźmiemy parę po drodze. Obok jest kościół, tam go pochowamy - mruknęła, krzywiąc się smutno. Zakopany w kościelnym ogródku, na poświęconej ziemi… należało zapamiętać adres, a gdy całe to szaleństwo się skończy, wrócić i przenieść szczątki na porządny cmentarz.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline