Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-03-2020, 23:23   #47
Amduat
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=swAicg0GjNg[/MEDIA]
Ludzie, cienie, dobro, zło, niebo, piekło: wszystko to tylko etykietki, nic więcej. Ludzie sami stworzyli te przeciwieństwa: natura ich nie dostrzegała. W naturze nawet życie i śmierć nie były przeciwieństwami - po prostu jedno stawało się przedłużeniem drugiego. Pozory lubiły mylić, zagnieżdżone od wieków pod skórą stereotypy ulatywały w powietrze, pozostawiając dwie istoty ludzkie, jakkolwiek same siebie by nie nazywały. Dwójkę ludzi pozornie zbyt różnych, aby móc wspólnie egzystować i wspólnie działać. Mimo pozornej inności, niepewności, strachów i uprzedzeń, na mokrej od deszczu polanie bezimiennego lasu podarowali sobie nić zaufania, pierwsze jej sploty, dzięki którym część niepewności odpadła, dając im obojgu poczucie że nie zostali sami w koszmarze gdzie jedynym śladem po innych żywych istotach były ich stare, pozieleniałe kości.


Słońce powoli, leniwie wręcz, przebijało się przez zielone igliwie u szczytu koron drzew, a Federata i Łowczyni pracowali w pocie czoła, aby przygotować ich prowizoryczne schronienie na kolejną noc. Nie mówili tego głośno, lecz każde z nich miało nadzieję, że dzięki łutowi szczęścia doczekają następnego świtu, potem zaś odejdą dalej, aż wreszcie staną na krawędzi lasu i wrócą do cywilizacji, choć każde z nich moment ten wyczekiwało inaczej. Na razie jednak współpracowali, dzieląc się pracą i wspomagając aby w najszybszym tempie skończyć przygotowania, gdyż niewiadomą pozostawało kiedy wróci ich zwiad… i w jakim składzie.
Czy przyprowadzą kogoś z obozu, kto miał tyle szczęścia aby przeżyć upiorną noc pełną deszczu, błyskawic, zimna i śmierci?

Teraz, wystawiając blade, zmęczone twarze na ciepły dotyk jasnych promieni, dało poczuć się szczęśliwym; w miarę spokojnym i przede wszystkim wyciszonym. Co pewien czas twarze owe przecinały nikłe uśmiechy, kiedy kolejne punkty naprędce sporządzonej listy rzeczy do zrobienia zostawały odhaczone. Uwijali się oboje jak w ukropie - Sebastian z werwą ścinał zaznaczone wcześniej drzewa, by pod okiem Liki przenosić je do budynku i tam układać jak mu kobieta poleciła. Na wcześniej oczyszczonym terenie wylądowała twarda, bukowa kłoda i po odpowiednim ociosaniu ułożono na niej drugą, identycznej długości, z tym że sosnową i suchą w środku. Między nimi blondynka poutykała żar ze śniadaniowego ogniska, doglądając go aż cała trzymetrowa konstrukcja nie zapłonęła równym, czerwonym żarem. Wtedy też wspięła się na dach, znosząc mokre ubrania i po zmajstrowaniu suszarek z gałęzi, rozwiesiła ciuchy przez co suszyły się równomiernie, do tego wszystkie jednocześnie. Wewnątrz sypiącej się kuchni zaczęło robić się cieplej, dym wędrował do góry, aby uciec ku niebu przez dziury po oknach.

Czas mijał powoli, pod ścianą domu rosła kupka pociętego drzewa do palenia ogniska, o bok budynku olbrzym z Appalachów oparł szeroki pień z wyciętymi stopniami, dzięki czemu wejście na dach przestało stanowić akrobatyczny wysiłek. Z drugiej strony dziewczyna z lasu przeszukiwała ogród za domem, ryjąc w grządkach i ładując do koszyka coraz to nowe skarby, wykopane, zerwane i ścięte ze zdziczałego poletka. Rzeczywiście mogła się poczuć jak w przedwojennym supermarkecie. Zbierała zioła takie jak choćby rozmaryn, szałwia i lawenda, wykopywała bulwy ziemniaków, selera i marchwi, ścinała pędy paproci, liście truskawek czy koniczyny. Blondynka znosiła te skarby na kupkę przed dom, gdzie grasował jej towarzysz i podczas gdy ona oczyszczała je, pakując do woreczków, on zajmował się ostrzeniem palików do wilczych dołów.


Dłonie powoli zaczynały go boleć od kopania i cięcia, nie narzekał jednak. Tak jak Vasilieva nie narzekała na ubłocone, skostniałe ręce i przemoczone od grzebania w zieleni ubrania. Wreszcie zniknęła mężczyźnie z radaru, w domu zapanowała głucha cisza, aż nagle od kuchni rozległ się szczęk metalu o metal i syk pary. Nie minęło wiele czasu i łowczyni wróciła przed dom, zapraszając towarzysza do przejścia na tył, gdzie czekała na niego rozłożona na trawie płachta, a na niej menażka pełna parującego gulaszu.


Ledwo zasiadł towarzyszka postawiła przed nim kubek pełen liści i małych jagód, drugi taki sam miała przed sobą. Oba zalała wrzątkiem, rozpylając owocowo-miętowy aromat po całej najbliższej okolicy. Próbowała się przy tym uśmiechać, ale Federata z miejsca wyczuwał, że coś jest nie w porządku - Lika siedziała zgaszona, wzrok wbijała w miskę na której zaciskała kurczowo palce.

Dzień rozwiał swe skrzydła w pełni, po deszczu zostało tylko echo w postaci kałuż… i ciszy. Patrząc na słońce stojące wysoko na niebie, szło wywnioskować, że zbliża się południe. Zrobiło się może nie ciepło, lecz z pewnością mniej nieprzyjemnie niż nocną porą.

Dobry, to człowiek, który nie ukrywa siedzącego w nim zwierzęcia, a taki co usiłuje udawać dobrego, jest wręcz niebezpieczny. Najgroźniejsi są ci, którzy sami głęboko wierzą, że są dobrzy. Odrażający, ohydny przestępca może zamordować jednego człowieka, dziesięciu, stu, ale nigdy nie zabija milionów. Miliony mordują ci, którzy mają się za samą dobroć.
Kim zatem była rudowłosa dziewczyna, której sylwetkę Scorpion odprowadzał wzrokiem póki nie zniknęła mu z zasięgu wzroku, rozpływając się w porannej mgle miedzy drzewami. Wtedy też zabójca został sam, otoczony ciepłem kokonu śpiwora i koca, najedzony i opatrzony. Leżał na podłodze, patrząc w czerwone ogniki żaru i niewielkie płomienie, pełgające po drewienkach zostawionych przez Rhem w improwizowanym palenisku.
Zrobiło mu się błogo, spokojnie i cicho. Czuł jak z każdym oddechem zapada się w miękki plusz relaksu, powieki ciążyły mu coraz bardziej, a pełny żołądkiem emanował ciepłem na całe ciało. Do spokoju ducha dokładał swoje dotyk zimnej stali pod ręką - rewolweru korth combat, ofiarowanego mu przez lekarkę, lecz nie był to jedyny prezent. Zostawiając go dziewczyna zmieniła mu bandaże na nowe, raz jeszcze nafaszerowała lekami przeciwbólowymi i przeciwzapalnymi. Na wyciągnięcie dłoni miał przygotowane bandaże z opatrunkami, które wystarczyło odwinąć i przyłożyć do rany. Blada zjawa zostawiła mu też manierkę z wodą, paczkę sucharów i konserwę, gdyby przypadkiem zgłodniał. Owinęła go też dodatkowym śpiworem, aby przypadkiem nie zmarzł, a potem odeszła z pustym plecakiem, solennie obiecując że wróci. Patrzyła też na niego z troską, odwlekając moment rozstania aż niestety innego wyjścia już nie było.

Przejścia w błogi, relaksacyjny sen nawet nie odnotował. Leżał wpatrzony w czerwony żar, robiący się coraz bardziej czarny, aż owa czerń pochłonęła ludzką świadomość, pozwalając zarówno ciału jak i umysłowi odpocząć. Miał szczęście, mrok poza czasem powitał go niczym starego, dobrego znajomego, pozwalając rozgościć się w śnie bez snów czy koszmarów.
Nie wiedział ile spał, zanim instynkt wytrenowany latami podróży przez Pustkowia nie katapultował go z powrotem do rzeczywistości.
Otworzył oczy, czując że otępienie momentalnie znika, dłoń odruchowo sięgnęła ku broni.
Co go obudziło?
Cisza, szum wiatru w gałęziach i kapanie wody o metalową blachę. Hegemończyk nie był pewien, zaciskając z bólu zęby podniósł się do siadu, dyskretnie zerkając po wnętrzu zardzewiałego auta - tutaj był sam, Rhem jeszcze nie wróciła, nie było też jej żadnych śladów że wróciła choć na chwilę, gdy spał.

Ukryty w zarośniętej trumnie obserwował las poza schronieniem. Słońce świeciło wysoko na niebie, widział jego jasna kulę wysoko ponad igłami drzew sypiących kroplami wilgoci po całym terenie poniżej zielonych koron.

Mężczyzna uspokoił się odrobinę, raz jeszcze przeczesał spojrzeniem perymetr… i wtedy to zobaczył.
Humanoidalny, ukryty we mgle kształt, przechadzający się powoli na samym krańcu zasięgu widoku. Czy była to doktor Rhem?
A może… ktoś zupełnie inny?


Ciężko iść komuś na ratunek, bądź najzwyczajniej w świecie wrócić na miejsce wypadku, gdy jest się średnio obeznanym w terenie, a o lesie ma się wiedzę czysto teoretyczną. Co z tego, że Rhem mogła z pamięci cytować systematykę całej grupy mijanych achaeplastidów, podając ich łacińskie nazwy, rodziny i segregując między stref występowania, jeśli nie umiała znaleźć prostej drogi powrotnej do opuszczonego poprzedniej nocy w pośpiechu polany przy ruinach?


Zostawiwszy za sobą towarzysza-pacjenta, znów poczuła dojmującą samotność, atakującą z każdej strony jakby była kolejną zmutowaną bestią chcącą pozbawić ludzkie ciało ostatnich iskier życia. Miała nadzieję, że wróci do niego szybko i zastanie śpiącego bezpiecznie w starym busie. Nie chciała wracać do martwego ciała, statycznie ułożonego przy piecu.
Aby tak się nie stało, należało wziąć się w garść i zacząć działać. Rudzielec zacisnął więc pięści i ruszył w stronę, z jakiej chyba szła zeszłej nocy… chyba, prawdopodobnie.
Dookoła siebie miała mokry, mglisty las, pełen cieni i trzasków starego drewna, szarpanego podmuchami wiatru. Na szczęście pogoda dopisywała, po deszczu została tylko wszechobecna wilgoć


Wilgoć zdającą się skraplać w samym powietrzu. Skapywała z każdej gałęzi, liścia, skałki, patyka i powierzchni, mocząc ubranie i włosy Shirley, zmuszając ją do zarzucenia kaptura na głowę i zawiązania ciasno troczków aby nie mieć mokrych pleców i szyi. Zmuszał też do pochylania karku, co dziewczyna i tak robiła. Może nie znała się na tropieniu, lecz logika podpowiadała jej, że jeśli parę godzin temu ciągnęła ponad osiemdziesiąt kilogramów człowieka po rozmiękłej ziemi, zostawiła za sobą jakieś ślady.

Miała rację, trop był - rozmyte i wypełnione wodą koleiny to pojawiające się w błocie, to niknące na fragmentach gdzie rosła soczyście zielona trawa.

Droga w drugą stronę zajęła jej o wiele mniej czasu, niż zeszłej nocy. W świetle dnia, gdy cisza wierci w uszach, a strach rozgrywającej się zaraz obok walki wyparował, pozostawiając smutek i niepokój. Dochodząc do ruin zwolniła kroku, rozglądając się czujnie, lecz prócz niej nie było nikogo dookoła.

Prócz niej i zwłok, lezących po drugiej stronie drogi. Teraz, za dnia, Rhem miała pełen obraz na pole krótkiej, brutalnej bitwy między ludźmi, a bestiami. Stąpając ostrożnie mijała dwójkę zagryzionych osób, przykrytą cielskami zmutowanych brytanów. Było też ciało z dziurą po kuli w głowie… a dalej, po drugiej stronie wygaszonego ognia, znajdował się lej od granatu i fragmenty rozerwanego granatem człowieka, którego resztki mieszały się z resztkami zwierząt w jedną masę, paskudnie cuchnącą jatką.

Serce podeszło rudej do gardła, trudno szło oderwać wzrok od masakry osób których może i nie znała, lecz wciąż pozostawali równie zagubieni w przeklętej puszczy, co ona sama. W myślach dzwonił jej za to nakaz Scorpiona: zabierz sprzęt, wszystko co się przyda.

Wszystko co się przyda…

Rozejrzała się i dostrzegła plecaki, niektóre wciąż spakowane. Była broń leżąca obok sztywnych dłoni, brudnych od błota i nieruchomych jakby wykutych z kamienia.
Decyzję lekarka podjęła szybko, ledwo zdążyła otrzeć oczy wierzchem dłoni. Pociągnęła nosem, przełknęła gulę duszącą gardło od środka… a potem ściągnęła plecak, wieszając go na złamanym konarze pobliskiej sosny. Szybko przeszukała bagaże trupów, oddychając spokojniej kiedy znalazła co chciała. Na kołku obok plecaka wylądował jej płaszcz, dziewczyna zakasała rękawy. Czekało ją mnóstwo pracy, czas nie grał po jej stornie… ale to nic.
Każdy miał swoje obowiązki, a wykonanie ich zawsze powinno stanowić priorytet.

Życie było dziwnym prezentem. Na początku się je przeceniało: sądziło, że dostaje się je wieczne. Potem się go nie doceniało uważając, że jest do chrzanu, za krótkie, chciałoby się niemal je odrzucić. W końcu kojarzyło się, że to nie był prezent, ale jedynie pożyczka i od tej chwili próbowało się na nie zasłużyć. Na którym etapie znajdowały się dwie tak różne kobiety, połączone wspólnym celem dotarcia do miejsca opuszczonego zeszłego wieczora?
To akurat wiedziały chyba tylko one.


Szły ramię przy ramieniu, współgrając w obserwacji dwóch stron leśnej drogi, tym razem skąpanej w świetle a nie mroku. Mgła powoli rzedła, rozpływając się w coraz cieplejszym powietrzu tak przesyconym wilgocią, że prawie dało się je wyżymać.
Szły równym tempem, skupione na trasie przed sobą i zaroślach dookoła, oczekując zasadzki, pułapki. Nagłego ataku czegoś, co parę godzin temu pod osłoną nocy gnało ich szlakiem razem ze stadem koszmarnie okaleczonych przez promieniowanie zwierząt.
Za dnia trasa wyglądała wręcz urokliwie - wygodna, pokryta oczkami kałuż droga wiła się między starymi, omszałymi drzewami. Powietrze pachniało ziemią i zielenią, soczystym zapachem wilgotnych liści, a także innym - cięższym i bardziej ziemistym: wonią butwiejących gałęzi i mchu.


Wiatr kołysał gałęziami nagich liściastych i zielonych iglastych drzew, skrzypiały wiekowe pnie i konary, a poza tym panowała cisza…

Cisza sprawiająca, że włoski na przedramionach obu kobiet stawały dęba. Brakowało odgłosów zwierząt: treli, stukania i nawoływania poprzez zielone morze puszczy.
Ophelia i Alex miały wrażenie, że prócz nich, wokoło nie uchowała się żadna żywa dusza.
Nie zawróciły, o nie. Paradoksalnie przyspieszyły tempo, chcąc jak najszybciej znaleźć się na miejscu…

Aby uratować tych, którzy przeżyli…

Aby zrobić co trzeba i móc wrócić do swoich…


Dwa powody, dwie dusze i dwa życia, tętniące niepokojem na jednej nitce błota, ciągnącej się od chaty do ich dawnego obozu. Serce jednej rwało się do przodu, serce tej drugiej chciało wracać. Obie też wiedziały, że jeśli zacznie się coś dziać, postąpią tak, aby ratować co dla nich najcenniejsze. To właśnie odróżniało rodzinę od znajomych. Rodzinę miało się na zawsze, bez względu na wszystko, nawet jak słabły kontakty, bo te można było zawsze z powrotem zacieśnić. Zwłaszcza kiedy człowiek pojmie, jaka jest ważna.

Minuty zmieniały się w kwadranse, a te w pierwszą godzinę - szły w milczeniu, zatopione we własnych myślach. Czasem przerywały ciszę, gdy pojawiły się nowe ślady, jak choćby zgapione zeszłej nocy ciało leżące na poboczu, trzy metry od drogi.


Kolejne stare, zmurszałe truchło, pozbawione mięsa za to śpiące na kobiercu kwiatów i drobnych roślinek. Równie wiekowe jak te odnalezione wcześniej przy murze gnilni, albo przy cmentarzu i jeziorze. Szkielet był drobny, wyglądał albo na dziecko, albo na kobietę.
Powód śmierci mógł być oczywisty, lub zagadkowy - ciału brakowało kończyn. Został sam kadłub i czaszka, śpiące na leśnym łożu. Czy człowieka tego zabito, zagryziono… a może zmarł z innych powodów?
Nie szło stwierdzić, minęło zbyt wiele czasu i sam czas również dołożył swoją cegiełkę do zniszczenia kości.

Zostawiwszy ponure znalezisko Morgan i Swann znalazły się praktycznie na ostatniej prostej, kojarzyły ciężkie kamienie usiane po obu stronach trasy, rozpoznały barierki przy obu poboczach. Ten kawałek widziały, gdy zapadał zmrok, obóz nie był już daleko… i to była jedyna dobra informacja. Im bliżej podchodziły, tym więcej towarzyszyło im psich tropów, przecinających drogę, lub kluczących wokoło niej. Prowadziły w dwie strony, jakby część goniła odchodzącą grupę, a część zajęła się tymi co zostali…

Kobiety rozdzieliły się więc, zachodząc obóz z dwóch stron. Ściskały broń, skradając się przez krzaki i chaszcze. Swann widziała katem oka parę razy jak blondynka przekrada się między jałowcami, słyszała też trzask albo dwa od jej strony, dla Alex za to brunetka po prostu rozpłynęła się w powietrzu.

Im bliżej podchodziły, tym głośniej ich uszu dochodził monotonny, regularny dźwięk którego nie umiały sklasyfikować. Nie pochodził od zwierząt, był… znajomy, dziwny, ale znajomy. Z nerwami napiętymi niczym postronki, wzięły gnilnię z dwóch stron i zamarły: wpierw Swann, później Morgan. Zastygły zdziwione po obu stronach pola bitwy zasłanego psimi trupami i rzędem ciał nakrytych kocami. Spod jednego z tych koców wystawała pokrwawiona ręka, spod innego buty niepokojąco przypominające łapcie Soroki. Cztery podłużne, humanoidalne kształty, ukryte pod materiałem od czubka głowy aż do nóg. Całe pobocze drogi wyglądało na jatkę: poorane butami i łapami, rozerwane zębami fragmenty ubrań, albo wyrwane kulami fragmenty mięsa. Do tego lej po granacie do którego ktoś zepchnął całą masę wilkopodobnych trucheł, podobnych tym które goniły dwie kobiety po nocy.

Obok rzędu ciał leżały cztery kupki ze sprzętem, też wyglądającym na należący do niedawnych towarzyszy niedoli obu kobiet. Rozpoznały karabin Bishopa, łuk Soroki i torbę Susan.
Cały ekwipunek złożono na innym kocu, układając pedantycznie chyba wedle zastosowania: broń, amunicja, jedzenie, szpej techniczny, inne gamble… lecz nie to było najdziwniejsze.

Najdziwniejsze były cztery sklecone z drewna i linek krzyże, oparte o hałdę ziemi zaraz przy poboczu… chociaż nie, nie do końca. Prawdziwym zaskoczeniem była obca dla obu obserwatorek, rudowłosa dziewczyna, ubrana w leginsy i podkoszulek na ramiączka.

Ona też była źródłem hałasu, gdy zapamiętale kopała w mokrej ziemi, wykopując głęboki, szeroki dół, a drewniane nagrobki i zwłoki sugerowały co dziewczyna zamierza zrobić.


Blada, wyraźnie zmęczona, ze śladami ziemi na koszulce i skórze ramion oraz twarzy, z posiniałymi ze zmęczenia ustami i cała zlana potem wyglądała jakby zaraz miała się przewrócić i tylko zaciętość i determinacja jakimi lśniły jej oczy dawała pewność, że nie zemdleje, póki nie wykona pracy do końca.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR
Amduat jest offline