Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-02-2020, 16:33   #41
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Popełnione z premedytacją przeze mnie i corax, Zombiannę i Zuzu

Posiłek jest jak radość - najlepiej smakuje, kiedy go z kimś dzielisz. Wtedy nawet najprostsza potrawa zyskuje na smaku, a jeśli dodatkowo doprawia ją wilczy głód, nieważne co zagości na talerzu - zniknie w mgnieniu oka, jeśli jest ciepłe, syte i świeże. Po koszmarze minionej nocy każda strawa smakowałaby bosko z tego tylko względu, że parę godzin wstecz człowiek nie sądził iż jej doczeka.
Podczas gdy Alex zbierała materiały na ognisko, Vasilieva przeszukała pobieżnie ogródek, wykopując coraz to nowe bulwy i korzenie, zrywając zioła i w końcu przeniosła się ze zdobyczami w ruiny, z solennym zamiarem że w wolnej chwili przeszuka ogród wzdłuż i wszerz. Na razie skupiła się na krojeniu, obieraniu i siekaniu znalezisk, przez co gulasz z kaszy, mięsa i fasoli z puszki, wzbogacił się choćby o ziemniaki i marchew.
Ogień szybko zapłonął, sprawiając że obdrapane ściany domu stały się odrobinę mniej odpychające, przynajmniej dla Liki. Może chodziło o smakowity zapach dochodzący z kociołka, a może o gorzki smak kawy, sączonej z metalowego kubka.

Może chodziło też o obecność ludzi, między którymi nawiązała się pierwsza nić porozumienia, prowadząca do pierwszych oznak zaufania. Atmosfera podczas śniadania była luźna aż do chwili, gdy wrócił nieśmiertelny temat co robić dalej.
- Myślałam o drabinie - mutantka popatrzyła ponad ogniem nad Alex, siorbiąc z kubka - Szkoda zachodu, wyciosamy schodki w pniu i tyle. My wejdziemy, zwierzęta już nie bardzo… mamy na szczęście kogoś, kto ma wprawę w przewalaniu pni - spojrzała rozbawiona na Sebastiana. Na koniec zerknęła na Ophelię - Niektórzy niestety potrzebują takich rzeczy. Poza tym jeśli mamy tu spać przygotujmy górę: izolacja z gałęzi, woda. W ogrodzie jest masa roślin które możemy wrzucić do garnka. Nie jest to zbyt kaloryczne, ale żołądek napełni… do tego nie będziemy musieli marnować całego mięsa. Nie wiemy gdzie znajdziemy zwierzynę. Warto przejść na tryb oszczędny.
Alex pokiwała głową popierając tę tezę. Zerkała na Sebastiana z lekką konsternacją, jakby dochodząc do wniosku, że ktoś tak duży będzie musiał jeść więcej niż reszta.
- Nie wiemy czy znajdziemy zwierzynę. To co tam leży wygląda mi na drapieżniki. Przy cmentarzu nie było ich śladów. Myślę, że się przemieszczają w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Co oznacza, że szybciej niż my znajdą ewentualną zwierzynę. A ten las… - rozejrzała się dookoła - nie słychać ptaków. Nie słychać niczego. Nawet robale nie uciekały spod gałęzi gdy je zbierałam. Gałęzie. Nie robale. Musimy wrócić po resztę, zebrać zapasy, a potem powinniśmy się kierować na południe.

-Drapieżnik musi coś jeść-mruknęła Swann, przerywając wydłubywanie niewielkim nożem brudu zza paznokci. Wydawała się średnio obecna, ledwo rejestrując co dzieje się dookoła. Powrót do rzeczywistości, skupienie na niej, przychodził jej z trudem, okraszonym wybitnie kwaśną miną.
- Muszą też mieć gdzieś leże, pewnie w okolicy. Dlatego nie ma tu większych zwierząt...a na robaki może za zimno - łypnęła na tropicielki - Pizga złem. Jest nas czwórka, w obozie mają zapasy jeszcze dla piątki ludzi. Wszyscy tego nie przeżyjemy - prześlizgnęła wzrokiem po Federacie i dodała - Zostaje dopilnować, żebyśmy byli na czele stawki i początku łańcucha pokarmowego. Przynajmniej do zmierzchu. Potrzeba nam znaleźć bezpieczne lokum, takie w którym przenocujemy gdy się stąd zwiniemy. Nie możemy tu zostać na wieczność.

- W obozie mają zapasy jeszcze dla piątki - powtórzyła powoli Alex i po głębokim wdechu dodała - bo jest ich piątka. Może, jeżeli tamta dziewczyna nie przeżyła nocy została ich czwórka. Ale to ich zapasy. Nie nasze. A drapieżniki wydawały mi się głodne. Większość zwierząt ogłuszona hukiem granatu odpuściłaby pogoń - Morgan popatrzyła na Likę szukając wsparcia w swojej teorii.

-Tym bardziej trzeba zgarnąć żarcie jeśli jeszcze się do niego nie dorwały - Ophelia przeciągnęła się, aż strzeliły kości - Nie wiadomo jak daleko sięga martwa strefa, kiedy damy radę na coś zapolować. - popatrzyła na Alex prawie bez ironii - Widziałaś wczoraj jak w praktyce wyszła współpraca całej grupy. Nie licz, że coś się zmieni, ludzie się nie zmieniają, a jesteśmy tak silni jak nasze najsłabsze ogniwo. - powtórzyła słowa Donnelleya z zeszłego wieczora i zaśmiała się sucho - Albo oni, albo my. Nie wiem jak ty, ale ja zamierzam się stąd wydostać, Sebastian tak samo. Chyba chcesz żyć, nie? Na trawie i gałęziach daleko nie zajedziemy. Potrzebujemy zapasów i wiemy gdzie są.

Brodacz pozwalał się wygadać kobietom. Skupiony pozornie na jedzeniu i popijaniu kawy zdawał się rozważać dostępne opcje.
- Alex chce przeżyć tak jak każde z nas, Ofka. - przełknął łyk kawy i uśmiechnął się kojąco i przesunął spokojnie dłonią w górę i dół pleców brunetki. - I próbuje jedynie mieć nadzieję. Że ktoś z obozu przeżył. To ważne. Mieć nadzieję.

Donnelley Siorbnął kolejny łyk i zjadł ostatki nałożonej mu wcześniej porcji.

- ważne jest też by ta nadzieja nie zasłaniała rzeczywistości. A żadno z nas nie jest idiotą i zdaje sobie sprawę, że realne szanse na przeżycie ataku tych stworów bez osłony, bez przygotowania są bliskie zeru. - Sebastian spojrzał w oczy blondynce - I Alex doskonale sobie z tego zdaje sprawę. I jestem pewien, że nadzieja nie będzie jej kamieniem u szyi.

Stwierdzenie poparte został uniesionymi pytająco brwiami .

-Dlatego zgadzam się z tym co propnujecie. Zagospodarować okolicę domu, zabezpieczyć na noc. Sprawdzić co i kto został z tych co zostali. Zebrać pozostały ekwipunek i zapasy. Pomóc rannym by nie cierpieli. Alex znajdziesz drogę do obozu, prawda? Pomożesz Ofelii z tym wszystkim? Możemy liczyć na Ciebie? - słowa wypowiadane były ciepłym basem a intensywne spojrzenie orzechowych oczu nie pozwalało zerwać kontaktu.

Alex rozejrzała się po okolicy. Na wciąż unoszącą się mgłę. Jakby chciała podkreślić trudne warunki. Albo zerwać kontakt wzrokowy. W końcu jednak znów ich spojrzenia się skrzyżowały. Napiła się kawy i w końcu odpowiedziała.
- To nie są najłatwiejsze warunki, żeby tropić. Ale myślę, że dam radę. I wrócimy przed wieczorem. Z tymi, którzy przeżyli.

- Wrócimy z tym co znajdziemy - Ophelia sprostowała, nachylając się nad ogniem aby ogrzać ręce - Biegliśmy drogą, po prawo las i po lewo las. Jeśli w nocy nikt nie poprzestawiał drzew, łatwo trafimy do miejsca, gdzie zostali tamci. Tam zobaczymy dokąd poszli… jeśli nie spotkamy się po drodze - wzruszyła ramionami - Wrócimy do ogarniętej chałupy, na gorący obiad. Dla mnie bomba.

- Głodne albo zawzięte - wreszcie do dyskusji włączyła się też Lika. Skończyła przełykać kawę i zabrała się za napełnianie misek - Poza tym… były dziwne, działały jak tresowane. Albo są naprawdę bardzo inteligentne. Uważajcie po drodze - westchnęła cichutko, spoglądając w ogień - My w tymczasie przygotujemy dom, pomożesz mi prawda? - podniosła wzrok na jedynego mężczyznę w ich gronie, a Seba jedynie skinął głową. Kwestii zapasów wolała nie poruszać, jednak nie wytrzymała. Sapnęła krótko i dorzuciła - Zabierzcie co się da i kogo się da, ale nic na siłę. Nie będą chcieli iść, ich sprawa. Jeśli was zaatakują… bądźcie szybsze - wzruszyła krótko ramionami.


 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-02-2020 o 16:36.
Mi Raaz jest offline  
Stary 29-02-2020, 17:24   #42
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Po śniadaniu - Seba i Ofka

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=8T0cRt8efsQ[/MEDIA]
Czas sączył się między palcami, choć Ophelia próbowała go chwytać aby wykorzystać jak najlepiej, uciekał bezpowrotnie, przybliżając ją do następnego zmierzchu i nocy, która jeśli wyglądać miała jak ich poprzednia, zwiastowała nieliche kłopoty. Na razie świeciło blade słońce, przeganiając strachy daleko za spektrum postrzegania. Wciąż je wyczuwała: odruchowe napięcie mięśni, nerwowość ruchów. Trzymanie dłoni cały czas na broni. Śniadanie minęło w spokojnej atmosferze, przystawka zaserwowana przez Sebastiana ciągle tkwiła Swann w głowie, wywołując blady uśmiech mimo woli. Potrząsnęła głową, odganiając od siebie widmo jego dotyku, smaku oddechu i żaru, wlewanego w jej ciało przy każdym zaborczym pchnięciu oraz chwycie.

Z tego też powodu wyczekiwała momentu nieuwagi, aby zmyć się po angielsku poza okupowane przez towarzyszy ruiny. Potrzebowała spokoju, ciszy… tych paru minut aby przewietrzyć czaszkę i móc znów zacząć myśleć na zimno. Logicznie.
Tkwili w pętli, w pułapce - teraz zyskali symboliczny oddech, by zapoczątkować działania mające ich wyplątać z kabały.

Mijając martwe cielsko jednego ze ścigających ich nocą potworów, Ophelia przystanęła, spoglądając na nie z odrazą. W świetle dnia wyglądały jeszcze paskudniej, niż jako półprzejrzyste mroczne cienie, lecące prędkością błyskawicy prosto na spotkanie zwierzyny.
Masywne kły, podłużne pyski, braki sierści oraz liszaje hojnie pokrywające szarawą, zrogowaciałą skórę. Pokonawszy obrzydzenie, brunetka kucnęła przy ścierwie, podniesionym z ziemi patykiem rozchylając odrobinę szczęki potwora i zaraz syknęła przez własne zęby.

- Nie baw się ostrymi rzeczami - Długowłosy olbrzym szedł nieco sztywno w kierunku brunetki. Mięśnie nóg protestowały zdecydowanie po minionej nocy.
Ciepło jego ciało promieniowało gdy stanął tuż obok.
- Kurewsko niedobrze to wygląda. - Seba rozejrzał się wokół - Nie wróżę reszcie dużych szans przeżycia. Jeżeli cała zwierzyna tego lasu wygląda tak jak te…musimy ściągnąć resztę tutaj. Jeśli ktoś przeżył.

Napotkał ciszę, przynajmniej z początku. Kobieta milczała, oglądając truchło uważnie, choć dotknąć się go nie ośmieliła. Wyglądało zbyt odpychająco, zbyt… niezdrowo.
Co stałoby się, gdyby któreś z uciekających zostało pogryzione? Umarłoby od zakażenia, czy zaczęło się zmieniać? Swann potrząsnęła głową.
- Spójrz - mruknęła cicho, dźgając kijem czaszkę mutanta. Przestrzeloną precyzyjnie między oczami. Podniosła głowę, zwracając twarz do wielkoluda.
- To nie przypadek, przypadek nie powtarza się trzy razy pod rząd - patykiem wskazała jeszcze dwa truchła po “ich” stronie muru. Patrzyła jednak wciąż Donnelleyowi prosto w oczy, odganiając natrętną myśl, aby podejść i najzwyczajniej w świecie dać się znów objąć.

Brodacz skinął krótko głową.
- Pomówię, wybadam. - wszyscy mieli sekrety. Wszyscy kłamali w ten czy inny sposób. Z tego czy innego powodu. Przez mgłę wycieńczenia pamiętał polecenie Liki. Strzelała w ciemnościach. I trafiała bez pudła. Ofelia miała rację. - Zanim postanowimy co dalej.

Sebastian wyciągnął szeroką dłoń do brunetki i pokiwał zakrzywionymi palcami.

- Bądź delikatny - Swann prychnęła na widok gestu. Przewróciła teatralnie oczami, lecz podniosła się, odpowiadając na przywołanie. Stanęła o krok przed brodaczem, zadzierając głowę do tyłu aż potylicą dotknęła tyłu karku. Tylko w ten sposób mogła zachować kontakt wzrokowy.
- Pomogła nam - dodała, wzruszając ramionami - Ratując przy okazji własne życie, oczywiście. Mimo tego żyjemy, dotrwaliśmy do rana. Pomogła z żarciem, wygląda… - zmarszczyła brwi - Na zdeterminowaną aby stąd uciec. Sama nie zdziała wiele, potrzebuje nas, my potrzebujemy je… kimkolwiek, bądź raczej czymkolwiek nie jest. Póki gra po naszej stronie, póki nie wyjdziemy z tego pieprzonego lasu, mam gdzieś czy jest mutantem, albo innym ścierwem. Może też mieć wszczepy… zapytaj - skończyła zrezygnowana, przecierając twarz dłonią. Nim skończyła ruch, poczuła dłonie czule otaczające jej twarz. Kciuki muskające uspokajająco kości policzkowe.

Dłoń przesuwającą się stanowczo na kark by wesprzeć jej zadartą głowę i drugą sunącą przez ramię wzdłuż pleców i wciągającą ją na palce i przyciskając do szerokiej klatki.
-Wiem - ciche słowo wymruczane wargami muskający jej czoło.

Mimo protestu mięśni uniósł kobietkę kilka centymetrów nad ziemię, lekko uginając kolana by zmniejszyć różnicę wzrostu.

- Stawiam, że reszta nie żyje - szeptał przez włosy wprost w ucho swojej kobiety - Musimy wrócić, sprawdzić stan. Zebrać co i kogo się da. Zabezpieczyć chatę. Dużo na jeden dzień.
Ostatecznie Ofka poczuła znów ziemię pod stopami.
- Musimy odzyskać siły choć trochę i wtedy szukać wyjścia. Nie wiem czy… Czas chyba nie jest po naszej stronie, mała…
Ciepłe spojrzenie pochylonego mężczyzny potoczyło po twarzy Ofelii gdy odsuwał niesforne pasmo z jej policzka.

Odwzajemniła przyjazny grymas, niczym lustro, odbijające emocje tego, który na nie patrzył. Sztuczna fasada, kopia uczuć szybko pękła, wydobywając spod maski kawałek prawdziwej twarzy: zmartwionej, zmęczonej i skołowanej. Tej o smutnych, szaroniebieskich oczach, rozjaśniających się tylko wtedy, gdy patrzyły w te ciemno orzechowe umieszczone wysoko, prawie ponad chmurami… a tak to przynajmniej wyglądało z perspektywy liliputa.
- Wyjdziesz z tego - Swann rozluźniła szczęki, wypuszczając spomiędzy nich krótkie, drżące zdanie, zaś wzrok jej stwardniał i ściął się od determinacji. Wiedziała, że go wydostanie, musiała to zrobić. Bez słowa wyjaśnienia sięgnęła do kieszeni po grzebień.
- Usiądź tam - zleciła, wskazując głową na kamienny murek.

- Yes, ma'am - mimo słów posłuszeństwa Sebastian ścisnął despotycznie pośladek Swann. Ruszył ku murkowi z kobietą zagarniętą potężnym ramieniem.

Usiadł i wychylił się nieco by ułatwić poranny zabieg upiększający. Chwilowy powrót do dawnej rutyny.

- Pójdziesz z Alex. - mężczyzna poddawał się Ophelii przekręcając głowę z wolna - Nie jestem szczęśliwy z tego powodu ale nie widzę innej opcji by zdążyć przed zmrokiem. Ja zostanę z Liką. Zrobimy zwiad tutaj i zabezpieczymy chatę.

Bezczelnie wpił swe usta w wargi Ofki. Niczym uczniak czyniący psikusa.
-Chcę żebyś była ostrożna. Pójdziecie z mniejszym obciążeniem, bo zakładam, że będzie sporo rzeczy do zgarnięcia. Leki, broń, ciuchy. Tego czego nie dacie rady, ukryj. Zabierzemy później.

Dłonie Seby żyły własnym życiem. Przesunął brunetkę między swoje uda i bezwiednie przesuwał po krągłych biodrach i pośladkach. Dziewczyna za to podejrzanie chętnie przyciskała się do niego, aż w końcu, dla wygody zabiegu oczywiście, wspięła się na jego kolana, siadając okrakiem i zakleszczając udami w pasie, aby oczywiście nie spaść. Oddychała też szybciej, znów miała w oczach ten specyficzny błysk, jakim pożerała brodacza, udając że wcale nie.

- Zawsze jestem ostrożna - mruknęła z przyganą, rozczesując pasmo po paśmie. Wyjmowała z długich pukli fragmenty gałązek oraz przeróżnego śmiecia, powoli i metodycznie doprowadzając Federatę do ludzkiego wyglądu. Fragment o rozdzieleniu wywołał na jej ustach kwaśny grymas.
- Nie rób niczego głupiego, gdy mnie nie będzie. W razie kłopotów ładuj się na dach, jeden tropiciel od biedy nam wystarczy - mówiła spokojnie, mniej spokojnie wiercąc się na gościnnych kolanach. Żar i zapach atakowały, z każdej strony, sprawiając że zdradliwa skóra stawała się nadwrażliwa na dotyk.
- Zob… zobaczę co z nich zostało - stęknęła, przymykając oczy, gdy wielka łapa zacisnęła się przyjemnie na jednej z jej piersi. - Potrzebujemy jedzenia, dodatkowe gęby do wyżywienia są już zbędne. Przyniosę te zapasy, nawet jeśli ktoś z nich przeżył. Alex ich wytropi, ja zutylizuję. Resztę szpeju ukryję, przeniesiemy go partiami - zgodziła się, mimo iż kojarzenie przychodziło z coraz większym trudem. Robiła też przerwy, aby zahaczyć wargami o skrzywione łobuzersko wargi brodacza.
- Załatwię z nią, że nie będzie się czepiać ani oburzać… jakoś to załatwię… albo ty to załatw. - westchnęła, odchylając tułów odrobinę do tyłu, dzięki czemu dostęp do jej torsu stał się prostszy. - I nie zgub mi się, nie oddalaj od chaty. Zmrok nam nie sprzyja. Las… też. Pogoda… możemy liczyć tylko na siebie - stęknęła, opuszczając dłoń. Drobne, zwinne palce wślizgnęły się w przestrzeń między górną krawędzią spodni, a męskim ciałem. Druga łapka za to nie zaprzestawała zabiegów pielęgnacyjnych.

- Będę tu - na potwierdzenie obietnicy brodacz uszczypnął stwardniały szczyt piersi i uśmiechnął prowokacyjnie - i tu też - palce ponownie drapieżnie wpiły się w pośladek by docisnąć drobne ciało do swych bioder. Zsuwały się też niżej by od zewnętrznej strony drażnić i zaznaczać swą obecność, swoją własność.

- Naprawdę? - Swann zrobiła powątpiewającą minę, dźgając nią wielkoluda prosto w ego. Przy okazji rozpięła guzik spodni, zwiększając pole manewru między materiałem, a żywym ciałem. Drapała delikatnie paznokciami włoski podbrzusza, zwodniczo powoli przesuwając dotyk od pępka, aż pod samo przedpole budzącego się do życia członka.
- Nie wiem… ciężki dzień za tobą, szczególnie na przedmetku - tokowała dalej, wciąż z tym samym nieszczerym wyrazem pyska.

Sebastian przyglądał się Ofce spod wpół przymkniętych powiek. Na ustach błąkał mu się uśmieszek.

-Wiesz… - dłonie zdecydowanie wsunęły się pod koszulę brunetki. Przesunęły w górę wzdłuż kręgosłupa by wrócić podobną drogą i wcisnąć pod pasek -... są pewne kwestie, co do których mam stuprocentową pewność.
Jedną uwolnioną dłonią zaplątał we włosy brunetki i odgiął jej głowę by ułatwić sobie dostęp do szyi. Na jej widok zamrugał i pokręcił głową. Lekko przyspieszający oddech nagle się wstrzymał. Po krótkim wahaniu Ofka poczuła na skórze drapanie zarostu zmieszane z pocałunkami.

- Na przykład, że z lasu wyjdziemy razem - kieł zahaczył o płatek ucha. - A wtedy ożenię się z tobą, mała. - niski pomruk zadowolenia wypełnił ucho kobiety.

Swann stężała, nieruchomiejąc na podobieństwo żony Lota. Trwała tak dobre trzy uderzenia sebastianowego serca, nim nagle nie wyprostowała się sztywno, mrużąc oczy czujnie. Zniknęło jakiekolwiek rozbawienie, w głębię źrenic wróciła podejrzliwość, wycena sytuacji. Wieczne ważenie za i przeciw, ocenianie alternatyw i ludzkich intencji.
- Seba… - zaczęła stonowanym głosem, walcząc z kulą cierni wewnątrz gardła. Przełknęła ją, tak samo jak spacyfikowała nadzieję.
Odruchy zakodowane w mięśniach, siła przyzwyczajenia.

- Co, mała? Jakieś obiekcje? - Sebastian nie przestawał drażnić wrażliwej skóry na szyi brunetki przy okazji usuwając z drogi do jej ciała przeszkody w formie ciuchów. Jakby z zacięciem i zaparciem. Wspomnienia sennej mary migały mu pod powiekami gdy długie palce sięgnęły gorącego punktu, do którego torował sobie drogę. Opór spodni nie przeszkodził mu podrażnić ją najpierw jednym potem dwoma palcami. Zatoczył niewielkie kółka by bez przygotowań wsunąć w partnerkę czubek palca wskazującego.
- Masz jakieś ale? - z każdym słowem wsuwał palec coraz głębiej. - Odpowiedz mi.

Drżenie ciała, westchnienie z jakim kobiece wnętrze zacisnęło się na obcym elemencie i gorący żar, bijący przez skórę jakby za jej barierą skryto małe słońce.
- Nie ja mam “ale” - odpowiedziała, skoro nalegał. Podnosiła się odrobinę, aby wpić łapczywe usta w jego wargi. Całowała mocno, zachłannie i z głodem ponownie przejmującym władanie nad rozsądkiem… o ile kiedykolwiek Ophelia miała go na wyposażeniu. Piękny sen, marzenie i mara czasami pojawiająca się w głowie, teraz zawisła w chłodnym poranku świtu. Kobieta odsunęła ją od siebie, lecz ta nie poddawała się.
- Dla mnie… mnie pasuje - dokończyła chrapliwie, poruszając biodrami w rytm nadawany przez dłoń o sękatych paluchach, zamkniętą wewnątrz jej własnego ciała. Ten sam rytm oddawała własną dłonią, chwytając przyrodzenie w dłoń i zaciskając na nim palce.
- Jeśli ty tego chcesz. - rzuciła nagle, żałując tych słów ledwo zdążyły wydostać się ze zdradzieckiego gardła.

- A czego ty chcesz? - drugi palec wypełnił pulsujące i kuszące wnętrze. Mimo, że słowa były pełne napięcia, zduszone, zdradzające reakcje na dotyk małych dłoni i delikatnych palców, ruchy dłoni, zakrzywienie palców przychodziło naturalnie.Sebastian przekręcił dłoń i przykrył kciukiem stwardniały punkt. Docisnął lekko muskając.

Podchwytliwe pytania, rozpraszanie uwagi przez które umysł nie mógł się bronić. Ophelia powiodła lekko nieprzytomnym wzrokiem po twarzy ponad brodą i zmarszczyła brwi, na wpół kojarząc co się dzieje i co się do niej mówi. To nie był czas i miejsce na filozoficzne dysputy, przepływające obok sekundy należały do szaleństwa, do bliskości.
Do smaku ust, do gorąca nagiej skóry pod palcami. Do zapachu potu, łaskotania włosów i żaru, rozsadzającego powoli trzewia.
Pytanie na krótką chwilę wyrwało kobiecie w klatce podniecenia dziurę fragmentem racjonalności.
Czego chciała?
Wbrew pozorom nie istniała łatwa odpowiedź.
Obowiązki, układy. Zawarte umowy i kwestie przyzwyczajenia... próby trzymania pionu, dotarcia do każdego kolejnego dnia w miarę bez postradania zmysłów.
-Nigdy mnie nie okłamuj-wysapała, przyspieszając tempo w jakim drażniła ciało olbrzyma. Spoglądała mu w oczy, zaciskając z całej siły szczęki.
Nie był to czas na gadanie.

Brodaty wielkolud skinął z pomrukiem głową i sapnął głośniej w odpowiedzi na wzmożoną pieszczotę. Przyspieszony i chrapliwy oddech owionął brunetkę gdy Sebastian uchwycił ją za kark i odgiął zdecydowanie do tyłu by umożliwić sobie dostęp do jej ciała. Wygiął się tuz tuz za dziewczyną by przez warstwy ubrania ugryźć jej pierś. Kolejny palec dołączył do poprzednich i rytmiczne mocne ruchy stały się bardziej zdecydowane.
- Nigdy - dłoń wysunęła się z gorącego ciała - Cię - wsunęła na powrót - nie okłamię.
Długie męskie palce zgięte, uderzały co i rusz w znajomy, zaborczo-troskliwy sposób prowadząc dziewczynę poza otaczający ich paskudny świat. Chciał przenieść ich w świat, w którym jedynym myśliwym byl Sebastian, a jego ofiarą drobniutka ciemnowłosa kobieta. Dziewczyna złapana w klatkę jego ramion, ust, dłoni i wystawiona na ukąszenia tak odmienne od ukąszeń potworów leżących kilka metrów dalej.
Brodacz czul stężałe w napięciu ciało kochanki i przyspieszył tempo pieszczot, skrócił ruchy tak by skupić się na jej centrum przyjemności. Włosy opadły na szyje dziewczyny, którą obecnie napiętnowały męskie usta. Tuż przy uchu Ofka słyszała chrapliwy basowy pomruk:
- Nie okłamię…
Dłońmi i ustami, naparciem na jej ciało chciał pokazać jej jak na niego działa. Jak bardzo jest mu droga mimo, ze ich słowa często nie odzwierciedlały wzajemnych uczuć. Nosiła jego kolczyk. Była jego czy mówiła to wprost czy nie. Palce muskały dziko jej wnętrze czując narastające pulsowanie.
- Nie okłamię - usta pociągnęły ucho z nabojem.

Świat skurczył się i zwinął, zapadając w sobie, aż wielkością począł odpowiadać rozmiarowi dwumetrowego Federaty - w tej i nie tylko tej chwili epicentrum układu, wokół którego Swann orbitowała od paru ładnych lat: nieistotnych, miałkich, uciekających podobnie do stada przepłoszonych ptaków. Czas i miejsce zacierały granice, między nimi rozkosz przelewała się płynnie w rytm nadawany przez mężczyznę. Osaczał ofiarę, oplątywał ją żarem ciała, zapachem wwiercającym się w nozdrza… dotykiem ust i smakiem. Obecnością nie pozwalającą o sobie zapomnieć. Mówił, pieścił, obiecywał i mamił - zwodził, przyciągał, oplatał siecią przed którą nie było ucieczki. Jego długie palce budziły w do życia dawno zapomniane tęsknoty i te nowe, dopiero co formowane oraz kształtowane w jaźni niewielkiej brunetki. Opuszczała gardę, poddawała się, pozwalając przejąć kontrolę. Tylko on potrafił sprawić, że w wielkich dłoniach, ugniatana wedle jego woli, wyzbywała się całej sztuczności, odkładając pozory na półkę.
Tym razem też tak było - podobna ćpunowi na głodzie chłonęła partnera całą sobą, przesuwając dłońmi po jego twarzy, torsie i ramionach. Chwytała go za włosy i brodę, przyciągając wygłodniałe usta do swojej szyi, mruczała mruczeniem bez słów, sapiąc coraz ciężej i coraz szybciej poruszała biodrami we wspólnym rytmie podróży ku epicentrum uniesienia, a gdy ono nastąpiło, rozsadziło Ophelię od środka, wypychając strach, ból i niepewność. Była tylko radość, zachwyt, a później spokój oraz cisza.
Moment zastoju, gdy umysł odłącza się, zaś codzienność traci na znaczeniu.
Drżąca, mokra od potu dziewczyna wtulała się rozpaczliwie w większe ciało, nie chcąc wypuścić go z objęć.
Najchętniej nigdy już by tego nie robiła, trwając w słodkiej pokusie zastygnięcia w jednej chwili, niczym motyl utopiony w żywicy.
- Wierzę ci - wychrypiała niemrawo, ledwo szepcząc. Trwała tak nie wiadomo ile, może wieczność, a może pół minuty. Wreszcie stoczyła się z gościnnych kolan prosto na ziemię i tam klęknęła olbrzymowi między nogami.
Stanowczymi ruchami szarpnęła spodnie, ściągając je Donnelleyowi do połowy uda.
Uśmiechnęła się, kładąc otwartą dłoń na wypukłości ukrytej pod bielizną. Kolistymi ruchami łagodnie pomasowała owe wybrzuszenie, drapiąc paznokciami o materiał. Drugą ręką wślizgnęła się do wnętrza ubrania. Wymacała budzący się do życia organ, gładząc go czubkami palców od podstawy aż po koniec. Bawiła się tak trzy długie oddechy, nim zabrała dłonie i pozbyła się ostatniej warstwy ubrania.
- Wierzę ci... - wymruczała, łapiąc członka oburącz i ucałowała sam jego koniec, lekko odchylając wargami skórę. Podniosła wzrok i patrząc mężczyźnie prosto w oczy, pochłonęła człona aż do podstawy. Zacisnęła wargi i powoli uwalniała centymetr po centymetrze, masując językiem główkę. Ruchliwy ozorek przesunął się, dociskając go prawego policzka, gładząc resztę ręką. Zaciskała i rozluźniała pulsacyjnie usta co i rusz chowając w nich prącie i wyciągając je aby móc pocałować wrażliwy szczyt.

- Dobrze… - wychrypiał mężczyzna z westchnieniem zadowolenia. Wplątanie dłoni, zaciśnięcie jej w długich puklach i odsłonięcie spektaklu rozgrywającego się u jego podbrzusza przyszło zupełnie naturalnie, bez udziału woli. Teraz pozwalał jej przejąć kontrolę, teraz to ona mogła przelać swoje uczucia w czyny. Nabrzmiały, pulsujący pragnieniem zacisnął zęby z zapartym tchem, z umysłem zakrywającym się mglą rozkoszy nadając dłonią szybszy rytm. Znała go, wiedziała co lubił po latach wspólnego wojażowania. Jako jedyna go nie nudziła i potrafiła wciąż na nowo zaskakiwać. Sprawiała, że wciąż chciał ją okiełznywać, wygładzać nastroszone i ostre kanty. A teraz gdy z pomrukiem narastającej rozkoszy czuł jej usta i dłonie, udowadniał jej, że do niego należy.
Pierwsze spazmy rozkoszy wyrwały z ust wielkoluda cichy jęk rozkoszy. Odchylił się nieco jednocześnie wypychając w górę biodra i dociskając głowę Ofelii do swego ciała sprawiając, że lekko się zadławiła. Pozwolił jej odsunąć się by znów wyjść na przeciw. Stracił cierpliwość i dawał jej o tym znać. Jego ciało poddało się odruchom i intensywnej pieszczocie by w końcu z jękiem wypełnić usta kobiety swa przyjemnością. Z wydanym jękiem zdawało się, ze powietrze uciekło mu z ust, a świat wokół skrył się za ciemnością opuszczonych powiek. Czul ja wciąż na sobie. Spełniony odsunął brunetkę od siebie po to by przytulic ja do siebie i utulić w ramionach póki ich oddechy się w końcu nie uspokoiły.
Cmoknął dziewczynę w czoło i klepnął mocno w pośladek.
- Nie mamy całego dnia, mała. - żałował tego faktu. Jak nigdy niczego w swoim życiu.

Rzeczywistość wróciła na właściwy tor, tryby wszechświata znów ruszyły. Zastój minął, lecz co udało się im wyrwać dla siebie - tego nikt już nie mógł im zabrać.
- Wyjdę za ciebie - Ophelię zdziwiła prostota, z jaką wypowiedziała te słowa. Teraz, gdy czuła się wyciszona, koszmary zapadły w bardzo głęboki sen. Słońce wydawało się świecić jaśniej, wiatr lekko i przyjemnie chłodził zgrzaną skórę. Otaczający ich las atakował intensywną zielenią, kiełkując nadzieją gdzieś pod sercem, gdy dziewczyna zeskoczyła na ziemię i, jak gdyby nigdy nic, skierowała się do domu, aby zabrać potrzebne manele.
Czekała ją długa wycieczka, przezorny zaś zawsze był ubezpieczony.

Odpowiedzią był jedynie szeroki uśmiech pełen zadowolenia. Sebastian poprawił ubranie i związał włosy w węzeł na czubku głowy. Nie spuszczając roześmianego wzroku, mężczyzna jedynie wykonał gest brodą wysyłający brunetkę na szlak. Wiedział, że jej nie braknie motywacji. Miał pewność, że jego przyszła żona nie była wychuchaną i zdychającą łabędzicą ani wyrachowaną kobietą bluszczem jakich miał na pęczki w Apallachach. Przeciwnie - to on musiał dotrzymywać jej kroku i mierzyć się na co dzień z pełnym niespodzianek wyzwaniem w rozmiarze XXS. Reszta wyzwań na drodze Federaty stawała się kompletnie niezauważalna.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-02-2020 o 17:54.
Zombianna jest offline  
Stary 29-02-2020, 20:33   #43
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Seba i Lika aka Sąsiedzi

Zebranie sprzętu, ustalenie ostatnich detali i rozdzielenie nastąpiło błyskawicznie. Dwie dusze ruszyły drogą powrotną w las, dwie pozostały przy zrujnowanym domostwie.
- Lika, od czego zaczynamy? W czym Ci pomóc? - Sebastian stał na szeroko rozstawionych nogach i podpierał się dłońmi opartymi na biodrach. Pytanie rzucił odprowadzając dwie kobiety wzrokiem aż zniknęły pomiędzy drzewami. - Ja drabina, ty korzonki i zioła? - brew mężczyzny podskoczyła do góry gdy odwracał się z koślawym uśmiechem łobuziaka do obozowego chef’a.

Stojąca w jego cieniu długowłosa blondynka patrzyła w drugą stronę, na dom, zastanawiając się właśnie co robić. Olbrzym uprzedził ją, na głos wypowiadając myśli.
- Jeśli mogłabym prosić, abyś ściął parę drzew… od tego zaczniemy - odpowiedziała, drapiąc się po głowie. - Jedno wysokie i proste… znaczy pień. W nim wyciosamy stopnie i zyskamy drabinę. Pozostałe dwa… pomyślałam że póki czas i okazja, porządnie wysuszymy ubrania, do tego spróbujemy nagrzać mury. Niewiele to da, ale w nocy powinno być nam odrobinę cieplej. - nerwowym ruchem poprawiła szal. - Oczywiście, jeśli masz akurat chwilę i zapas energii. Jeśli nie, poradzę sobie z tym sama i… ekhem. Tak… od tego warto zacząć.

- Ok. Chcesz wybrać te drzewa czy mam wybrać sam? Żeby potem nie było, że coś nie tak. -
Sebastian podwijał metodycznie rękawy bluzy od chwili gdy padło pierwsze “ściąć”. - Potem myślę, że dobrze by było zabezpieczyć okolicę. Coś w rodzaju wczesnego alarmu? Masz pomysł jak to rozwiązać oprócz tych 4 puszek po konserwach?

- Wilcze doły, najlepiej przy dziurach w murze… to by miało sens -
blondynka kiwnęła krótko głową, zerkając ukradkiem na towarzysza - Wybierzemy je razem, dobrze? Na drabinę obojętnie, ale do ogniska potrzebujemy jednego sosnowego, najlepiej suchego… martwego. Drugie liściaste, grube. Będzie się dłużej palić. Trzecie obojętne, ale lepiej i tak liściaste. Twarde drewno lepiej się pali, rzuca mniej iskier. Poszukam brzóz, z ich kory zrobimy rozpałkę na dziś i na jutro. Wyschnie do wieczora i rankiem rozpalenie ognia stanie się tylko formalnością.

- Prowadź zatem, Słoneczko
- Sebastian skinął kurtuazyjnie i uczynił gest dłonią jakby przepuszczał kobietę przez drzwi. Przy okazji złapał siekierę - Te wilcze doły dobrze by było czymś poprzykrywać. Obciosam zatem dodatkowe gałęzie z drzew. Swoją drogą, nie podziękowałem Ci za uratowanie tyłka na dachu. Dziękuję - Donnelley szybko zrównał krok z blondynką.

Vasilieva pokiwała głową na zgodę i zaraz ruszyli przez podwórko, drogą którą zeszłej nocy pokonywali po ciemku z tym wyjątkiem, że użyli bramy aby wyjść z terenu posesji. Dziewczyna prowadziła, rozglądając się po rosnących przy drodze drzewach. Podchodziła do nich, pukała w pnie, czasem przystawała i nasłuchiwała, aby wreszcie pokrecić karkiem i ruszyć dalej, aż zatrzymała się przed wysoką sosną grubą jak ludzkie udo.
- Spójrz - odezwała się cicho, wskazując znalezisko - Proste, silne… w miarę młode. Z tego zrobimy drabinę.

- Ok. Przesuń się, maestro. Nie chcę by coś ci się stało
- Sebastian ustawił się i przymierzył siekierą raz do pnia na próbę. Wziął kolejny zamach i tym razem wbił mocno ostrze pod kątem. Kolejny cios wybił w pniu kawałek w kształcie litery V.
- Kolejne? - mężczyzna spojrzał na Likę wyczekująco. Najwyraźniej oznaczył wybrane drzewko. - Spotkałaś się wcześniej z takimi bestiami? Zdają się polować jedynie nocą. Kojarzysz podobne przypadki bo szczerze mówiąc dla mnie to pachnie jakby ktoś spierdolił swoją robotę jakiś czas temu.

- To -
dziewczyna wskazała kolejny cel, oddalony o sześć czy siedem metrów od pierwszego. Puknęła w pień kłykciami.
- Z takimi konkretnie nie, ale żerowanie nocą nie jest niczym niezwykłym. W lesie żyje wiele drapieżników, choćby rysie, czy sowy. Wilki też wolą polować nocą. Poza tym wbrew powszechnej opinii dziki wychodzą na żer nocą, tak samo jenoty, jeże, popielice czy kuny. One jednak nie wyglądają jakby znalazły się za blisko wybuchu brudnej bomby… a raczej jakby ich rodzice się tam znaleźli. W silnej strefie skażenia - zamyśliła się, spoglądając w niebo. Objęła się ramionami jakby nagle zrobiło się jej zimno. - To musi trwać parę pokoleń, parę miotów… to by tłumaczyło dlaczego wszystko tutaj wydaje się opuszczone od dawna. Może gdy się pojawiły skutecznie wytępiły ludzi i okoliczne zwierzęta… i tak osłabione przez głód, choroby… promieniowanie. Niektórzy umierają od razu, inni umierają po czasie. Jeszcze inni… żyją dość długo aby wydać na świat potomstwo. Część z miotu umiera, ale te które zostają są uodpornione. Stają się silniejsze, adaptują do nowych warunków.

- Jak Ty, Słoneczko? -
Sebastian rzucił lekkim tonem oznaczając kolejne drzewo. Gdy wyciął kolejną Victorię oparł się lekko o drzewce siekiery i spojrzał uważnie na blondynkę.

- Dlaczego pytasz? - Vasilieva zamknęła oczy, opuszczając głowę tak, że włosy zasłoniły jej twarz. Stała tak przez parę chwil, aż nagle wypuściła nagromadzone w płucach powietrze: powoli, boleśnie i z rezygnacją. Wiedziała, że temat się zacznie, mimo to miała jakiś cień nadziei, że zgapili. W ferworze ucieczki, walki i zmęczenia zapomną. Co innego było rozmawiać z Alex, co innego z uzbrojonym w siekierę wielkoludem. Dobrze chociaż, że nie było w okolicy jego prywatnego ogara.

Sebastian roześmiał się z początku cicho by w końcu wypuścić z piersi sążnisty, głęboki śmiech. Przyglądał się z niedowierzaniem i rozbawieniem stojącej przed nim kobietce.
- Mało osób odpowiada na moje pytania pytaniem, Lika. - wydukał w końcu ocierając kciukiem kąciki oka nonszalanckim gestem - Zabawne jak życie weryfikuje pewne kwestie. Na przykład kogo bierzemy pod swoją opiekę i komu udzielamy pomocy.
Olbrzym postąpił krok w kierunku blondynki.
Ujął jej podbródek między kciuk a ugięty palec wskazujący i uniósł jej twarz do góry.
- Pytam bo chcę mieć jasność sytuacji. Gdybyś nie chciała się z tym odkryć, nie strzelałabyś w ciemności w środek głów sześciu psów. Nie czas teraz na krygowanie się, Słoneczko.
Prócz dwóch palców na twarzy, Sebastian nie zrobił nic więcej. Stał górując nad blondynką i niemal hipnotyzując ją wzrokiem.

Ona za to czuła się jak mysz złapana w pułapkę. Cała stężała, nie mogąc się ruszyć, choć przecież miała szansę się wyrwać. Odskoczyć, zerwać do biegu i zniknąć wśród zieleni, a tam nigdy by jej nie znalazł… tylko nie mogła. Ciało nie chciało słuchać, wbite w ziemię spojrzeniem rzucanym władczo z góry. Próbowała wytrzymać, odpowiedzieć podobnym wzrokiem, szybko jednak spuściła wzrok, a z mokrych oczu popłynęły pierwsze gorące krople, znacząc drogę na pobladłych policzkach.
- Jeś… jeśli n-nie wiesz jak… jak wróg jest zbud… zbudowany - wyjąkała, połykając głoski razem z kolejnymi łzami - S… s-strzelasz w… w głowę.

- To całkiem dobra zasada. - Donnelley uśmiechnął się leciutko wciąż nie zwalniając pułapki - Opowiesz mi o sobie. Mamy masę czasu. - kciuk drugiej dłoni starł płynącą łzę z policzka blondynki. - Cały dzień.
I w końcu wnyki orzechowych oczu odpuściły. Sebastian ujął twarz Liki w obie olbrzymie dłonie i szybkimi ruchami osuszył zapłakane oczy.
- Zacznij od razu. I zacznij od umiejętności strzeleckich. - zapodziane pasma włosów założone zostały za uszy a ostatnie zdanie podkreślone pełnym komitywy mrugnięciem.

- W.. wychowałam się w l-lesie - dziewczyna wyjąkała, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok, byle nie patrzeć olbrzymowi w twarz. Stała sztywno, dając radę jedynie zacisnąć dłonie w pięści - D… daleko od Appal-lachów. N… na północy. D… dlateg-go… d-dobrze strz… strzelam. M…m-musiałam… p-polować i bronić… bronić się - wydusiła z trudem i zamknęła oczy - Widzę… w… w ciemności. Nie… nie pot-potrzebuję światła. To… mam tak od urodzenia.

- Tak jak wyczuwanie?
- ponad dwumetrowy gigant dopytywał miększym tonem - Co z rodziną? Jakiś klan? - dociekał i sondował - Ktoś cię będzie szukał? Na północy to gdzie? Mówiłaś, że nie znasz alfabetu. I kto cię uczył gotować? - dodał żartobliwie.

Przez twarz blondynki przeszedł skurcz, jakby słowami Federata wymierzył jej siarczysty policzek. Skrzywiła się, usta jej zadrżały, a potem nagle rozpłakała się, ukrywając twarz w dłoniach. Kręciła przy tym głową na boki, nie godząc się z czymś, co chyba siedziało wewnątrz jej czaszki.

Donnelley westchnął.
Widywał takie reakcje. Najczęściej u dziewczyn zmieniających właścicieli po raz pierwszy. U kobiet, które dopiero zaczynały lub były zmuszone do rozpoczęcia pracy w odwiecznym zawodzie. Do osób, które obawiały się utraty ostatniego źdźbła jakie trzymało ich przy życiu.
- Lika - westchnął ponownie - spójrz na mnie.
Nakaz wydany tym razem ciepłym i przyjacielskim tonem, przyciszonym głosem do niemal intymnego murmurando.
- Przestań się mazać i spójrz na mnie. - ponownie wypowiedział te same słowa niczym zaklęcie i skrócił dystans między nimi.

Wykonanie rozkazu zajęło jej trochę czasu. Najpierw wydawało się, że słowa do niej nie docierają. Wreszcie jednak przestała machać łbem i opuściła dłonie, podnosząc do góry zaszczute, wciąż załzawione spojrzenie.

- Jesteś sama. Boisz się ciągle z wielu powodów. Teraz znalazłaś się tutaj. Jak i reszta. Sama wśród obcych. Ale z jakiegoś powodu, może swojej… Odmienności… Wciąż tu jesteś. W nocy pokazałaś, że możemy ci zaufać. I że ty ufasz nam. - Sebastian mówił miarowo - Więc chcę wiedzieć z kim tu siedzimy. Nie chcę niespodzianek jak z tamtymi. Pomożesz nam, my pomożemy tobie. A gdy się stąd wydostaniemy, zaopiekuję się tobą i jeśli zechcesz zostaniesz z nami. Jeśli nie odejdziesz z odpowiednim wyposażeniem. Pasuje Ci, dziewczyno?

Cisza… długa, drażniąca i ciężka.

Cisza ciągnąca się niemiłosiernie, gdy Vasilieva myślała. Dało się poznać po minie, zmieniającej się z przerażonej na przestraszoną, potem czujną i kończąc na zrezygnowanej. Uspokoiła się jednak, łzy przestały lecieć po policzkach. Zostały tylko mokre oczy, nieufne, z zakopanym gdzieś głęboko strachem.
- Nie obiecuj nic, czego… czego nie będziesz w stanie dotrzymać - odpowiedziała wreszcie, prawie szeptem. Bardzo mocno zrezygnowanym.
- Wiesz czym jestem, co jeszcze chcesz wiedzieć? Nikt mnie nie będzie szukał, nikomu nie będzie mnie brakować. Nikt nawet nie zauważy, że zniknęłam. - mówiła coraz szybciej, a w jej głosie pojawiła się złość - Nikogo nie obchodzi czy tu zdechnę, czy się wydostanę. Jeśli uda się stąd uciec i tak nie mam do kogo i gdzie wracać. Pomogę wam wyjść na krawędź lasu… i zobaczę. Jeśli jest w miarę normalny, znajdziemy zwierzęta i zwykłe życie, to zostanę tu. Miejsce dobre jak każde inne. Wy wrócicie do dworów, interesów, ludzi i wielkiego świata. Świata który nienawidzi takich jak ja, gardzi i boi się. Który zawsze będzie na nas polował, tylko dlatego że jesteśmy inni - westchnęła cicho - Nigdy nie byłbyś w stanie opiekować się kimś… czymś takim jak ja. Zawsze znajdzie się skurwysyn, któremu przeszkadza że w ogóle oddycham… nieważne - prychnęła, pociągając nosem i ocierając oczy dłonią. - Jesteśmy tu razem, jestem po waszej stronie i to nie mnie musicie się obawiać.

W miarę wypowiedzi Vasilievej łagodnie do tej pory uśmiechnięte oblicze Federaty mroczniało.
Rysy twarzy ściągały się, oczy pociemniały z orzechowych do ciemnobrązowych, niemal czarnych.
- Lika nie znamy się dobrze więc wyjaśnię. - brodacz wycedził ewidentnie hamując się - nie wiesz, że po pierwsze nie składam takich ofert ot tak. Po drugie nie oferuję swojej opieki ochrony każdej napotkanej osobie. Po trzecie nie przyjmuje lekko uwag na temat honoru mojego lub mojej rodziny.

Donnelley westchnął i rozluźnił się nieco.
- Oferta nadal na stole. Zrobisz z nią co zechcesz. Coś jeszcze powinienem wiedzieć oprócz które drzewo będzie trzecim?

Lekki tik lewej dolnej powieki ustąpił i Sebastian znów wrócił do swojej naturalnej miny przyjaznego niedźwiedzia.

- Masz rację - dziewczyna pokręciła głową, tym razem spokojnie i powoli. Słuchała go, milcząc uparcie, aż zaciśnięte usta zmieniły się w pobladłą kreskę.
- Nie znamy się - dodała, robiąc krok do tyłu. Po nim przyszła pora na trzy kolejne, aż znalazła się poza zasięgiem ramion wielkoluda. Wtedy też odwróciła się do niego plecami.
- Masz dobre serce, po prostu niektórych rzeczy nie przeskoczysz, ani nie wyrwiesz ich z korzeniami. - ruszyła do przodu, aż odległość między nimi wzrosła do trzech, może czterech metrów. Wtedy też sięgnęła dłońmi do szyi.
- Naprawdę jest mi bardzo miło i doceniam. Chcę tylko żebyś zrozumiał - mówiła, majstrując przy przodzie ubrania. Nie minęło długo, gdy jej płaszcz spadł na ziemię, a ona została w kubraku i koszuli z długimi rękawami.
- Nie pozwolę żeby znowu ktoś przeze mnie ucierpiał… j… już dość - dorzuciła gorzkim tonem, a na ziemię spadł kubrak, a ona walczyła z guzikami koszuli - Nie pozwolę, aby to się powtórzyło. Nie masz pojęcia ilu ludzi na nas poluje. Zatykają nasze głowy na pale i stawiają na rynkach. Wieszają, topią, palą żywcem ku uciesze tłumu. Jesteś silny, tłum jest niestety silniejszy. Dasz słowo, staniesz w obronie… i zginiesz. Nie chcę tego, dlatego nie chcę obietnic - przełknęła ślinę i powoli ściągnęła z pleców koszulę. Tam gdzie znikał materiał pojawiała się skóra… tylko na pewno nie była ludzka.
Od łopatek faktura pleców zmieniała się, podobnie kolor. Kremowa, jasna powierzchnia zmieniała się w siny błękit, a potem w łuski - drobne, wężowe i lśniące w promieniach słońca. Układały się w kołowe wzory i poruszały się razem z poruszaniem Vasilievej.
Koszula upadła na stertę ubrań, blondynka powoli obróciła się przodem do Federaty. Od frontu sytuacja wyglądała podobnie - poniżej obojczyków człowiek zmieniał się w gada, przynajmniej powierzchownie. Łuski pokrywały też ramiona, człowiek wracał w okolicach nadgarstków.
- Więc teraz już wiesz, widzisz. - rozłożyła ręce, a łuski odbiły kolejne promyczki słońca - Starczy na niejedną torebkę albo pasek.

Mimo wysiłków zachowania pokerowej twarzy, mężczyzna nie opanował wyrazu zaskoczenia wypełzającego spod gęstego zarostu.
Instynktownie postąpił kilka kroków w stronę wężowej nimfy zmutowanego lasu.
Zatrzymał się wpatrzony szeroko rozwartymi oczami.

- Nigdy… - zatkało go nieco i musiał odchrząknąć. - Nigdy - zaczął na nowo - nie widziałem nikogo takiego jak ty.

W ton głosu wkradły się nowe nutki. Zachwytu? Fascynacji?

- Nigdy nie widziałeś mutanta? - spytała, patrząc w bok, gdzieś tam gdzie była rudera robiąca im za aktualny schron - Jest nas całkiem sporo, większość się ukrywa. Nie każdą mutacje da się ukryć. Jedyne miejsce gdzie możemy żyć w miarę spokojnie to Saint Louis. Tam przynajmniej nie rzucają się na nas na każdym rogu… tak słyszałam. Nigdy nie udało się dotrzeć aż tak daleko - przeniosła wzrok w dół, na swoje ciało, krzywiąc się z odrazą.
- Są nawet ludzie zawodowo zajmujący się tępieniem nas. Ja miałam szczęście, matce udało się wydostać gdy sąsiedzi się dowiedzieli… ona nauczyła mnie gotować. Strzelać też. Coś jeszcze chcesz wiedzieć? - na koniec przeniosła wzrok prosto na Federatę.

- Matka była mutantką też? Co z ojcem? - Sebastian podszedł miękko ku blondynce i wyciągnął dłoń by podnieść jej ubranie. Nie odrywał wzroku od kobiety.

- Nie, byli normalni - odparła melancholijnie - Ojciec odszedł gdy się urodziłam, zostałyśmy same z matką. Trzymała mnie w piwnicy, ale nie dało się ukrywać w nieskończoność. Kiedy sprawa się rypła, ledwo uciekła. Zabrała mnie do lasu i tam żyłyśmy. Z dala od ludzi, z dala od… nienawiści. Wędrowałyśmy, bo z czasem ciekawscy nas znajdowali. Ciekawość szybko zmienia się w nienawiść - stanęła bokiem, podnosząc lewe ramię. Na żebrach odznaczała się sino-błękitna szrama bez łusek, wyglądająca jak stara blizna. Podobne miała na nadgarstkach.

- Jak miała na imię? - Sebastian musnął szramę na żebrach opuszkami palców i cofnął dłoń powoli pomagając Lice na nowo się ubrać.

- Maria, a twoja? - Vasilieva chętnie przyjęła pomoc. Temperatura nie sprzyjała negliżowi, poza tym po tej rozmowie czuła się wykończona, jakby przyszło jej rozładować widłami wagon piasku.

-Doris. - koszula, kubrak, kurtka powędrowały kolejno powrotną drogę. A gdy wszystkie warstwy znalazły się na miejscu brodacz przyciągnął dziewczynę do siebie i przytulił. - Niczego to nie zmienia. - uwolnił Likę z uścisku - Które drzewo?

- Co?
- rozkojarzona blondynka nie załapała w pierwszej chwili o co się rozchodzi. Zamrugała szybko, aby w końcu się uśmiechnąć. Jej ciałem zatrzęsło, tym razem nie od szlochu. Odchyliła głowę do tyłu i zaśmiała się głośno, a niepewność i stres wzleciały ku niebu razem z rozbawionymi dźwiękami.
- Wariat - powiedziała gdy się uspokoiła, a trochę to trwało. Pociągnęła go ze sobą za rękę, rozglądając się z nową werwą za celem.
- Porozmawiaj z Ophelią… dobrze? - rzuciła, a powietrze trochę z niej zeszło. - Będę… bardzo wdzięczna. Alex wie i… nie… nie przeszkadza jej to - wolna ręką puknęła się w pierś.

W ostatniej chwili Seba złapał siekierę.
- Pogadam - stwierdził dając się ciągnąc dziewczynie - wybierz to drzewo. Czas ucieka a mamy masę rzeczy do ogarnięcia. Teraz , gdy najważniejszą już omówiliśmy, powinno pójść z górki.

We dwójkę znaleźli trzecie drzewo, procedura znaczenia powtórzyła się. Po nim przyszła pora na czwarte i wtedy sie rozdzielili. On został dokończyć dzieła zniszczenia, ona wróciła do ogródka, zagłębiając się w rządki zielska z nadzieją powiększenia ich zapasów pożywienia bez konieczności zabijania nikogo.
Samotna praca pozwalała pozbierać myśli i ochłonąć, a regularne odgłosy uderzeń siekiery dodawały otuchy.
Nie była sama... mimo wyłożenia kart na blat - dziwne, pocieszające.
Cudowne uczucie dodające skrzydeł.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 01-03-2020, 16:30   #44
 
Perun's Avatar
 
Reputacja: 1 Perun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://i.pinimg.com/originals/14/e5/dc/14e5dcf67ea5107fc2a629f886058d18.gif[/MEDIA]

Have you run your fingers down the wall
And have you felt your neck skin crawl
When you're searching for the light?
Sometimes when you're scared to take a look
At the corner of the room
You've sensed that something's watching you
Błędne i nieszczęśliwe mniemanie, jakoby człowiek był trwałą jednością, jest powszechnie znane. Wiadomo również, że człowiek składa się z mnóstwa dusz, z bardzo wielu jaźni. Rozszczepianie pozornej jedności osoby na wiele postaci uchodzi za obłęd, nauka wynalazła na to określenie "schizofrenia". Nauka ma rację o tyle, że rzeczywiście żadnej wielości nie da się ujarzmić, nie kierując nią, bez pewnego rodzaju porządku i ugrupowania. Nie ma natomiast racji w tym, że sądzi, iż możliwy jest jednorazowy, obowiązujący, dożywotni porządek licznych jaźni pochodnych.

Siedząc w zdezelowanym wraku starszym od niej chyba ze cztery razy, Shirley Rhem próbowała poukładać w głowie strzępki tego, co zostało z jej osobowości i na nowo wskoczyć w tryby porządku - ten psychiczny na sam start musiał wystarczyć. Aby odciążyć synapsy przeładowane powodzią informacji bezskutecznie przemieszczających się siecią neuronów, dziewczyna patrzyła przez okno na powoli jaśniejące niebo.
Zmęczone, wyziębione i poobijane ciało bardziej niż chętnie przyjmowało pozycję półpionową, równie entuzjastycznie witało ciepły koc okręcony wokoło miękkich kończyn.

Przez zaparowane, popękane i zarośnięte bluszczem albo innym zielskiem okna, niewiele było widać… równie niewiele dało się zobaczyć od zewnątrz i to był plus. Spokój był tym, o czym drobna, niska dziewczyna potrzebowała. Gapiła się więc w szybę, a jej myśli płynęły gdzieś obok, skupiając się na czymś mniej beznadziejnym, niż jej aktualne położenie.
Schizofrenikom łatwiej żyć w swoim świecie niż stawił czoła rzeczywistości. A jednak ich świat urojony jest pułapką bez wyjścia, zamieszkałą jedynie przez koszmary. Czy zatem Shirley znalazła się w jednym z takich więzień schizofrenii? Tłumaczyłoby to pobudkę pośrodku lasu, bez pamięci i orientacji ostatnich dni. Tłumaczyłoby też nagrobek z jej imieniem, późniejszą wędrówkę po niekończącym się lesie. Wiele, wiele godzin marszu, zakończonego awanturą.

Wiatr zawiał mocniej, zardzewiała puszka małej ciężarówki zachybotała się, jęknęły cienkie, skorodowane blachy. Shirley drgnęła, przenosząc zapuchnięte oczy na ognisko i leżącego po drugiej stronie człowieka. Zaczynając od tego, że palenie ognia w metalowej misce wewnątrz samochodu zakrawało o desperację, to z pewnością było nią ratowanie nieznajomego.

Dziewczyna westchnęła cicho, wyjmując spod koca papierośnicę i zapalniczkę. Samo wspomnienie ostatnich godzin zeszłej nocy przyprawiało ją o zwiększoną migrenę i ból brzucha.
Zapaliła papierosa, potem zaczęła kręcić młynka palcami. Nigdy nie przepadała za nocą, ciemnością, a musiała wędrować sama poprzez mrok i mroźną burzę, gdy człowiekowi wydaje się, że świat opustoszał, a on pozostaje sam w tajemniczej godzinie, gdy zwalnia i zanika rytm serca, a każdy głębszy oddech ciągnie w głąb bezdennej studni straszliwych snów i koszmarów. Nocą czuje się, że złe duchy chętniej odpowiedzą na wezwanie i nawet zwykły cień czy kupa opadłych liści w dziwny sposób układająca się na kamieniu, może rozpocząć własne, wrogie życie.

Sina chmura dymu uleciała ku sufitowi, Rhem podziękowała opatrzności za cały sufit. Co prawda ulewa minęła z godzinę przed świtaniem i teraz niebo wreszcie się rozjaśniało zdrową, zamgloną odrobinkę, ale jednak barwą szarości wymieszanej z błękitem.
Podziękowała też za szczęście głupca goniącego za hałasem walki tylko po to, aby dopaść do polany praktycznie na sam jej koniec, kiedy wokoło leżały poszarpane ciała, a ostatnia para ludzi walczyła z czymś, czego przedwojenne podręczniki biologii nie przywidziały.
Od strony posłania po drugiej stornie ognia dobiegł kolejny jęk, Shirley uśmiechnęła się bezwiednie, odganiając resztę widm zeszłej nocy.
Grunt, że bezimienny człowiek przeżył zarówno wybuch, jak i polową operację na otwartych flakach, a także późniejsze ciągnięcie na prowizorycznych noszach przez chłód, błoto i szaleństwo. On żył, a ona zyskała idealną wymówkę, by nie rozmyślać o rzeczach na jakie nie miała wpływu. Ot choćby poznania powodu dla którego znalazła się w koszmarze.
Opcja z własnym obłędem brzmiała wiarygodnie, a biorąc pod uwagę jej przeszłość - Shirley Rhem nie zdziwiłaby się, gdyby trafiła z diagnozą. W końcu była lekarzem, prawda?
Dopaliła papierosa pod sam ustnik, niedopałek rozsmarowała po podłodze na wyciągniecie ręki. Była zbyt zmęczona, aby się ruszać gdzieś dalej. Trwała w letargu podobnym do snu, albo katatonii, aż pacjent po drugiej stronie zaczął przejawiać mocniejsze przejawy powolnego procesu powrotu do świadomości. Wtedy też sięgnęła do plecaka, wstawiła jeden z koncentratów podlanych wodą do przygaszonego ognia, a sama złapała stojący przy palenisku kubek ze średnio ciepłą kawą - nią też przepiła małe, białe tabletki. Dla umielania czasu nuciła pod nosem, czekając cierpliwie aż jej towarzysz w końcu otworzy oczy. Minęła cała minuta, dy w pełni poczuła jak chemia organiczna wewnątrz jej ciała skutecznie przegania resztki otępienia. Zniknęła senność, zniknęło zmęczenia. Sen i odpoczynek były dla jednostek słabych, ona musiała czuwać i kontaktować. Przynajmniej póki nie rozpozna z kim ma do czynienia.
Na wszelki wypadek pod tyłek schowała starego glocka.
Przezorny zawsze ubezpieczony.

- Nie ruszaj się i tak jesteś skuty - westchnienie dziewczyny pojawiło się w zastępstwie nucenia. Głos był zmęczony, zrezygnowany. Patrzyła na nieznajomego, jego twarz, biel bandaży z własnych zapasów i zastanawiała się: było warto go ratować?

Słysząc obcy głos, mężczyzna szarpnął się odruchowo, ale nic to nie dało. Ręce miał skrępowane, a ponadto poczuł ostry ból w piersi, któremu poddając się opadł twardo z powrotem na posłanie. Dopiero po chwili zdecydował się rozejrzeć wokół, tym razem ostrożniejszymi ruchami. Jego wzrok padł na rudowłosą dziewczynę siedzącą przy ogniu.

- Co jest, kurwa? - rzucił bardziej do siebie niż do niej. - Kim ty, kurwa, jesteś? Gdzie jesteśmy? Dlaczego jestem związany? Gdzie są pozostali? O co tu, kurwa, w ogóle chodzi? - tym razem pytaniami zarzucił gospodynię.

Siedząca po drugiej stronie ognia dziewczyna upiła spokojnie łyk czegoś, co miała w kubku i przekrzywiła kark, przyglądając się mężczyźnie z ledwo skrywanym zainteresowaniem.
- Związanie… powiedzmy, że to kwestia bezpieczeństwa - odpowiedziała rozbawionym głosem, pozwalając sobie nawet na lekki uśmiech - Twojego i mojego. Nie ruszaj się zbyt gwałtownie, szkoda mojej roboty jeżeli szwy się porozłażą. Jako że uratowałam ci dupsko, przytargałam nieprzytomnego tu na własnych plecach, poskładałam własnymi zapasami… możesz mówić do mnie Zbawicielu - zatrzepotała rzęsami. - Bądź doktor Rhem, jak ci wygodnie.
Upiła nowy łyk z kubka, tracąc cały optymizm.
- Przykro mi, pozostałym nie dało się pomóc. Próbowałam… - pokręciła smutno głową, wlepiając ponury wzrok w ogień - Nie wiem gdzie jesteśmy, obudziłam się… w dziwnym miejscu, niewiele pamiętam. Znalazłam tę brykę przypadkiem, potem słyszałam jak się strzelacie. Zanim doczłapałam… - zagryzła wargi, przepijając gorycz naparem - Jest rano, świtać zaczęło godzinę… do godziny temu. Zbierz siły, musimy się stąd wynieść do wieczora. Znaleźć coś, co pozwoli nam odciąć się od… tych rzeczy. Będzie wygodniej, jeśli dasz radę iść sam. - zmusiła się do uśmiechu i spojrzenia na obcego - Na razie jeszcze odpocznij, za chwilę będzie zupa. Zjesz, prześpisz się… ja poszukam pomocy. Skąd szliście… albo dokąd szliście? Jak ci na imię? - tym razem ona skończyła lawiną pytań.




cytat z Fear of the Dark - Iron Maiden
 
__________________
Jak zaczęła się piosenka, tak i będzie na końcu,
Upał na ulicy i plamy na Słońcu.

Hej, hej…
Perun jest offline  
Stary 05-03-2020, 13:53   #45
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Wyprawa ratunkowa by Mi Raaz & Zombianna

Alex wdrapała się do ich ukrytego gniazdka na poddaszu. Opróżniła swój plecak. Miała nadzieję, że wrócą z ludźmi, nie z rzeczami. Ale reszta miała rację. Zwierzęta były wygłodniałe. Nie zatrzymał ich granat. Czy zatem zatrzymały ich karabiny? Oni nie byli jak Lika. Nie widzieli w ciemności. Nie mogli uciec. Musieli się bronić. Czy obronili chorą siostrę Sullivan? Czy dziewczyna przeżyła do rana? Alex miała nadzieję, że tak. Nadzieja była ważna. Gdyby widząc wszystkie twory Molocha straciła nadzieję, to już dawno włożyłaby lufę do ust i pociągnęła za spust. Ludzie mogli osiągnąć wszystko, tylko musieli działać razem. No właśnie… razem.
Ciarki przeszły ją po plecach, gdy brodacz powiedział, że trzeba skrócić ich cierpienie. Blondynka nie miała zamiaru stosować takich rozwiązań. Każda para rąk mogła się przydać.

Kaburę z bronią na taktycznym pasie przypięła do prawego uda. Do plecaka włożyła jedynie manierkę z wodą, lornetkę i latarkę. Mieli wrócić za dnia. Ale nie chciała, żeby okazało się, że coś ich zatrzyma i miałyby wracać w ciemności. Na koniec do paska z tyłu przypięła nóż. Broń, która poprzedni dzień spędziła w plecaku. Rzadko się z nim obnosiła, ale mając w pamięci Ophelię zrywającą się z łóżka z nożem w dłoni, stwierdziła, że dziś jest dzień w którym jej nóż nie będzie leżeć w plecaku.

Na suchą koszulkę i w miarę suchą bluzę Alex zarzuciła mokry płaszcz. Ich ubrania nie zdążyły wyschnąć. Może od kolejnego dnia będzie lepiej. Poprawiła rękawiczki upewniając się, że metalowo-kompozytowa proteza pozostaje niewidoczna. Zapakowała jeszcze do taktycznego pasa resztę magazynków do pistoletu i przez dziurę w dachu ruszyła.

Przy zeskoku z dachu poszło jej lepiej niż ostatnio, ale i tak musieli mieć szybką drogę na górę i na dół. To i ogień do suszenia ubrań, to były priorytety. A później ona wróci z tamtą ekipą i zajmie się zaminowaniem okolicy. Tak, taki plan miała w głowie blondynka.

Czekała jeszcze na Ophelię. Zdawała się nie odklejać od swojego Wyrwidrzewia, więc blondynka z Posterunku postanowiła obejrzeć teren wokół domu. Większość stworów miało te same rozmiary. Ślady ich stóp nie zapadały się bardzo głęboko. Była prawie pewna, że wszystkie były wygłodniałe. Przerażające było coś innego. Tropy. Ilość mieszających się ze sobą tropów. Wokół samego domu były niemal nie do rozróżnienia. Dopiero wraz ze zwiększaniem odległości w jakich Alex zataczała kręgi od domu ślady przestawały na siebie nachodzić tak bardzo. Bestie odeszły w las. Ale nie jak wilki. Wilki potrafiły całym stadem poruszać się po śladach pierwszego z nich. Te rozchodziły się bez ładu i składu. Jak dzikie psy, albo inne zwierzęta, które nie rodziły się w jednym stadzie, tylko zebrały się wspólnie szukając jedzenia.

Przełknęła ślinę zdając sobie sprawę co oznaczały ślady jakie znalazła.

Mineło jeszcze parę dobrych minut, nim obok niej nie pojawiła się Ophelia. Szła przez rozmiękła ziemię powoli, z wysoko uniesioną głową, a zwykle spokojna i niewzruszona twarz tym razem emanowała zadowoleniem: usta wykrzywiał delikatny uśmiech, oczy błyszczały, z policzków powoli schodziły rumieńce. Dziewczyna dźwigała podejrzanie pękaty plecak, choć jego waga nie mogła być znaczna, gdyż nie wyginał jej ciała. Brakowało strzelby, z jaką biegała zeszłej nocy. Z karabinem przewieszonym przez ramię na długim pasku, stanęła wreszcie obok tropicielki, unosząc pytająco lewą brew.

- Było ich ze trzydzieści. Ciężko dokładnie powiedzieć. Poza tymi sześcioma jeszcze trzydzieści. Mogę się mylić o jakieś pół tuzina - wypaliła Morgan z zaciśniętą szczęką. Zdała sobie sprawę, że jej nadzieja co do stanu obozowiczów parowała. Pewnym było, że nie będzie jej kamieniem u szyi.
- W obie strony mogę się mylić. To, że padało pół nocy nie ułatwia separacji tropów. Chodźmy szybko, nie chcę znowu biegać w ich towarzystwie po lesie.

Brunetka za to wydawała się spokojna, rozluźniona nawet. Słysząc liczbę bestii na moment zmarszczyła czoło, by finalnie wzruszyć ramionami. Jeśli dobrze poszło mogły niedługo dojść do obozu pozostałych tylko po to, aby zebrać w spokoju fanty, ewentualnie dobić rannych. Swann nie wyobrażała sobie targać ze sobą kalek i niedołężnych, szczególnie gdy w grę wchodziło dopadnięcie przez tak duże stado. Wątpiła, aby w nocy napadły ich wszystkie okoliczne stwory, pewnie trafili na jedna z polujących grupek.
- Dlaczego nie zaatakowały nas w dzień? - mruknęła bardziej do siebie, przeskakując nad kałużą. Ruszyły dobrym, szybkim tempem, zostawiając za sobą ruderę z dwoma ludzkimi sylwetkami, odprowadzającymi je wzrokiem. Zanim zniknęły Ophelia odwróciła się raz, przez rześkie poranne powietrze posyłając olbrzymowi szybki uśmiech.
- Odeszły przed świtem, możemy liczyć, że nie polują za dnia i parę najbliższych godzin będzie w miarę spokojne? - spytała tropicielki, wszak znała się na tym lepiej.

- Nie wiem. Nie znam się na zwierzętach - powiedziała blondynka uchodząca za tropicielkę. Nie chciała dywagować. Maszyny były aktywne cały czas. Wracały jedynie na ładowanie. Dysponowały różnymi spektrami sensorów, które funkcjonowały w świetle lepiej lub gorzej, ale nigdy nie wyłączało to kompletnie ich aktywności. Zwierzęta i ludzie musieli kiedyś spać.

Ophelia wydawała się zajęta sobą. Pewnie rozpamiętywała swojego faceta. Alex uśmiechnęła się do swoich myśli. Może nie była pewna ani Federaty, ani jego dziewczyny, ale wspomnienie piersiówki z jakiej piła rano i jej właścicielki wprowadzało ją w dobry nastrój. W końcu wypaliła patrząc na głębokie odciski stóp pozostawione przez Sebastiana:
- Jak się poznaliście?

Część o braku rozeznania w zwierzynie Swann zmilczała, skoro i tak nie było sensu strzępić ozora po próżnicy - jednym słowem lipa. Przez chwilę pożałowała, że nie ruszyła z nią druga blondynka… tylko zapewne Sebastian brał ją teraz w obroty, chcąc dowiedzieć się skąd tamta, u licha, potrafi takie cuda jak strzelanie po ciemku.
Pytanie za to zwracało uwagę, wchodząc na płaszczyznę prób wzajemnego spoufalania. Dowiadywanie się czegoś o sobie, przesłuchanie, wydobywanie informacji - różnie zwał.
Obie kobiety przeszły parę metrów w ciszy, Ophelia poprawiła karabin, aby móc trzymać na nim dłonie i w razie konieczności odpowiednio szybko zareagować. Należało zachować czujność, skoro na poradę terenową nie dało sie liczyć… i gdy wydawało się już, że odpowiedź nie pytanie, w powietrzu zawisło prychnięcie.
- Gdybym ci powiedziała, musiałabym cię zabić - brunetka mruknęła krótko, nie odrywając wzroku od drogi przed nimi wraz z rosnącymi na poboczu krzakami. Za dnia trasa wyglądała przyjemnie, sielsko nawet. Mocny kontrast z tym, co zapadało w pamięć z zeszłej nocy: błoto, strach, ulewa i wilcze widma ukazywane w krótkich przebłyskach piorunów.
- Zgaduj - parsknęła po paru krokach, dając się wciągnąć w grę socjalną - Zobaczymy czy trafisz. Trzy próby?

Alex starała się trzymać tempo, ale co kilkanaście metrów wyraźnie zwalniała. Kilka razy przyklękała i sięgała do znalezionego odcisku.
Gdy usłyszała, za sobą, że dziewczyna jednak się odezwała, to uśmiech pojawił się na jej ustach. Wstała, poprawiła szelki pustego plecaka i ruszyła dalej. W końcu
- Myślę, że pobiegłaś do lasu, wspięłaś się na drzewo, a on postanowił je wyrwać nie wiedząc, że na nim siedzisz.

- Zimno - Swann pokręciła głową rozbawiona - Ale plus za kreatywność. Ktoś taki jak on nieczęsto trafia tam, gdzie nie ma możliwości brania kąpieli raz dziennie. Strzelaj dalej.

- On. A ty? - Alex zauważyła ślady po swoim poślizgnięciu. Czyli zaraz dojdą do krateru. - Czyżby cię kupił?

Tym razem to brunetka zaśmiała się głośno.
- Nie, nie kupił - spojrzała przez ramię, a w jej oczach zatańczyły figlarne błyski - Ale oberwał po kieszeni. Stać go, a ja...hm - zamyśliła się - Różnie bywa, chyba sama wiesz najlepiej. Ostatnia próba.

Alex jeżeli nawet sama wiedziała jak jest najlepiej, to nie dała tego po sobie poznać. Podrapała się za uchem prawą ręką poprawiając czapkę. W świetle słońca było widać już jedno z drzew poharatane wybuchem granatu.
- Jesteście błękitnokrwistymi szlachcicami nie liczącymi się z ludźmi, a wasze rodziny zaaranżowały małżeństwo? Ty jesteś księżniczką z rodziny utrzymującej się z produkcji narkotyków, on jest dziedzicem sieci burdeli, a rodziny postanowiły połączyć majątki. Jak w tych wszystkich romantycznych historiach sprzed dni gdy spadły bomby.

Alex rozejrzała się. Szybko zauważyła kolejne martwe stwory. Blondynka zaśmiała się do siebie wspominając zgaszenie światła latarki.

Miejsce wybuchu granatu było dla niej otwartą księgą. Obserwowała. Uniosła nawet dłoń uciszając Ophelię. Romantyczna historia Swan i Donellego musiała poczekać. Teraz Morgan była w transie. Obchodziła po okręgu strefę wybuchu. Przy jednym ze stworzeń zatrzymała się, przyklęknęła i uniosła prawą dłonią powiekę mutanta zaczynając mówić:

- One nie polują za dnia, bo nie lubią światła. Wczoraj uciekały z kręgu światła rzucanego przez latarkę. Za to mają świetny słuch. Gdy rzuciłaś granat w błoto to zleciały się do plaśnięcia. Każdy liczył na swój ochłap. I wtedy pierdolnęło.

Alex uniosła się rozglądając po leju utworzonym z wnętrzności, kawałków ciała i rozrzuconego błota.

- Słaby wzrok, świetny słuch. - Blondynka wspominała dzwonienie w uszach z poprzedniej nocy. - Huk granatu musiał je otumanić. Dlatego uciekliśmy. One są dużo szybsze od nas. Nie mielibyśmy szans gdyby nie ten granat.

Alex z gracją baletnicy wyszła z kręgu wybuchu przekraczając zwłoki pseudopsów. Jakieś siedem metrów dalej leżał jeszcze jeden stwór. Doczołgał się tam i wyzionął ducha. Prawdopodobnie wybuch rzucił nim o drzewo i przetrącił kręgosłup i klatkę żebrową. Łowczyni obejrzała go. Po chwili dojrzała jeszcze jedno ciało. Ruszyła w jego stronę wracając do wcześniejszego tematu.

- To jak? I tym razem nie trafiłam?

- Zdecyduj się w końcu. Albo znasz się na zwierzętach albo nie. W którejś z wersji próbujesz wciskać kit, a ja nie jestem szklarzem - Swann skrzywiła się, spoglądając na blondynkę ze swojego miejsca po drugiej stronie drogi, gdzie stała oparta plecami o drzewo. Wcześniej oglądała zmutowane ni to psy, ni to wilki, zalegające pokotem w błocie. Widok do przyjemnych nie należał już gdy istoty były całe… a co dopiero w kawałkach.
- Poza tym to pierdolone mutanty. Z tym gównem nigdy nie wiadomo tak do końca na sto procent - splunęła z obrzydzeniem na najbliższe ścierwo - Może być jak mówisz, a mogą być jak nietoperze, używać tego no… - pstryknęła parę razy palcami - Echo… coś tam. Jak sonar czy inny radar. Albo widzą w podczerwieni, dorobiły się noktowizji, jebać to. Kończ ten rekonesans, sporo drogi przed nami. Nie mam zamiaru wracać po ciemku i w jednym się zgodzę - popatrzyła z odrazą na psie truchła - Są szybkie, szybsze od was.

Nie minęła chwila, gdy Ophelia odkleiła się od drzewa, wracając na środek drogi. Wyciągnęła ręce do góry, splatając je w dłoniach i przeciągnąwszy się, przekręciła kark w bok aż chrupnęło.
- Ze dwie race mam w klamotach, ale nie więcej. Trzeba jednego złapać i sprawdzić co lubi, co go rani i odstrasza - powiedziała w zamyśleniu, pocierając policzek wierzchem dłoni - Nie, nie trafiłaś. Trzeci raz pudło - wzruszyła ramionami, a na jej twarz wróciło przekorne rozbawienie gdy wreszcie wyjaśniła - Zaciągnęłam go do łóżka, przeleciałam, a potem przykułam do ramy i zabrałam co miał cennego. Tak się poznaliśmy. Teraz moja kolei na pytanie - zmrużyła lewe oko - Mówisz o maszynach, czyli Posterunek albo Nowy Jork. Dezerter?

- Posterunek - odpowiedziała bez wahania Alex przyklękując przy ostatnim martwym pseudopsie. - Nie użyłabym słowa „dezerter”. Raczej przymusowo przesunięta do pracy w sektorze cywilnym. Ale nadal muszę wracać do Posterunku raz do roku. I opłacać stosowne myto za to, że mnie wyszkolili, a ja mogę zarabiać dzięki tym umiejętnościom.

Uniosła z ziemi łeb potwora oglądając dokładnie jego dolną szczękę i podgardle,
- Cóż, nie wiem czy doświadczyłaś bycia wyrzuconym niczym śmieć, mam nadzieje, że nie. Ale jeśli tak, to mniej więcej orientujesz się, jakie relacje łączą mnie teraz z Posterunkiem.

-Z dwojga złego już lepiej być stamtąd - Swann skwitowała wesoło - Nowojorczycy mają kije w dupach, sprane łby i przerosty ego...ale to akurat powszechna bolączką każdego kto jest nikim, a udaje że jednak coś znaczy.

Alex wyjęła swój szeroki nóż zza pleców i zdawała się go przymierzać do potwora.
- Na zwierzakach się nie znam. Znam się na tropach. Ścigali nas szeroko rozwiniętym czołem. Jakby w szeregu obok siebie. Ale w stronę granatu pobiegły grupą. Ściągnął je. I tyle. Takie są fakty. A słuch i wzrok, no to już moje gdybanie nad uzasadnieniem ustalonych faktów.

Schowała nóż i powoli wpatrując się w ziemię zrobiła kilka kroków.
- Chodź tu na moment.
Alex przykucnęła, a gdy Ophelia zbliżyła się jej oczom ukazał się odcisk stopy w błocie. Odcisk sporej, bosej stopy, który Morgan wskazywała palcem.
Nie był bardzo wyraźny, bo przeplatał się z odciskami pseudopsów, jednak wyraźnie było widać pięć palców.

Brunetka skrzywiła się, poważniejąc momentalnie.
-Nikt z nas nie uciekał na bosaka - zrobiła kwaśną minę, mrużąc przy tym oczy - Ktoś z tych co zostali? Czy mamy tu jeszcze kogoś? Skąd przyszedł i dokąd poszedł?

- To nie był nikt z nas - blondynka włożyła palec w odcisk stopy.
- Cięższy niż twój chłoptaś niosący Likę. Przeszło sto pięćdziesiąt kilo.
Alex wstała. Popatrzyła na kolejny odcisk stopy. Stanęła w rozkroku. Popatrzyła jeszcze raz na jeden z odcisków, a potem na drugi.
- Nie śpieszył się. Nie uciekał. Z odległości między krokami mogę przypuszczać, że ma co najmniej dwa metry wzrostu. I nie był tu długo po psach. Mało tego, część biegała wokół niego. Ślady się ze sobą przeplatają. Chodzi boso jak dzikus, ale ma jakąś broń. Białą.
Morgan uniosła łeb ostatniego martwego pseudopsa.

- Ostrze, wbite pod żuchwę. Dobił bydle, żeby się nie męczyło. Ostrze proste i nieco węższe niż moje. I nie, jego budowa nie pasuje do nikogo, kto był w obozie. To ktoś zupełnie inny, kogo psy nie ruszyły. To ktoś, komu zależało, żeby bydle nie cierpiało.
Alex po tych słowach splunęła na miękką ziemię.

- Jego ślady schodzą w głąb lasu. Tam gdzie ślady zmutowanych psów. Chodźmy dalej. Może był w obozie. - Alex napięła się. Nie miała może kołka w tyłku, ale świadomość nowej natury zagrożenia powodowała, że stała się dużo bardziej ostrożna.

- Dawno nie miałaś chłopa, co? - brunetka rzuciła pytaniem i zaraz sama na nie odpowiedziała - Widać.
Reszty wywodu wysłuchała w ciszy, a twarz jej tężała. Czyli ktoś tu jeszcze był, ktoś obcy i po drugiej stronie barykady niż banda cmentarnych ożywieńców.
-Wystawiamy nocą warty na dachu, Likę wrzucimy na psią wachtę. Pułapki, doły...nie możemy dać mu się podejść. Jeśli jest jeden, może być ich więcej. - broń znów trafiła w kobiece dłonie - Kończymy to słodkie pierdzenie, cisza w eterze. Nie afiszujemy się bardziej, niż to konieczne - ruszyła drogą, wymijając lej i zalegające dookoła zwłoki.

Ophelia Swan miała rację. Alex brakowało Victora. Pamiętała, że ich losy rozeszły się kilka tygodni wcześniej. I była niemal pewna, że mieli się spotkać niedługo, w jakiejś mieścinie. Wiedziała, że ta myśl trzymała ją przy życiu, ale nie potrafiła przypomnieć sobie szczegółów. Nie była w stanie określić w jakiej części kontynentu byli te kilka tygodni temu.

Zacisnęła zęby, a potem kilka razy zacisnęła i otworzyła prawą dłoń. Nie wzięła Mentopaxu. Musiała o nim pamiętać wieczorem. Koniecznie. W końcu paczka została na poddaszu. Cóż za paradoks, musiała pamiętać o leku poprawiającym pamięć. Chwyciła pistolet w dłoń i ruszyła. Mieli w końcu ludzi do uratowania.

Pistolet wylądował w jej dłoni. Swan miała racje, w lesie nie było bezpiecznie. Nawet za dnia.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 05-03-2020, 16:40   #46
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
dialog z Perunem cz.2

- Witaj w klubie - odpowiedział kwaśno bandito. - Tu sami tacy z amnezją. Na mój rozum ktoś tu się bawi w dosypywanie czegoś ludziom do drinków, a potem wywozi ich na to pustkowie, chuj wie po co - niezbyt się to zgadzało z obserwacjami tej całej Alex, ale przecież nie spadli tu z nieba, to jedyne logiczne wytłumaczenie. - Albo jakiś posrany rytuał religijny, albo nie wiem co - spróbował wzruszyć ramionami, ale ból mu na to nie pozwolił. Syknął tylko krótko. - Jestem Scorpion - przedstawił się, samemu nie bardzo wiedząc dlaczego to robi. - Szliśmy przed siebie żeby się wygrzebać z tego gówna, a wpadliśmy w prawdziwe szambo.

Kurwa, znowu to samo, pomyślał Scorpion. Nie mógł nie wrócić pamięcią do doktorka Horvatha, który ocalił mu dupę po tamtej zasadzce, w której zginęli Salty i DJ, ale potem kazał sobie za to słono zapłacić. Pytanie co będzie ceną tym razem i czy nowy doktorek będzie miał odpowiednią dźwignię by wymóc zapłatę?

- Ale nie włożyłaś mi przypadkiem w bebechy pół kilo trotylu czy czegoś takiego, co? - spytał.

Ruda zrobiła powątpiewającą minę. Raz jeszcze oceniła wzrokiem gadułę, skanując go od zawiniętych w koc stóp, aż do czubka głowy.

- Szlag, wiedziałam że o czymś zapomniałam - parsknęła. - Przecież rolka bandaża i pół siatki prochów to wciąż za mała inwestycja w twoje życie. - pokiwała głową, mocząc usta w kubku. Przełknęła, podejmując rozmowę. - Wybacz słodziutki, mam ograniczone zapasy. Trotyl wolę zachować na to, co lata tam - wzrokiem wskazała teren za oknem - Ty zaś potrzebujesz opieki medycznej. Zostałeś poszarpany, masz szczęście, że nie wychodzę z domu bez antybiotyków. Patrząc na...rodzaj szczęk który cię pogryzł - zrobiła krótką przerwę - Jest spora szansa, że rany będą się paskudzić. Opatrunki należy zmieniać, wysięki czyścić, a oparzenia smarować maścią. Do tego dochodzi okmonitorowanie ogólnej kondycji i samopoczucia...a masz tylko mnie - posłała mu czarujący uśmiech, podnosząc się powoli. Koc opadł, ukazując dość staromodny żakiet, w jaki dziewczyna była ubrana. Nosiła też długą spódnicę. Na kolanach przeszła te kilkadziesiąt centymetrów do posłania towarzysza i tam się zatrzymała. - Teraz cię rozwiążę - zakomunikowała, sięgając dłońmi w jego stronę. W jednej z nich ściskała malutki kluczyk, jak się okazało, pasujący do założonych nieprzytomnemu kajdanek.

- No to zajebiście - Scorpion podsumował fragment o papraniu się jego rany. Jednocześnie wyciągnął skrępowane ręce w kierunku kobiety. - Dobra, to czego właściwie ode mnie chcesz? W bajeczkę o dobrej… tej, no… sama… samariatance - wypowiedział z trudem i błędem - czy coś, nie uwierzę.

- Nie jestem dobra, ani naiwna. Chcę tego samego co ty - odpowiedziała spokojnie, majstrując kluczykiem przy kajdankach. Rozległ się cichy klik i prawa bransoletka ustąpiła. Rhem zabrała się za lewą. - Tak przynajmniej mi się wydaje - popatrzyła Scorpionowi w oczy, rozległ się drugi klik. - Wydostać się stąd. Wrócić do domu, albo chociaż do cywilizacji. Jak się tu znalazłeś? Kim byli ludzie zagryzieni przez tamte stwory?

- Nie mam pojęcia - odpowiedział bandito rozmasowując sobie nadgarstki. - Poznałem ich ledwie wczoraj. A dostaliśmy się tu w ten sam sposób co ty. Zresztą nieważne skąd się tu wzięliśmy, ważne jak się stąd wydostać. Pozbierałaś ich sprzęt? Gdzie moje graty?

Dziewczyna wyprostowała plecy, jakby ktoś ją zdzielił kijem po nerkach. Zmrużyła oczy, a pod skórą twarzy zadrżały mięśnie szczęk. Bez wyjaśnienia szarpnęła kocem, zrywając go z mężczyzny aż do pasa. Nachyliła się, rozsuwając poły jego koszuli. Pod spodem, od wysokości połowy pierś owijał ciasno jasny bandaż, ciągnący się w dół aż do brzucha. Powyżej opatrunku skóra była albo zaczerwieniona, albo posiniała.

- Nie czujesz bólu, bo cię naszprycowałam morfiną - Shirley prychnęła, odsuwając się pod miskę z ogniem - Znalazłeś się w strefie rażenia granatu, eksplozja miotnęła tobą o drzewo. Masz połamane żebra, jedno przebiło płuco - pogmerała kijem w żarze. - Rozcięłam ci bebechy i połatałam zanim się wykrwawiłeś, albo udusiłeś własną krwią. Nie wiedziałam też, czy nie pojawi się więcej tych stworów. Wybacz złociutki, zabrakło mi rąk aby rozglądać się jeszcze za twoim szpejem - rzuciła mu kwaśne spojrzenie przez ramię - Pewnie tam leży, z trupami. Nóg nie dostanie, skoro wszyscy nie żyją - wróciła uwagą do ognia - Nie wiem jak się tu dostałam, nie pamiętam.

- Wiem, że nie pamiętasz, raczyłaś już wspomnieć - rzucił kwaśno Scorpion. - Nikt nie pamięta. Mówiłem ci, że ktoś tu się źle bawi. Kurwa, żeby tak dorwać tego kogoś… - rozmarzył się. - Dobra, słuchaj. Daleko stąd do tamtego miejsca? Trzeba tam pójść, pozbierać sprzęt. Broń, amunicję, żywność, ciuchy, wszystko co się może przydać. Jeśli ty się tu pojawiłaś, zaraz mogą się pojawić następni zagubieni, a nie ma co im robić prezentu z moich rzeczy. Dlatego bądź tak miła i skocz tam po... wszystko, okej? Czekaj… Powiedziałaś granat? Jaki granat? Nikt nie miał granatu, z tego co wiem.

- Ja miałam - rudzielec popatrzył w ogień i dorzucił nową szczapkę - Tak...nie ma co… - pokręciła głową - Zgoda, wrócę tam. Może rzeczywiście ktoś jeszcze tu jest. Jeśli hałas ściągnął mnie, inni też mogli was usłyszeć. Zostawię im...znak. Że żyjemy. Poradzisz sobie sam? - popatrzyła na rannego - To trochę zajmie, było ciemno, a ja… jestem lekarzem, nie trepem albo traperem. Co konkretnie było twoje?

No to brawo, kurwa, ty” pomyślał Scorpion, ale zacisnął zęby i nic na ten temat nie powiedział. Wziął tylko głęboki wdech i wydech, a następnie otworzył gębę:

- Garand i Beretta, do tego plecak, który jest mi kurewsko potrzebny, bo trzymam w nim żarcie i takie tam. Weź jak najwięcej broni, amunicji, żarcia, prochów. Nie zostawiaj sępom zbyt wiele, a najlepiej nic.

- I jeszcze frytki do tego, co? Złotego Rolexa, wczasy w Vegas i najlepszy koks ze Stripu - Rhem nie kryła ironii, mieszając w metalowym kubku tkwiącym na prowizorycznym palenisku - Wezmę co dam radę, resztę zabezpieczę i schowam. Przeniesie się partiami, na pierwszy rzut wezmę twoje graty i jedzenie. Mam nadzieję że mieliście tam wodę i leki - przesunęła się, wracając do pozycji z początku rozmowy. - Jedz - wskazała na ognisko i garnuszek z czymś gęstym w kolorze wołowego rosołu z makaronem.

Scorpion z trudem podniósł się do pozycji siedzącej. Nachylił się nad garnuszkiem i powąchał, jakby z podejrzliwością. Następnie nabrał łyżkę, zbliżył do ust i ostrożnie spróbował. Nie było takie złe, z pewnością lepiej smakowało niż wyglądało.

- Dzięki - rzucił krótko. - Rzadko spotyka się takich co jak cię znajdą podziurawionego to nie tylko opatrzą, ale jeszcze nakarmią. W zasadzie tylko raz w swoim życiu spotkałem takiego człowieka. Niezbyt miło go po prawdzie wspominam - ostatnie zdanie mruknął pod nosem bardziej do siebie niż do niej.

- Zabiłeś go? - Rhem uśmiechnęła się krzywo znad kubka, podciągając na nowo koc, aby owinąć nim ramiona. - A może rozstaliście się w niepokoju. Skąd pochodzisz? Hegemonia? Det? Teksas raczej nie, tam często ludzie pomagają bezinteresownie i nikogo to nie dziwi - tym razem uśmiechnęła się nieco żywiej - Na Nowojorczyka nie wyglądasz, tym bardziej Federatę, bez obrazy.

- Heh, nie czuję obrazy - odpowiedział Scorpion. - Nowojorczycy to miękkie fiuty. Z tymi z Appalachów jest lepiej, ale też bez szału. Jestem z Hegemonii, duszą i ciałem - odruchowo uderzył się pięścią w pierś, co wywołało ostry ból w klatce i skończyło się irytującym kaszlem. - A co do tamtego doktorka to nie zabiłem go. W sumie nawet się z nim zżyłem, ale wolałbym drugi raz pod jego nóż nie trafić.

- Nie szalej pan, nie szalej. Bo trafisz znowu pod nóż, ale mój - pogroziła mu palcem - A jestem zmęczona, średnio przytomna, pod wpływem alkoholu i dodatkowo po traumatycznych przeżyciach ostatnich godzin, więc prawdopodobnie nie nadają się do trzymania skalpela. Wystawiłabym sobie zwolnienie… gdybym miała coś do pisania…. i kogokolwiek by to obchodziło - zaśmiała się cicho - Dawaj szczegóły, zawsze interesują mnie historie o kolegach po fachu, zwłaszcza tych zapatrzonych w Sandersa i Mengele… - parsknęła. - Nigdy nie byłam w Hegemonii, zwykle… eh - westchnęła, patrząc za okno. - Zwykle składałam tych, których bandy z Hegemonii napadły. Potem składałam ich też, Hegemońców. Jakoś trudno spotkać hegemońskiego filozofa… hegemoński najemnik jest już normą.

- Każdy robi to w czym jest dobry, inaczej szybko umiera - stwierdził bandito. - A my jesteśmy dobrzy w strzelaniu i waleniu po mordzie. Co ja mówię, dobrzy. Najlepsi! I wiem co mówię. Robiłem w Vegas, Detroit, byłem na Florydzie, jeździłem po autostradach, nawet na północy ujebałem parę maszyn pierdolonego Molocha. I nigdzie, może z wyjątkiem tego ostatniego miejsca, nie spotkałem takich twardzieli jak w Hegemonii.

Mężczyzna przetarł zmęczone oczy.

- Kurwa, też bym się czegoś napił. Suszy mnie nie na żarty - poskarżył się. - Co do tego doktorka to on też Hegemonii na oczy nie widział. Z Utah był skurwiel. Połatał mnie po jednej strzelance na autostradzie, gdy znalazł mnie nieprzytomnego i krwawiącego z otworów o liczbie większej niż liczba naturalnych otworów człowieka, jeśli wiesz co mam na myśli. Tylko, że jebaniec przy okazji wsadził mi w bebechy pierdoloną bombę i zrobił ze mnie swoją tresowaną małpę. Że niby w ramach zapłaty za zabieg. Dobrze, że po paru latach ją wyjął. I powinien się cieszyć, że nie urwałem mu po tym łba! Kurwa…

- Alkohol nie jest wskazany po operacjach i przy obrażeniach jakie pozbierałeś. Jedz, bulion dostarczy ci wymaganej ilości płynu, a dodatkowo pożywi - rudzielec prychnął nad kubkiem, patrząc jak mężczyzna je. Nie marudził za mocno, nie grymasił że niedobre… chociaż pewnie smakowało paskudnie, jak żarcie z koncentratów zwykle smakowało. Miało w końcu odżywiać ciało, dostarczanie wysublimowanych bodźców smakowych było poza głównym przeznaczeniem.

- Nie należy za byle co skreślać ludzi. Życie jest za krótkie na pretensje i konflikty - mruknęła - Powinien z tobą pogadać, ten lekarz. Na pewno wypracowalibyście satysfakcjonujący dla obu stron kompromis w ramach zadośćuczynienia za udzieloną pomoc… poza tym powiedziałeś, że był lekarzem. "Będę strzegł godności lekarza i niczym jej nie splamię"... przysięga Hipokratesa, etyka… skarlenie standardów - skrzywiła się z niesmakiem. - Dobrze twardzielu, teraz chwila na gimnastykę mentalną. Było was parę osób, co udało się wam ustalić? Ktoś miał jakiś pomysł dlaczego i kto nas tu wysłał? Gdzie jesteśmy? Daleko do cywilizacji?

- Z całym szacunkiem, siostro, ale pierdolisz - rzucił niezbyt uprzejmie, czyli w swoim stylu, Scorpion. - Do tego używasz strasznie długich słów. Dwie sylaby, czasem trzy, więcej to już przesada - siorbnął trochę zupy. - Gówno żeśmy ustalili. Było nas jeszcze więcej, ale niektórzy uznali, że lepszym od obozowania pomysłem będzie nocny marsz przez las. Może natrafimy na ich szczątki, gdy pójdziemy dalej? Nikt się nie przedstawiał skąd jest, ani jak tu trafił. Zresztą nikt tego ostatniego nie wiedział. Była wśród nas jakaś samozwańcza tropicielka, która stwierdziła, że nie znalazła niczyich śladów, nawet naszych własnych. Jak dla mnie była jednak kiepską tropicielką, bo przecież nie spadliśmy tu z nieba, nie? I tyle wiem, czyli w zasadzie nic.

- Z całym szacunkiem mądralo, ale nie jestem zwierzęciem ani upośledzona, aby porozumiewać się chrząkając i pokazując na coś palcem. Przyzwyczaj się - Rhem odpowiedziała uprzejmie, choć w jej twarzy widać było pierwsze oznaki irytacji. - Mówisz zatem, że było was więcej i część wciąż może żyć… oby - sięgnęła za pazuchę i wyjęła papierośnicę. Obróciła ją w dłoniach. - Dam ci mój rewolwer - stwierdziła jakby stawiała diagnozę - Spróbuj się przespać, a w razie jeśli coś podejdzie, będziesz miał czym się bronić. Albo skrócić własne męki, gdy w alternatywie zostanie pożarcie żywcem przez…. te stwory.

Scorpion przyjął rewolwer bez słowa. Zakręcił, jakby na próbę, młynkiem, spojrzał wzdłuż lufy na muszkę, ocenił wagę spluwy i spróbował odgadnąć jej siłę odrzutu.

- Dzięki! - powiedział, nie kryjąc zdziwienia. Wciąż nie mógł zrozumieć zachowania dziewczyny. Oddawać broń nieznajomemu? Nie mieściło się to w jego głowie. Ale nie zamierzał jej od tego odwodzić. - A jakieś zapasowe pestki się znajdą? - spytał, czując się jak żul pod monopolowym.

- Niewiele -usłyszał średnio wyraźną odpowiedź, gdyż Rhem próbowała odpalić dwa wetknięte w usta papierosy od zapałki. Udało się za drugim podejściem, od razu rudzielec wziął głęboki wdech i dopiero podał jednego fajka Scorpionowi. - Masz to co w magazynku, gdzieś w torbie zostało mi jeszcze pół paczki naboi - wydmuchnęła dym pod sufit - Wychodzę z założenia że na chleb nie zarabiam strzelaniem, toteż nie taszczę ze sobą mobilnej zbrojowni. Jeśli nie wrócę do zmroku, postaraj się przeżyć i idź dalej. Pokażę ci które proszki wziąć i jak zmienić bandaże - parsknęła. - Liczę jednak, że za godzinę będę z powrotem… no dobra, może za dwie. W każdym razie do wieczora wrócę. Trzeba pochować tamtych ludzi.

- To może pójdę z to… - chciał się podnieść, ale nagły ból w klatce piersiowej mu w tym przeszkodził. Siadł ciężko z powrotem, z trudem powstrzymując się od jęku. - A jednak nie - powiedział.

- Zostań - rudzielec uśmiechnął się łagodnie, dopalając papierosa - Odpocznij, nabierz sił. Czeka nas... ciężka przeprawa, nie wiadomo kiedy teraz dane nam będzie odpocząć, a musisz być w formie - podniosła się na kolana, zgarniając plecak. Zaczęła w nim grzebać. - Dla dobra nas obojga.
 
__________________
Edge Allcax, Franek Adamski, Fowler
To co myśli moja postać nie musi pokrywać się z tym co myślę ja - Col

Col Frost jest offline  
Stary 08-03-2020, 23:23   #47
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=swAicg0GjNg[/MEDIA]
Ludzie, cienie, dobro, zło, niebo, piekło: wszystko to tylko etykietki, nic więcej. Ludzie sami stworzyli te przeciwieństwa: natura ich nie dostrzegała. W naturze nawet życie i śmierć nie były przeciwieństwami - po prostu jedno stawało się przedłużeniem drugiego. Pozory lubiły mylić, zagnieżdżone od wieków pod skórą stereotypy ulatywały w powietrze, pozostawiając dwie istoty ludzkie, jakkolwiek same siebie by nie nazywały. Dwójkę ludzi pozornie zbyt różnych, aby móc wspólnie egzystować i wspólnie działać. Mimo pozornej inności, niepewności, strachów i uprzedzeń, na mokrej od deszczu polanie bezimiennego lasu podarowali sobie nić zaufania, pierwsze jej sploty, dzięki którym część niepewności odpadła, dając im obojgu poczucie że nie zostali sami w koszmarze gdzie jedynym śladem po innych żywych istotach były ich stare, pozieleniałe kości.


Słońce powoli, leniwie wręcz, przebijało się przez zielone igliwie u szczytu koron drzew, a Federata i Łowczyni pracowali w pocie czoła, aby przygotować ich prowizoryczne schronienie na kolejną noc. Nie mówili tego głośno, lecz każde z nich miało nadzieję, że dzięki łutowi szczęścia doczekają następnego świtu, potem zaś odejdą dalej, aż wreszcie staną na krawędzi lasu i wrócą do cywilizacji, choć każde z nich moment ten wyczekiwało inaczej. Na razie jednak współpracowali, dzieląc się pracą i wspomagając aby w najszybszym tempie skończyć przygotowania, gdyż niewiadomą pozostawało kiedy wróci ich zwiad… i w jakim składzie.
Czy przyprowadzą kogoś z obozu, kto miał tyle szczęścia aby przeżyć upiorną noc pełną deszczu, błyskawic, zimna i śmierci?

Teraz, wystawiając blade, zmęczone twarze na ciepły dotyk jasnych promieni, dało poczuć się szczęśliwym; w miarę spokojnym i przede wszystkim wyciszonym. Co pewien czas twarze owe przecinały nikłe uśmiechy, kiedy kolejne punkty naprędce sporządzonej listy rzeczy do zrobienia zostawały odhaczone. Uwijali się oboje jak w ukropie - Sebastian z werwą ścinał zaznaczone wcześniej drzewa, by pod okiem Liki przenosić je do budynku i tam układać jak mu kobieta poleciła. Na wcześniej oczyszczonym terenie wylądowała twarda, bukowa kłoda i po odpowiednim ociosaniu ułożono na niej drugą, identycznej długości, z tym że sosnową i suchą w środku. Między nimi blondynka poutykała żar ze śniadaniowego ogniska, doglądając go aż cała trzymetrowa konstrukcja nie zapłonęła równym, czerwonym żarem. Wtedy też wspięła się na dach, znosząc mokre ubrania i po zmajstrowaniu suszarek z gałęzi, rozwiesiła ciuchy przez co suszyły się równomiernie, do tego wszystkie jednocześnie. Wewnątrz sypiącej się kuchni zaczęło robić się cieplej, dym wędrował do góry, aby uciec ku niebu przez dziury po oknach.

Czas mijał powoli, pod ścianą domu rosła kupka pociętego drzewa do palenia ogniska, o bok budynku olbrzym z Appalachów oparł szeroki pień z wyciętymi stopniami, dzięki czemu wejście na dach przestało stanowić akrobatyczny wysiłek. Z drugiej strony dziewczyna z lasu przeszukiwała ogród za domem, ryjąc w grządkach i ładując do koszyka coraz to nowe skarby, wykopane, zerwane i ścięte ze zdziczałego poletka. Rzeczywiście mogła się poczuć jak w przedwojennym supermarkecie. Zbierała zioła takie jak choćby rozmaryn, szałwia i lawenda, wykopywała bulwy ziemniaków, selera i marchwi, ścinała pędy paproci, liście truskawek czy koniczyny. Blondynka znosiła te skarby na kupkę przed dom, gdzie grasował jej towarzysz i podczas gdy ona oczyszczała je, pakując do woreczków, on zajmował się ostrzeniem palików do wilczych dołów.


Dłonie powoli zaczynały go boleć od kopania i cięcia, nie narzekał jednak. Tak jak Vasilieva nie narzekała na ubłocone, skostniałe ręce i przemoczone od grzebania w zieleni ubrania. Wreszcie zniknęła mężczyźnie z radaru, w domu zapanowała głucha cisza, aż nagle od kuchni rozległ się szczęk metalu o metal i syk pary. Nie minęło wiele czasu i łowczyni wróciła przed dom, zapraszając towarzysza do przejścia na tył, gdzie czekała na niego rozłożona na trawie płachta, a na niej menażka pełna parującego gulaszu.


Ledwo zasiadł towarzyszka postawiła przed nim kubek pełen liści i małych jagód, drugi taki sam miała przed sobą. Oba zalała wrzątkiem, rozpylając owocowo-miętowy aromat po całej najbliższej okolicy. Próbowała się przy tym uśmiechać, ale Federata z miejsca wyczuwał, że coś jest nie w porządku - Lika siedziała zgaszona, wzrok wbijała w miskę na której zaciskała kurczowo palce.

Dzień rozwiał swe skrzydła w pełni, po deszczu zostało tylko echo w postaci kałuż… i ciszy. Patrząc na słońce stojące wysoko na niebie, szło wywnioskować, że zbliża się południe. Zrobiło się może nie ciepło, lecz z pewnością mniej nieprzyjemnie niż nocną porą.

Dobry, to człowiek, który nie ukrywa siedzącego w nim zwierzęcia, a taki co usiłuje udawać dobrego, jest wręcz niebezpieczny. Najgroźniejsi są ci, którzy sami głęboko wierzą, że są dobrzy. Odrażający, ohydny przestępca może zamordować jednego człowieka, dziesięciu, stu, ale nigdy nie zabija milionów. Miliony mordują ci, którzy mają się za samą dobroć.
Kim zatem była rudowłosa dziewczyna, której sylwetkę Scorpion odprowadzał wzrokiem póki nie zniknęła mu z zasięgu wzroku, rozpływając się w porannej mgle miedzy drzewami. Wtedy też zabójca został sam, otoczony ciepłem kokonu śpiwora i koca, najedzony i opatrzony. Leżał na podłodze, patrząc w czerwone ogniki żaru i niewielkie płomienie, pełgające po drewienkach zostawionych przez Rhem w improwizowanym palenisku.
Zrobiło mu się błogo, spokojnie i cicho. Czuł jak z każdym oddechem zapada się w miękki plusz relaksu, powieki ciążyły mu coraz bardziej, a pełny żołądkiem emanował ciepłem na całe ciało. Do spokoju ducha dokładał swoje dotyk zimnej stali pod ręką - rewolweru korth combat, ofiarowanego mu przez lekarkę, lecz nie był to jedyny prezent. Zostawiając go dziewczyna zmieniła mu bandaże na nowe, raz jeszcze nafaszerowała lekami przeciwbólowymi i przeciwzapalnymi. Na wyciągnięcie dłoni miał przygotowane bandaże z opatrunkami, które wystarczyło odwinąć i przyłożyć do rany. Blada zjawa zostawiła mu też manierkę z wodą, paczkę sucharów i konserwę, gdyby przypadkiem zgłodniał. Owinęła go też dodatkowym śpiworem, aby przypadkiem nie zmarzł, a potem odeszła z pustym plecakiem, solennie obiecując że wróci. Patrzyła też na niego z troską, odwlekając moment rozstania aż niestety innego wyjścia już nie było.

Przejścia w błogi, relaksacyjny sen nawet nie odnotował. Leżał wpatrzony w czerwony żar, robiący się coraz bardziej czarny, aż owa czerń pochłonęła ludzką świadomość, pozwalając zarówno ciału jak i umysłowi odpocząć. Miał szczęście, mrok poza czasem powitał go niczym starego, dobrego znajomego, pozwalając rozgościć się w śnie bez snów czy koszmarów.
Nie wiedział ile spał, zanim instynkt wytrenowany latami podróży przez Pustkowia nie katapultował go z powrotem do rzeczywistości.
Otworzył oczy, czując że otępienie momentalnie znika, dłoń odruchowo sięgnęła ku broni.
Co go obudziło?
Cisza, szum wiatru w gałęziach i kapanie wody o metalową blachę. Hegemończyk nie był pewien, zaciskając z bólu zęby podniósł się do siadu, dyskretnie zerkając po wnętrzu zardzewiałego auta - tutaj był sam, Rhem jeszcze nie wróciła, nie było też jej żadnych śladów że wróciła choć na chwilę, gdy spał.

Ukryty w zarośniętej trumnie obserwował las poza schronieniem. Słońce świeciło wysoko na niebie, widział jego jasna kulę wysoko ponad igłami drzew sypiących kroplami wilgoci po całym terenie poniżej zielonych koron.

Mężczyzna uspokoił się odrobinę, raz jeszcze przeczesał spojrzeniem perymetr… i wtedy to zobaczył.
Humanoidalny, ukryty we mgle kształt, przechadzający się powoli na samym krańcu zasięgu widoku. Czy była to doktor Rhem?
A może… ktoś zupełnie inny?


Ciężko iść komuś na ratunek, bądź najzwyczajniej w świecie wrócić na miejsce wypadku, gdy jest się średnio obeznanym w terenie, a o lesie ma się wiedzę czysto teoretyczną. Co z tego, że Rhem mogła z pamięci cytować systematykę całej grupy mijanych achaeplastidów, podając ich łacińskie nazwy, rodziny i segregując między stref występowania, jeśli nie umiała znaleźć prostej drogi powrotnej do opuszczonego poprzedniej nocy w pośpiechu polany przy ruinach?


Zostawiwszy za sobą towarzysza-pacjenta, znów poczuła dojmującą samotność, atakującą z każdej strony jakby była kolejną zmutowaną bestią chcącą pozbawić ludzkie ciało ostatnich iskier życia. Miała nadzieję, że wróci do niego szybko i zastanie śpiącego bezpiecznie w starym busie. Nie chciała wracać do martwego ciała, statycznie ułożonego przy piecu.
Aby tak się nie stało, należało wziąć się w garść i zacząć działać. Rudzielec zacisnął więc pięści i ruszył w stronę, z jakiej chyba szła zeszłej nocy… chyba, prawdopodobnie.
Dookoła siebie miała mokry, mglisty las, pełen cieni i trzasków starego drewna, szarpanego podmuchami wiatru. Na szczęście pogoda dopisywała, po deszczu została tylko wszechobecna wilgoć


Wilgoć zdającą się skraplać w samym powietrzu. Skapywała z każdej gałęzi, liścia, skałki, patyka i powierzchni, mocząc ubranie i włosy Shirley, zmuszając ją do zarzucenia kaptura na głowę i zawiązania ciasno troczków aby nie mieć mokrych pleców i szyi. Zmuszał też do pochylania karku, co dziewczyna i tak robiła. Może nie znała się na tropieniu, lecz logika podpowiadała jej, że jeśli parę godzin temu ciągnęła ponad osiemdziesiąt kilogramów człowieka po rozmiękłej ziemi, zostawiła za sobą jakieś ślady.

Miała rację, trop był - rozmyte i wypełnione wodą koleiny to pojawiające się w błocie, to niknące na fragmentach gdzie rosła soczyście zielona trawa.

Droga w drugą stronę zajęła jej o wiele mniej czasu, niż zeszłej nocy. W świetle dnia, gdy cisza wierci w uszach, a strach rozgrywającej się zaraz obok walki wyparował, pozostawiając smutek i niepokój. Dochodząc do ruin zwolniła kroku, rozglądając się czujnie, lecz prócz niej nie było nikogo dookoła.

Prócz niej i zwłok, lezących po drugiej stronie drogi. Teraz, za dnia, Rhem miała pełen obraz na pole krótkiej, brutalnej bitwy między ludźmi, a bestiami. Stąpając ostrożnie mijała dwójkę zagryzionych osób, przykrytą cielskami zmutowanych brytanów. Było też ciało z dziurą po kuli w głowie… a dalej, po drugiej stronie wygaszonego ognia, znajdował się lej od granatu i fragmenty rozerwanego granatem człowieka, którego resztki mieszały się z resztkami zwierząt w jedną masę, paskudnie cuchnącą jatką.

Serce podeszło rudej do gardła, trudno szło oderwać wzrok od masakry osób których może i nie znała, lecz wciąż pozostawali równie zagubieni w przeklętej puszczy, co ona sama. W myślach dzwonił jej za to nakaz Scorpiona: zabierz sprzęt, wszystko co się przyda.

Wszystko co się przyda…

Rozejrzała się i dostrzegła plecaki, niektóre wciąż spakowane. Była broń leżąca obok sztywnych dłoni, brudnych od błota i nieruchomych jakby wykutych z kamienia.
Decyzję lekarka podjęła szybko, ledwo zdążyła otrzeć oczy wierzchem dłoni. Pociągnęła nosem, przełknęła gulę duszącą gardło od środka… a potem ściągnęła plecak, wieszając go na złamanym konarze pobliskiej sosny. Szybko przeszukała bagaże trupów, oddychając spokojniej kiedy znalazła co chciała. Na kołku obok plecaka wylądował jej płaszcz, dziewczyna zakasała rękawy. Czekało ją mnóstwo pracy, czas nie grał po jej stornie… ale to nic.
Każdy miał swoje obowiązki, a wykonanie ich zawsze powinno stanowić priorytet.

Życie było dziwnym prezentem. Na początku się je przeceniało: sądziło, że dostaje się je wieczne. Potem się go nie doceniało uważając, że jest do chrzanu, za krótkie, chciałoby się niemal je odrzucić. W końcu kojarzyło się, że to nie był prezent, ale jedynie pożyczka i od tej chwili próbowało się na nie zasłużyć. Na którym etapie znajdowały się dwie tak różne kobiety, połączone wspólnym celem dotarcia do miejsca opuszczonego zeszłego wieczora?
To akurat wiedziały chyba tylko one.


Szły ramię przy ramieniu, współgrając w obserwacji dwóch stron leśnej drogi, tym razem skąpanej w świetle a nie mroku. Mgła powoli rzedła, rozpływając się w coraz cieplejszym powietrzu tak przesyconym wilgocią, że prawie dało się je wyżymać.
Szły równym tempem, skupione na trasie przed sobą i zaroślach dookoła, oczekując zasadzki, pułapki. Nagłego ataku czegoś, co parę godzin temu pod osłoną nocy gnało ich szlakiem razem ze stadem koszmarnie okaleczonych przez promieniowanie zwierząt.
Za dnia trasa wyglądała wręcz urokliwie - wygodna, pokryta oczkami kałuż droga wiła się między starymi, omszałymi drzewami. Powietrze pachniało ziemią i zielenią, soczystym zapachem wilgotnych liści, a także innym - cięższym i bardziej ziemistym: wonią butwiejących gałęzi i mchu.


Wiatr kołysał gałęziami nagich liściastych i zielonych iglastych drzew, skrzypiały wiekowe pnie i konary, a poza tym panowała cisza…

Cisza sprawiająca, że włoski na przedramionach obu kobiet stawały dęba. Brakowało odgłosów zwierząt: treli, stukania i nawoływania poprzez zielone morze puszczy.
Ophelia i Alex miały wrażenie, że prócz nich, wokoło nie uchowała się żadna żywa dusza.
Nie zawróciły, o nie. Paradoksalnie przyspieszyły tempo, chcąc jak najszybciej znaleźć się na miejscu…

Aby uratować tych, którzy przeżyli…

Aby zrobić co trzeba i móc wrócić do swoich…


Dwa powody, dwie dusze i dwa życia, tętniące niepokojem na jednej nitce błota, ciągnącej się od chaty do ich dawnego obozu. Serce jednej rwało się do przodu, serce tej drugiej chciało wracać. Obie też wiedziały, że jeśli zacznie się coś dziać, postąpią tak, aby ratować co dla nich najcenniejsze. To właśnie odróżniało rodzinę od znajomych. Rodzinę miało się na zawsze, bez względu na wszystko, nawet jak słabły kontakty, bo te można było zawsze z powrotem zacieśnić. Zwłaszcza kiedy człowiek pojmie, jaka jest ważna.

Minuty zmieniały się w kwadranse, a te w pierwszą godzinę - szły w milczeniu, zatopione we własnych myślach. Czasem przerywały ciszę, gdy pojawiły się nowe ślady, jak choćby zgapione zeszłej nocy ciało leżące na poboczu, trzy metry od drogi.


Kolejne stare, zmurszałe truchło, pozbawione mięsa za to śpiące na kobiercu kwiatów i drobnych roślinek. Równie wiekowe jak te odnalezione wcześniej przy murze gnilni, albo przy cmentarzu i jeziorze. Szkielet był drobny, wyglądał albo na dziecko, albo na kobietę.
Powód śmierci mógł być oczywisty, lub zagadkowy - ciału brakowało kończyn. Został sam kadłub i czaszka, śpiące na leśnym łożu. Czy człowieka tego zabito, zagryziono… a może zmarł z innych powodów?
Nie szło stwierdzić, minęło zbyt wiele czasu i sam czas również dołożył swoją cegiełkę do zniszczenia kości.

Zostawiwszy ponure znalezisko Morgan i Swann znalazły się praktycznie na ostatniej prostej, kojarzyły ciężkie kamienie usiane po obu stronach trasy, rozpoznały barierki przy obu poboczach. Ten kawałek widziały, gdy zapadał zmrok, obóz nie był już daleko… i to była jedyna dobra informacja. Im bliżej podchodziły, tym więcej towarzyszyło im psich tropów, przecinających drogę, lub kluczących wokoło niej. Prowadziły w dwie strony, jakby część goniła odchodzącą grupę, a część zajęła się tymi co zostali…

Kobiety rozdzieliły się więc, zachodząc obóz z dwóch stron. Ściskały broń, skradając się przez krzaki i chaszcze. Swann widziała katem oka parę razy jak blondynka przekrada się między jałowcami, słyszała też trzask albo dwa od jej strony, dla Alex za to brunetka po prostu rozpłynęła się w powietrzu.

Im bliżej podchodziły, tym głośniej ich uszu dochodził monotonny, regularny dźwięk którego nie umiały sklasyfikować. Nie pochodził od zwierząt, był… znajomy, dziwny, ale znajomy. Z nerwami napiętymi niczym postronki, wzięły gnilnię z dwóch stron i zamarły: wpierw Swann, później Morgan. Zastygły zdziwione po obu stronach pola bitwy zasłanego psimi trupami i rzędem ciał nakrytych kocami. Spod jednego z tych koców wystawała pokrwawiona ręka, spod innego buty niepokojąco przypominające łapcie Soroki. Cztery podłużne, humanoidalne kształty, ukryte pod materiałem od czubka głowy aż do nóg. Całe pobocze drogi wyglądało na jatkę: poorane butami i łapami, rozerwane zębami fragmenty ubrań, albo wyrwane kulami fragmenty mięsa. Do tego lej po granacie do którego ktoś zepchnął całą masę wilkopodobnych trucheł, podobnych tym które goniły dwie kobiety po nocy.

Obok rzędu ciał leżały cztery kupki ze sprzętem, też wyglądającym na należący do niedawnych towarzyszy niedoli obu kobiet. Rozpoznały karabin Bishopa, łuk Soroki i torbę Susan.
Cały ekwipunek złożono na innym kocu, układając pedantycznie chyba wedle zastosowania: broń, amunicja, jedzenie, szpej techniczny, inne gamble… lecz nie to było najdziwniejsze.

Najdziwniejsze były cztery sklecone z drewna i linek krzyże, oparte o hałdę ziemi zaraz przy poboczu… chociaż nie, nie do końca. Prawdziwym zaskoczeniem była obca dla obu obserwatorek, rudowłosa dziewczyna, ubrana w leginsy i podkoszulek na ramiączka.

Ona też była źródłem hałasu, gdy zapamiętale kopała w mokrej ziemi, wykopując głęboki, szeroki dół, a drewniane nagrobki i zwłoki sugerowały co dziewczyna zamierza zrobić.


Blada, wyraźnie zmęczona, ze śladami ziemi na koszulce i skórze ramion oraz twarzy, z posiniałymi ze zmęczenia ustami i cała zlana potem wyglądała jakby zaraz miała się przewrócić i tylko zaciętość i determinacja jakimi lśniły jej oczy dawała pewność, że nie zemdleje, póki nie wykona pracy do końca.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR
Amduat jest offline  
Stary 11-03-2020, 23:52   #48
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Współwinni zbrodni: Perun

Życie bywało przewrotne do szpiku kości, potrafiąc zadziwić człowieka w chwili, gdy myślał, że nic już nie jest w stanie go zaskoczyć. Zawsze trzymało w zanadrzu coś, czym zagrywało, niczym pokerzysta asem, w najmniej spodziewanym momencie, wytrącając z równowagi całą okolicę. Widok trupów i jatki w jaką zmieniło się obozowisko na skraju drogi nie było czymś niezwykłym, biorąc pod uwagę nocną pogoń, Swann spodziewała się podobnego widoku, choć może gdzieś w głębi serca liczyła, że przeżył ktokolwiek. Może Bishop wydający się najbardziej zdeterminowany i ogarnięty w sztuce przetrwania, skoro dożył tak sędziwego wieku w jednym kawałku. Spodziewała się Scorpiona, idącego po trupach i nie patrzącego na pozostałych - liczącego jedynie na swoje własne życie.
Zamiast znajomych twarzy, brunetce ukazał się widok wprawiający w konsternację, która sprawiła, że zamarła między krzakami jałowca, mrugając jakby liczyła na zniknięcie zwidów koło ogniska. Mruganie jednak nie pomogło, tak samo uszczypnięcie nie odegnało mary…
to co widziała było realne. Niezwykłe, dziwne, niepokojące i prawdziwe.

Cztery ciała nakryte kocami, schowane przed ludzkim okiem i przygotowane… do pogrzebu. Cholernego pogrzebu wyprawianego przez nieznajomą, młodą dziewczynę, kopiącą zapamiętale dół w ziemi zaraz obok połamanego szałasu.
Kim była, co tu robiła? Dlaczego pochylała się nad trupami, poświęcając im czasu oraz uwagę plus własne siły, by pochować w ziemi i aby zwierzęta nie rozwlekły ich ciał po najbliższej okolicy.

Na jej miejscu Ophelia zebrałaby co cenniejsze i odeszła, nie marnując czasu na puste, idealistyczne bzdury, takie jak choćby człowieczeństwo. Zwykła, międzyludzka empatia nakazująca sprawić bliźniemu odpowiedni pochówek. Nie jej cyrk, nie jej małpy.
Nie jej zobowiązania.

Brunetka raz jeszcze prześlizgnęła spojrzeniem po zwłokach. Cztery sztuki, w obozie zostawili piątkę… czyli ktoś przeżył. Lub był zbyt zmasakrowany, aby dało się go pozbierać inaczej niż szufelką. Ewentualnie potworne psy wywlekły nieszczęśnika gdzieś dalej, aby zeżreć go kawałek po kawałku. Tylko skąd wzięła się ruda kopaczka i czy była sama?
Szło się przekonać raptem w jeden sposób.

Naciągając kaptur na głowę, Ophelia ruszyła do przodu, stąpając ostrożnie aby nie zdradzić swojej pozycji trzaskiem łamanych pod butami gałązek. Skradanie w lesie zawsze stanowiło wyzwanie, o wiele większe niż podkradanie do kogoś w mieście. Tutaj pozycję mogło zdradzić cokolwiek ukrytego pod rozmiękłą ziemią i w zielonym, z pozoru miękkim mchu. Wyminęła kępę jałowców, kierując się po łuku aż do rozwalającej się ściany gnilni. Co parę kroków przystawała, nasłuchując, lecz prócz rudzielca przed sobą, nie widziała śladów innego życia w okolicy. Podjęła więc cichy marsz, zachodząc cel od tyłu, a gdy znalazła się pięć metrów od niego, kucnęła przygarbiona, opierając kolbę karabinu o ramię i z premedytacją odbezpieczyła broń. Powietrze przeszył ostry, metaliczny trzask zamka.
- Łapy do góry - warknęła, biorąc plecy w białym podkoszulku na cel - Bez gwałtownych ruchów. Kim jesteś i co tu robisz. Mów.

Ludzki głos nie był tym, czego ruda się spodziewała. Zatopiona w niewesołych myślach, zmęczona i z zaciśniętymi zębami, skupiała się na pracy, zapominając o innych celach niż opuszczenie łopaty, przydeptanie jej butem, nabranie ziemi i wywalenie błocka z dołu na bok. Słysząc warkot za plecami podskoczyła, wydając z siebie zduszony pisk. Metal saperki stuknął o kamienie, gdy ona wedle rozkazu uniosła ręce na wysokość ramion.
- Jestem lekarzem - wydyszała pospiesznie, stając bez ruchu - Proszę, nie strzelaj.

Za jej plecami Swann zmrużyła oczy, przygryzając wargę. Rozejrzała się szybko na boki, lecz ich głosy nie ściągnęły niczyjej uwagi. Na razie. Licząc że Alex ją kryje, została na widoku.
- Grabarzem albo hieną - prychnęła oschle - Pytałam coś ty za jedna i co tu robisz. Gdzie twoi funfle?

- Funfle? - lekarka powtórzyła rozkojarzona i tylko pokręciła głową - Nie… nie ma tu nikogo, jestem sama. Znaczy… tutaj jestem sama. Myślałam, że… tylko…

- Skup się
- Ophelia przerwała jej - Ilu was jest? Gdzie reszta?

- M-mam na… jestem doktor Rhem, obudziłam się… wczoraj, w lesie. Sama. N-nie pamiętam… nie pamiętam jak się tu znalazłam.
- wyduszała szybko, nie chcąc nadszarpywać cierpliwości obcej z bronią. - Amnezja… której przyczyn nie znam. W nocy usłyszałam… walkę. T-tutaj, ci ludzie… walczyli z… nie mam pojęcia co to było, jakiś rodzaj psa, tylko wystawionego na długotrwałe działanie silnego promieniowania… ekspozycja na nadmierne dawki promieniowania w następstwie wypadków radiacyjnych daje efekty… - odchrząknęła, opuszczając głowę, ale nie ręce.
- Zmutowana fauna, resztki tego co udało się zabić zrzuciłam tam w dół - ruchem karku wskazała lej. - Ci którzy tu obozowali zostali zaatakowani, przeżył… przeżył jeden - mówiła dalej - Był w ciężkim stanie, potrzebował operacji… ale udało się. Żyje i jest niedaleko.. tak myślę. Pewnie śpi, musi odpoczywać. Chyba z pół godziny stąd, ale trochę błądziłam, nie za dobrze orientuję się w terenie.

- Który, jak wygląda? Dlaczego nie przylazł to z tobą? -
brunetka uśmiechnęła się pod nosem. Tak oto znalazł się ich piąty trup, mieli komplet. Żałowała, że nie ma obok niej Sebastiana. On z pewnością od razu owinąłby sobie małolatę wokół palca i ta sama wyśpiewałaby wszystko co chciałby wiedzieć, w pokojowych, przyjaznych warunkach, a tak zostało rozmawiać po ofkowemu.
- Gdzie odeszły te kundle, widziałaś je teraz za dnia? Albo coś innego żywego?

- Przecież mówiłam, jest w ciężkim stanie, do tego po dosyć poważnej operacji. Odłamki przebiły mu opłucną i pokiereszowały jeden z płatów płuca, musiałam go rozcinać. Teraz potrzebuje spokoju i odpoczynku
- Rhem zamknęła oczy, powtarzając raz jeszcze najważniejsze szczegóły - Mówił, że nazywa się Scorpion, Hegemończyk… taki brunet w średnim wieku. Nie wiem gdzie odeszły psy, uciekły… znaczy te, które przeżyły, ale większość padła. Albo przestraszyły się wybuchu, nie wiem. Ich behawiorystyka jest dla mnie zagadką. - wzruszyła nerwowo ramionami. - Nie, za dnia… za dnia widziałam tylko Scorpiona i teraz… teraz słyszę ciebie. Z kim mam przyjemność?

- Zmarnowałaś zapasy i czas na tego leszcza
- Ophelia zignorowała pytanie, przekrzywiając po ptasiemu głowę. Może rzeczywiście miała przed sobą lekarza, a z pewnością jajogłową, co dało się poznać po ciężkostrawnym bełkocie i używaniu słów niezrozumiałych dla przeciętnego zjadacza kurzu Pustkowi. Znów przez głowę przeleciał brunetce pomysł ze schwytaniem żywcem jednego z potwornych psów. Ta cała Rhem chyba się przyda. Opuściła karabin, klękając jednym kolanem na ziemi i opierając kolbę tuż przy nim.
- A teraz co, bawisz się w wykopki? Było zawinąć gamble i wracać… właśnie. Gdzie się zamelinowaliście?

Shirley wzięła głęboki wdech, zgrzytając zębami. Momentalnie zrobiła się blada i wpatrywała się ze złością w krzaki naprzeciwko.
- Lekarz ma tylko jedno zadanie: wyleczyć chorego. Jaką drogą tego dopnie, jest rzeczą obojętną. To mój obowiązek: pomagać tym, którzy tego potrzebują i nie pytać kim, ani skąd są. Wszyscy jesteśmy ludźmi, wojna i dewaluacja wartości społecznych tego nie zmienią - powiedziała chłodnym tonem, walcząc z całych sił aby nie warczeć - Tak samo jak powinno się pochować umarłych, nie godzi się aby gnili jak… jak zwykła padlina. Nie powinni tu dziś umrzeć, nie zasłużyli… nie zasłużyli na taki koniec. Każdy człowiek, nawet najskromniejszy,zostawia ślad po sobie,jego życie zahacza o przeszłość i sięga w przyszłość. - odetchnęła powoli zanim dokończyła - Znalazłam starego busa, tam się zatrzymaliśmy.

Swann dała się młodej wygadać, choć im więcej słyszała, tym jej lewa brew wyżej wędrowała na czole. Albo ruda robiła sobie z niej żywcem jaja, albo należała do wymierającego gatunku naiwnych, ślepych idealistów. Oby druga opcja okazała się tą właściwą. Idealistami łatwiej manipulować.
- Gdzie masz broń?

- W płaszczu - krótka odpowiedź i ruch głowy w odpowiednim kierunku - W kieszeni. Przy sobie nie mam nic, i tak ciężko się kopie. Nie potrzeba dodatkowego obciążenia.Poza tym gdzie niby miałabym ją schować? - popatrzyła w dół po żonobijce i leginsach - Chyba że liczyć saperkę jako broń białą, wtedy tak, mam jedną pod ręką.

- Zdziwiłabyś się
- Ophelia odpowiedziała rozbawiona, uśmiechając się krzywo pod nosem. Tym razem podarowała sobie komentarz o bezsensownych pracach, zamiast tego dodała - Odwróć się i opuść ręce, ale bez głupich numerów. Nie lubię strzelać do ludzi jeśli nie muszę, więc nie dawaj mi do tego powodów, doktorko.

- D… dobrze
- Rhem z ulgą puściła luźno drętwiejące już łapy, a potem powoli odwróciła się do źródła głosu. Widząc kucającą sylwetkę z karabinem posłała jej ciepły uśmiech.
- Dobrze cię widzieć, przez chwilę myślałam, że mam już omamy i po prostu wariuję. Uznasz pewnie że to mało stosowne, jednak… mimo dość niestandardowych warunków cieszę się mogąc cię poznać. Powiesz jak ci na imię… i znasz Scorpiona?

- Taa… spotkaliśmy się
- brunetka wstała, otrzepując błoto z kolana. Broń przewiesiła przez plecy, następnie unosząc dłoń na wysokość piersi i wykonując przywołujący gest.
- Jestem Ophelia.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 13-03-2020, 00:04   #49
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Blondynka, brunetka i ruda spotykają się na cmentarzu...

Morgan była zaskoczona. Zaskoczona tym jak mało wiedziała o ludziach. Posterunek był dla niej bezpiecznym kloszem. Wspólny wróg jednoczy. Trzeba było ufać innym, polegać na innych. Tymczasem ludzie wśród, których się znalazła zdawali się tego nie rozumieć. Jakby nigdy nie zaznali gniewu maszyn.

Gdy zbliżały się do obozu Alex zamarła. Było zbyt cicho. Ich grupa robiła hałas. Rozmawiała. Kłóciła się. Przygotowywała posiłki. Opatrywała rany. Wszystko to daje dużo więcej hałasu niż rytmiczne przerzucanie łopaty.

Przełknęła głośno ślinę, gdy Ophelia zniknęła jej z oczu. Nie ufała jej. W dodatku dziewczyna spała z nożem co budowało jeszcze większą nieufność. A teraz zniknęła w ledwie sekundę po tym jak Alex odwróciła. Miała więc za towarzyszkę socjopatkę z nożem, która potrafiła znikać między drzewami na pstryknięcie palcem. W ciemności biegała szybciej niż zmutowane psy, a w deszczu wspinała się na szczyty najwyższych drzew. Nic dziwnego, że za faceta znalazła sobie mięśniaka, który łamie drzewa. Innych najpewniej zabiła gdy próbowali od niej uciec.

Szła powoli odgarniając gałęzie. Nie chciała, żeby jakieś złamanie gałązki czy nagłe plaśnięcie błota zdradziło jej położenie. Kątem oka dostrzegała ślady pseudopsów. Kilkanaście. Może więcej. Z pewnością to sprawdz gdy już wyjdzie z tych chaszczy.

Wtedy usłyszała Swan, która celowała w rudowłosą. Poszło jej to całkiem sprawnie. Alex odwróciła się i wycelowała ze swojego miejsca w środek klatki dziewczyny ze szpadlem. Słuchała rozmowy z uwagą patrząc na jej twarz. Uśmiechała się myśląc o tym co dzieje się w głowie jej towarzyszki gdy słyszała przesłanie o lekarzach, którzy muszą pomagać. Czuła, że polubi tę rudą. Zwłaszcza gdy ta dotarła do fragmentu o dewaluacji wartości społecznych.

W końcu na znak Ophelii wyszła z krzaków odgarniając liście. Świadoma braku zagrożenia ze strony nowej dziewczyny zabezpieczyła broń i schowała do kabury.

- Ja jestem Alex Morgan - wygolona blondynka w swoim płaszczu kontrastowała z Shirley w podkoszulku jakby były co najmniej z dwóch różnych światów. Jej wzrok niemal natychmiast padł na ślad krwi w błocie i smugę pozostawioną przez ciągnięte ciało. Jedyną, która szła gdzieś w las.

- Scorpion może chodzić? - Blondynka od razu przechodziła do istotnych kwestii. Ona, podobnie jak Rhem nie widziała innej opcji niż zabranie go ze sobą.

- Doktor Rhem… po prostu Rhem. Dużo was tam jeszcze siedzi w zaroślach? - ruda uśmiechnęła się blado do kolejnej nowej znajomej. Chrząknęła, schylając się po szpadel. Skoro nikt nie strzelał, wypadało wrócić do pracy.
- Każdy dłuższy spacer będzie dla niego obciążeniem - przyznała wbijając łopatę w ziemię i przydeptując jej rant butem - Nie mam pojęcia gdzie jesteśmy i ile zajmie zanim wydostaniemy się na tereny powszechnie uważane za cywilizowane. Takie, gdzie da się uzupełnić zapasy medykamentów - popatrzyła na blondynkę krótko - Moje zapasy nie są z gumy… ale coś jeszcze tam mam. Dam radę go naszprycować aby przeszedł kawałek, tylko potem będzie mało zdatny do użytku. Przynajmniej dobę powinien spać, zregenerować się. Stracił dużo krwi, cud że przeżył - westchnęła - Wspominał że się rozdzieliliście, znaczy on i… ci stąd. Mówił o - zmarszczyła czoło - Kimś, kto poszedł przodem, to wy? Jak dałyście radę przeżyć? Wataha skupiła się na ataku tutaj? Co tu się do jasnej cholery dzieje?

- Szybko biegamy. Przynajmniej niektórzy z nas - popatrzyła na Ophelię. - Mamy kilka godzin marszu do starego domu, w którym się zatrzymaliśmy. I nie… nie ma śladów cywilizacji w okolicy.
Morgan rozglądała się po okolicy, tak jakby była tu pierwszy raz. Albo, jakby próbowała dokładnie określić co się zmieniło.
- Byłaś sama w czasie tego ataku? Nie ruszyły na ciebie? - co jakiś czas zerkała na rudowłosą.

Lekarka zacisnęła usta, kopiąc w ciszy przez dobrą minutę, może nawet półtorej, zanim nie zgrzytnęła zębami.
- Usłyszałam w nocy odgłosy walki, byłam sama, a walka to zwykle ludzie… nieważne jacy, ale skoro są w trakcie konfliktu zbrojnego, na pewno dojdzie do ofiar, poszkodowanych… tak sobie tłumaczyłam. - ze złością wbiła szpadel w ziemię i nadepnęła go - Kiedy tu dobiegłam żył tylko Scorpion i jeden siwy facet, walczyli w zwarciu. Dopadły ich, jak pozostałych. Te stwory - znowu zgrzytnęła zębami - Były zbyt zajęta kąsaniem, aby zwracać uwagę na okolicę… wiele padło, zostało ich kilka. Skupione w jednym miejscu, tam gdzie żywi. Mogłam czekać aż ich zagryzą, wyskoczyć i próbować je odgonić… albo wyeliminować, z tym że kiepski ze mnie strzelec - nachyliła się, a potem z rozmachem wywaliła z dołu łopatę ziemi - Ale miałam granat. Te których nie rozerwało, padły ogłuszone. Dobiłam je rewolwerem. Ten starszy… kiepsko rzucam.

- Nie da się ukryć - do rozmowy włączyła się Swann, parskając do pozostałych znad leja wyłożonego zmutowanymi zwłokami. Splunęła na nie.
- Ale nie od tego masz być, nie? - rzuciła rudzielcowi rozbawione spojrzenie - Składasz, leczysz, pomagasz. Od bicia są tępe narzędzia, od strzelania też. Mów lepiej skąd przyszłaś, ile tu jesteś, w tym lesie? - wróciła uwagą do dołu - Sprawdzałaś trupom kieszenie?

- Masz jeszcze jakąś łopatę? - dodała do serii pytań Alex. - Im szybciej to skończymy, tym szybciej będziemy mogły ruszać.

Rhem zacisnęła szczęki, milknąc na drugą, długą chwilę podczas której nie przerywała kopania. Dobry i zły glina, dwa podejścia do człowieka i dwie odmienne nie tylko wyglądowo osoby. Obie pod bronią, więc wyrażanie na głos opinii sprzecznych odpadało. Chwilowo.
- Od wczoraj - powiedziała powoli, między sapnięciami. Pot znowu wstąpił jej na czoło, oddech zaczynał się rwać - Nie wiem… skąd… przyszłam. Obudziłam się… już tutaj… w lesie. Sama… przed burzą. Tak, sprawdzałam… szukałam… czegokolwiek… żeby wyryć… na nagrobku… zamiast Jane Doe i Jon Doe. Łopata… jest jedna, przykro… mi.

Od strony brunetki doleciał wesoły rechot. Szybko jednak zniknął, na jej twarz zaś powróciła powaga.
- Masz instynkt hieny mała, gratuluje. Może to przeżyjesz - rzuciła w lekarkę krótkim spojrzeniem, nim nie przeszła przez resztki obozu, klękając obok zapasów.
- Sporo - gwizdnęła przez zęby, oglądając górę gambli z każdej strony. W ich sytuacji każda pojedyncza pestka i rzemień zwiększały szanse na dociągniecie do granicy lasu, a potem ku zgniłej cywilizacji Zasranych Stanów.
- Będzie problem z zabraniem się na jeden raz, chyba że weźmiemy to sposobem, ale i tak… ciężko to widzę - skrzywiła się, podnosząc łuk Soroki - Tego śmiecia od razu walimy w dół, nie ma sensu zbierać gówien. Cięciwę zdejmiemy, przyda się. - wstała, odrzucając broń i otrzepując ręce - Masz jeszcze granaty, mała?

Alex podeszła bliżej do Rhem. Ściągnęła płaszcz i rzuciła go obok ubrań rudowłosej. Nie trafiła, więc opadł na ziemię, co blondynka skwitowała przekleństwem. W końcu odwróciła się znów do lekarki. Alex została w bluzie, która nadal była wilgotna po poprzednim wieczorze.
- Idź, pokaż jej co znalazłaś, a ja cię zmienię.

Ruda głowa pokiwała na zgodę, chociaż z początku patrzyła na blondynkę z wielkim zdziwieniem, które szybko przeszło we wdzięczny uśmiech.
- Dziękuję… - sapnęła, przekazując szpadel i roztarła bolące dłonie. Pokracznie wytoczyła się z dołu, robiąc miejsce i przysiadła na pryzmie ziemi, dysząc ciężko. Jednak praca fizyczna nie była tym, do czego przywykła.
- Tak… mam jeszcze jeden - odpowiedziała Ophelii - Ale… w busie. Zostawiłam plecak… i swoje rzeczy… ze Scorpionem. Dajcie mi proszę… chwilę. Tylko… chwilę.

- Ja pierdolę - wyrwało się brunetce na kolejne rewelacje. Skrzywiła się, wzdychając ciężko, jakby ktoś położył jej na barkach ciężar całego świata. Beztroska doktorki zwalała z nóg, w końcu nie ma to jak zostawić cały szpej i broń obcemu idiocie, o którym wie się tylko tyle, że jest kawałem buca i chuja, bo dziewczyna nie sądziła, aby Scorpion porzucił swój czarujący sposób bycia.
- Na przyszłość - mruknęła, ściągając plecak i położywszy go na kocu obok sprzętu, rozpoczęła przetrząsanie fantów. - Nie pozbywaj się łatwo tego, co masz przy sobie. Nigdy nie wiesz co się przyda i w jakiej sytuacji.

Alex zważyła łopatę w ręce, po czym zaczęła kopać. Potrzebowała tego. Prostej i powtarzalnej czynności. Żeby nie myśleć. Nie potrzebowała wspomnień poprzedniej nocy. Przerzucała ziemię i błoto. W głowie składał jej się pewien plan. Rudowłosa lekarka potwierdzała jej przypuszczenia. Wybuch granatu przegnał stwory również tutaj. Potwierdziła się jej teoria. Mieli szansę.
Saperka z błotem przerzucała kolejne sterty piasku. Raz za razem. Alex mimo długiego marszu nie była zmęczona. Robiła to z wprawą grabarza. Po chwili zaczął ją męczyć pot spływający po ciele i zaczęła rozumieć dlaczego rudowłosa była ubrana tak a nie inaczej.

- Tak… może i tak - Rhem oparła plecy o ziemię, kładąc się na pryzmie w pół pionie - Wy macie szczęście, obudziłyście się razem, w grupie. Ja za bardzo nie miałam… możliwości wybrzydzać - parsknęła krótko - Dużo was, czy tylko wy dwie zostałyście? Potrzebujecie zmiany opatrunków?

- Nie - doleciało od strony Swann.

Kolejne porcje gleby wylatywały z dziury. Alex czuła, że musi odsapnąć dużo szybciej niż robiła to Ruda. Poprawiła bluzę na sobie ciągnąć ją lewą dłonią na dekolcie kilka razy i wpuszczając nieco powietrza.
- Te stwory zdają się mocno czułe na hałas. Czy masz może coś poza granatami czym można narobić nieco hałasu? Albo może znalazłaś coś u nich - delikatnym ruchem głowy Alex wskazała na ułożone równo obok siebie ciała. Ściszyła też nieco przy tym głos.

- Pokrywki od garnków się liczą? - lekarka pokręciłą głową - Widziałam broń, zapasy, trochę ubrań… a nie - uniosła się trochę, spoglądając na pogrupowane bagaże - Jest coś, czym da się narobić hałasu… tylko w proszku, w kawałkach. Wpierw wypadałoby to zmontować w całość - wzruszyła ramionami - Race, granaty hukowe, bomby rurowe… wszystko domowej roboty. Tyle że zrobienie tego trochę zajmie, nie zrobię ich tutaj, pośrodku drogi i w błocie. Jeśli chodzi… - zatchnęła się, żeby westchnąć zaraz potem - Zapas leków też mieli, szkoda… nie powinno to się tak skończyć - na koniec spojrzała na trupy.

Brew Alex powędrowała w górę oceniając dziewczynę w podkoszulku. Lekarka zaskakiwała coraz bardziej.
- Pokrywki od garnków to ciekawy pomysł - Morgan lewą ręką odgarnęła włosy z twarzy - Ale te granaty hukowe i race to mnie zaskoczyły. Myślę, że w naszej miejscówce damy radę to zrobić. Tylko trzeba będzie wszystko przenieść. To… i Scorpiona.
Przy tych słowach Alex spojrzała znacząco na Ophelię. Wiedziała dobrze, że brunetka uznałaby go za nieprzydatnego. A to go skreślało. Pamiętała słowa Wyrwidrzewia. Coś o “łasce szybkiej śmierci”.
- Jakieś pomysły? - zarzuciła saperkę na ramię czekając na reakcję dziewczyn.

- Możemy spróbować zrobić nosze - Rhem podrapała się brudną ręką po nosie, zostawiając na nim ślad ziemi. Kolejny - Albo przeczekać do wieczora i wtedy iść. Lub lepiej do rana, aby spokojnie przespał noc zanim narazimy go na podobny spacer.

- Eeee - mina Morgan wyrażała poziom jej zaskoczenia. Opuszczona szczęka i kilkukrotne mruganie oczami. Dłuższa pauza przed wypowiedzią i dziwne spojrzenie. Jakby leżąca przed nią rudowłosa lekarka powiedziała właśnie, że Ziemia jest płaska. Lekarka, która do tego momentu cały czas rosła w oczach dziewczyny z Posterunku.
- Słuchaj… - wzięła głęboki oddech, jakby miała właśnie oświadczyć, że Święty Mikołaj jest kłamstwem małej dziewczynce. - Bo widzisz… - pokręciła głową jakby sama nie wierząc w to co musi powiedzieć. - Właśnie kopiemy groby tym, którzy chcieli tu przetrwać noc.

- Nie będziemy nikogo ciągnąć ani nieść - Swann w końcu wstała, otrzepując jedną rękę o spodnie. W drugiej trzymała toporek szamana, oglądając jego ostrze i policzek, szukając szczerb albo uszkodzeń - Do wieczora wszystkie jesteśmy zabunrkowane bezpiecznie w naszej melinie, siedząc i grzejąc się przy kolacji, przy okazji przeglądając co kto bierze z tych wszystkich gratów. Taki jest plan - wskazała toporkiem na zapasy - Pierdolicie jakbyście się na wczasach znajdowały, więc przypomnę - przeniosła uwagę na okoliczne drzewa, przyglądając się uważnie niższym gałęziom. Siekierę za to oparła trzonkiem o ramię - Nie wiem jak Rhem, ale my obudziliśmy się pośrodku pierdolonego cmentarza. Mamy dziury w pamięci, nie wiemy co, kto i jak nas tu wywalił. Dookoła aż po horyzont ciągnie się tylko ten zjebany las, a patrzyłam z wysoka. Nic, tylko drzewa i mgła - zatrzymała się przy trzecim z kolei obserwowanym pniu, stukając w niższą gałąź stalowym obuchem.
- Nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy, ani ile zajmie wydostanie się stąd. Dookoła nie ma żadnego jadalnego zwierzaka… kurwa nie ma innego życia oprócz nas - splunęła - I tych zmutowanych skurwysynów które goniły nas po drodze, a tutaj zrobiły rzeź. Po zmroku, jak się kurwa mać zrobiło ciemno… chuj wie jak działają. To mutanty - splunęła ponownie, robiąc nagle skręt ramion i tułowia. Świsnął topór, błyskawicznie wbijając się w pień przy upatrzonej gałęzi - Mam paskudne wrażenie, że co zostanie poza schronieniem na noc, zdechnie. Szczególnie że w okolicy jest też coś wielkiego co chodzi jak człowiek na dwóch łapach. Chodzi razem z psami, coby było zabawniej - wzięła drugi zamach, rozległo się echo tępego uderzenia.
- Chcecie ulżyć sumieniu, pomyślcie w ten sposób... jak wam to ma pomóc spać spokojnie - warknęła, uderzając trzeci raz, aż gałąź odpadła. Wtedy też brunetka wzięła się za drugą, z drzewa obok - W końcu typ padnie, nie wytrzyma tempa, a my nie będziemy czekać aż raczy jebaniec wyzdrowieć. Zejdzie na zakażenie, gorączkę, albo głód, bo wkrótce zostaniemy i będziemy głodować. Zabierając go ze sobą skazujemy chujka na ciągłe cierpienie, aż do chwili gdy nie da rady iść. Będzie jak ta tam… jak ta bladź miała - kiwnęła głową na cztery trupy - Ta chora. Zatrzymali się i zostali bo niedomagała. - łupnęła w drzewo, tym razem gałąź odleciała po jednym uderzeniu. Kobieta za to odwróciła się do reszty frontem.
- Chcecie kurwa tak skończyć? Przyjrzyjcie się, tylko dokładnie. Tak to będzie - wskazała siekierą zwłoki - Wszyscy tak skończymy jak zaczniemy pierdolić się w tańcu jakbyśmy były w środku Nowego Jorku i z każdej strony mogły liczyć na pomoc. Tak. Kurwa. Nie. Jest - prychnęła, schylając się po gałęzie.

Słuchając Ophelii ruda pochyliła głowę, zaciskając mocno dłonie na kolanach. W odpowiednim momencie spojrzała na ciała przykryte kocami.
- Wy idźcie, ja z nim zostanę - wypowiedziała powoli, nie odwracając wzroku od martwych - Przeżyjemy do rana, to po nas wrócicie. Nie przeżyjemy, zabierzecie nasze rzeczy i tyle. Nie będziemy nikomu zawadzać, ani narażać. To moja wina, że tam leży pocięty, nie zostawię go.

Morgan mogła wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że zaskoczyła ją reakcja Swan. Zamknęła na moment oczy zastanawiając się jak do niej dotrzeć. Problemem było to, że one naprawdę pochodziły z dwóch różnych światów. Zdawały się mówić dwoma różnymi językami.
- Cóż… wychodzi na to, że nie wrócimy do domu z lekarką. Ona jest przydatna - wskazała podbródkiem na rudowłosą.
- A co do Scorpiona, to nawet nie mogąc chodzić będzie mógł strzelać. Dziś spokojnie przed zmrokiem z nim dojdziemy do reszty. W chacie i tak musimy przeczekać jakiś czas. Mamy zapasy.
Rzuciła saperkę w błoto i wyszła z dołu. Prawą ręką wskazała na zebrane fanty.
- Kurwa, mamy więcej zapasów niż możemy unieść. Jesteśmy mądrzejsi. Przetrwaliśmy wczorajszą noc. Wiemy co odstrasza te gówna. Cholera wie gdzie jest jakaś cywilizacja. I co? I zostawimy jednego z naszych? Już raz to przeszliśmy. Zostawiliśmy ich wczoraj. Może mieliby szanse? Mamy ich nie mniej na sumieniu niż ruda. Ale do tego trzeba mieć sumienie, prawda?
Zacisnęła szczękę patrząc na brunetkę.


Post popełniony przeze mnie oraz Peruna i Zombiannę
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 13-03-2020, 01:18   #50
 
Perun's Avatar
 
Reputacja: 1 Perun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputacjęPerun ma wspaniałą reputację
[post wspólny z Mi Raazem i Zombianną]

Ophelia splunęła, równie pogardliwie patrząc na blondynkę. Idiotów nie siali, sami się rodzili - pytanie zostawało gdzie takich chowali że dożyli do tak późnego wieku? Być może w tym całym Posterunku mieli więcej farta, niż to wszystko warte.
- Też ich zostawiłaś, chcesz to się potnij i popłacz pod drzewem. Żyjesz, oni nie. - pokręciła powoli głową - Chuj wie czy byś zdechła z nimi i jakby się skończyła noc… i nie, nie my ich zostawiliśmy, oni nie chcieli iść z nami. Ich wybór, Bastian im zaproponował wspólną podróż. Więc weź rozbieg, pierdolnij łbem w drzewo i zacznij się ogarniać. Sapiesz nad typem który wczoraj po tobie cisnął i zostawiłby cię bez mrugnięcia okiem - popatrzyła jej prosto w oczy - Bez cienia wahania, skrupułów. Zarżnąłby cię za twoje buty. Znają się z Sebastianem, dał się poznać wczoraj i chuj, krótką masz pamięć. Logika też kuleje. Mamy zapasy… na ile? - zaakcentowała pytanie uniesieniem brwi - Nie ma tu zwierzyny, obie tak mówiłyście. I nie, nie wiemy jak się bronić przed tym co chodzi na dwóch nogach. Nie wiemy co przyniesie noc. Za dużo niewiadomych, czego nie łapiesz? - prychnęła, a brew wróciła na swoje miejsce.
- Masz wyrzuty sumienia to jebnij kielicha, zakop ścierwo i bierz się za graty. Im życia nie wrócisz, nas wystawiasz na niebezpieczeństwo. A ty nie pierdol głupot - wskazała rudzielca siekierą - Czeka nas długa droga, nie wiadomo co będzie po drodze. Co ci sie kalkuluje bardziej jako lekarzowi: uratować jedno życie, czy pięć? Podobno jesteś z tych sprytnych, porachuj to.

Alex przełknęła ślinę. Spuściła wzrok. Do widoku skrzywdzonej dziewczynki brakowało jej tylko pociągnięcia nosem. Nie była na to gotowa. Tam gdzie się wychowała nie zostawiali swoich na śmierć. Nigdy. Przeciwnikiem nie byli inny ludzie. Były nim maszyny. Tutaj przeciwnikiem były potwory. Wszystko czego się nauczyła mówiło jej, że powinni działać razem. Wszystko… Ale w jej idealnym świecie Scorpion postąpiłby tak samo jak ona. Wróciłby. Pomógł. Tyle tylko, że jej idealny świat rozpadał się w drobny mak z każdym słowem Ophelii. Alex pamiętała strach jaki poczuła na myśl o pozostaniu w obozie. Bez ich pomocy. Pamiętała też zachowanie Scorpiona. Zacisnęła zęby i ponownie przełknęła ślinę. Nie miała już też żadnych złudzeń na temat tego co stanie się, gdyby ona została ranna.
- Co ze sprzętem, który został z nim? - powiedziała już bez gniewu. Jej głos za to wyrażał smutek - pójdziemy po niego i co wtedy ze Scorpionem?
Równie dobrze mogłaby nie zadawać tego pytania. Wiedziała co ze Scorpionem. Swan oferuje mu łaskę. A głupia nadzieja jaką blondynka zwierzała w ludzi z każdą chwilą ciążyła bardziej. Jak nie przymierzając kamień na szyi o jakim wspominał Sebastian.

- Tamten sprzęt też zawijamy, nic się nie marnuje - dla brunetki sprawa wydawała się prosta niczym konstrukcja cepa. Opuściła jednak toporek, wzdychając krótko.
- Kurwa… - zaklęła, krzywiąc się i przymykając oczy na dwa uderzenia serca. Jakże żałowała braku Seby. Gdyby tu był, zająłby się gadaniem, a ona miałaby wolne pole manewru przy planowaniu jak, do diabła, ogarnąć pierdolnik aby właściwa strona wyszła na plus.
- Scorpiona biorę na siebie, zrobię tak że nawet nie poczuje. Szybko, czysto. Nie będzie się bał, nie będzie go bolało. Jeden szybki, czysty cios - powiedziała w ramach poprawy nastroju otoczeniu. Uchyliła powieki, zerkając na obie dziewczyny naprzemiennie.
- Wy nie musicie nawet na to patrzeć. Pokażesz gdzie stoi fura, resztę - skrzywiła i powtórzyła - biorę na siebie.

Alex wskoczyła z powrotem do wykopanego dołu i sięgnęła po saperkę. Wszystko wskazywało na to, że będzie trzeba poszerzyć dół. Coś pękło w młodej idealistce. Oto życie ludzkie nic nie znaczyło. Zagryzła zęby i niemal ze złością przerzucała kolejne porcje ziemi. Zaciskała oczy szepcząc do siebie.
- Nie rycz kurwa, nie rycz...
Po kilku chwilach i kilkunastu przerzutach ziemi przez ramię w końcu powiedziała już dużo głośniej.
- Jak cię zobaczy, to od razu się domyśli.

Siedząca na pryzmie ziemi lekarka milczała. Milczała przez cały koniec konwersacji, wbijając wzrok w swoje dłonie i obserwując jak ich kontur rozmywa się jej przed oczami. Chciała się wtrącić, przerwać i powiedzieć co myśli… ale za każdym razem, gdy próbowała się wciąć w dialog, głos odmawiał jej posłuszeństwa. Ile razy już słyszała podobne argumenty? Nigdy nie dało się uratować wszystkich… choć nie znaczyło to, że nie należy próbować.
- Jeśli… - przełknęła ślinę, wstając. Wyprostowała dumnie plecy, patrząc na brunetkę której kontur też rozmywał się jej w oczach - Jeśli chcesz go wykończyć, to od razu zastrzel i mnie. Nie zgadzam się, aby komukolwiek… robić eutanazję na życzenie, a raczej bez życzenia. Tak… tak nie można. Po… po prostu nie można…

- Można i trzeba
- Ophelia schyliła się, łapiąc po kolei odcięte gałęzie, po czym rozpoczęła ich ściąganie na środek drogi - Ogarnij się, do ciebie nikt nie będzie strzelał. Chyba że zrobisz coś głupiego, na przykład wyciągniesz na nas broń - mruknęła, rzucając ponad dwumetrowe badyle w błoto. Ledwo to zrobiła, znów zaczęła się rozglądać po drzewach.
- Pójdziemy obie, ty i ja. Zobaczy ciebie, nie będzie panikował. Z dwóch stron pójdziemy - doprecyzowała - Nie maż się.

Alex w końcu uznała, że dalsze kopanie grobu nie ma sensu. I tak poza bestiami nie było tu innej zwierzyny. Zawsze mogli przywalić doły kamieniami. To… nie miało absolutnie żadnego znaczenia w tym momencie, ale Morgan musiała uciec. Musiała uciec myślami od tego co się dzieje. Nigdy nie brała udziału w zabójstwie. I fakt, że w zasadzie i tym razem nie musiałaby brać wcale jej nie pocieszał. Wyszła z grobu bez słowa. Przeszła kilka kroków do jednego z przykrytych ciał. Soroka? To jego buty przykuły jej wzrok. Czy Scorpion zabiłby ją za jej buty? A za co zabije ją Ophelia? Co gdy wyjdą? Gdy nie będą potrzebować tropicielki?
Odwróciła się w końcu i wzięła kolejny głęboki oddech.
- Na cholerę ci te gałęzie? - powiedziała w końcu znów próbując uciec od tematu. Próbując uciec od drążącej jej umysł świadomości, że przecież Lika jest tropicielką.

Rhem ponownie opuściła głowę, nie mogąc znaleźć kontrargumentu, prócz jednego.
- Wy też potrzebujecie lekarza, was jest więcej - łypnęła na brunetkę spode łba - Renegocjujmy, do wieczora dużo czasu. Pomożecie mi go doprowadzić tutaj, a dalej sama go zaciągnę do… no gdziekolwiek macie swój nowy obóz.

- Tak, potrzebujemy.
- Ophelia zgodziła się nawet pogodnie, przechodząc obok rudej aby dość do zostawionego plecaka. Uklękła przy nim i kontynuowała.
- Dlatego idziesz z nami i bez zbędnych dyskusji. Zależy od ciebie życie i zdrowie piątki osób, my zapewnimy ci bezpieczeństwo, wikt. Opierunek organizujesz we własnym zakresie… ha! - wydała tryumfalne parsknięcie, wyciągając płachtę brezentu zeszłej nocy zatykającą dziurę w dachu. Obok niej na kocu wylądowało parę kłębków linek i zwojów różnej grubości.
- Wiedziałam, że je wzięłam - na koniec wyłuskała z bagażu małe, czarne pudełko. Je akurat schowała do kieszeni. Zachichotała pod nosem, by następnie zwrócić się do blondynki.
- Ziemia jest mokra, błotnista. My za to mamy dużo szpeju do przeniesienia. Łatwiej to będzie zaciągnąć. - lewy kącik ust podjechał jej do góry w półuśmiechu - Robię sanki. Dwie płozy, deski w środku. Co się da zapakujemy w brezent i rzucimy na pakę. - wyjaśniła pokrótce - Zaoszczędzimy czas… jak nie chcecie zabijać tamtego zjeba... - przeniosła uwagę na załzawionego rudzielca - Uśpimy chuja tak, aby spał do rana. Masz coś takiego na sen? Na ziemi go zeżrą, na górze - pokazała palcem na korony drzew - Ma szansę. Jak przeżyje do rana, skurwysyn odpocznie i sam da radę przebierać kulasami i chuj wie, a nuż mu się polepszy. Jak się nie polepszy wrócę tu z - prawie się nie zawahała - Z Alex i dokończę sprawę. Taki kurwa układ pasuje? - warknęła w końcu dając poznać jak mocno irytuje ją ta rozmowa.

Alex uniosła koc który skrywał ciało Soroki. Odwróciła głowę niemal odruchowo. Potrzebowała chwili, żeby się przełamać zanim złapała jego nogi w kostkach i zaczęła ciągnąć do dołu. Chciała coś dociąć. Dopieprzyć Ophelii. Ale jakoś nie potrafiła trzymać jednocześnie ludzkich zwłok i wdawać się w utarczki. Zaciągnęła go do dołu i przetoczyła. Bezwładne ciało obróciło się i padło twarzą w zimną ziemię grobu.
Morgan wyprostowała się. Drżała jej lewa dłoń. Próbowała to ukryć podnosząc ją i przyciskając do piersi.
- Czemu nie wrzucić Scorpiona na sanki? Pociągniemy go we trzy. Razem ze sprzętem - otworzyła na nowo temat, który wydawał się zamknięty. Wydawał się ostatecznie rozwiązany. A jednak jej dziecięca duszyczka próbowała walczyć. Podjęła jeszcze jedną próbę.
- I po co nam w zasadzie lekarz jeśli porzucamy rannych? - dowaliła już zupełnie spokojnie. Jakby nagle temat życia i śmierci przepadł, a ona mówiła o tym co zje na kolejne śniadanie.

- To prowizorka - Swann spojrzała z politowaniem, wracając do porzuconych gałęzi - Nie ma opcji. Nie zamierzam ciągle patrzeć w tył czy chujek się nie rozwiąże aby nam strzelić w plecy. Nie ufam mu… już kurwa jej bardziej ufam - wskazała ruchem brody rudzielca - I wbij sobie do łba: to nie jest nasz ranny, czaisz? Jakbyśmy tak szafowali swoimi… pamiętasz zeszłą noc i Likę? - zmrużyła ostrzegawczo ślepia - Wtedy, gdy zasłabła przed ucieczką?

Alex zrobiła kilka kroków w stronę Ophelii.
- Pamiętam. Tej nocy długo nie zapomnę. Ale nie pamiętam niczego wcześniej. A ty widzisz Scorpiona pamiętasz. I Sebastiana pamiętasz. I mi się sporo rzeczy nie składa. Nie mogę się na przykład pozbyć wrażenia, że gdybym ja tam leżała, to też nie byłabym “naszym” rannym.
Alex zatrzymała się wpół kroku.
- Kurwa pomóż mi z tymi ciałami, bo się zrzygam - blondynka odruchowo odwróciła głowę przez co ciężko było określić do której z dziewczyn mówiła.

Tymczasem ruda nie ruszyła się z miejsca, wciąż tkwiąc jak kołek w błocie zaraz obok pryzmy ziemi. Wieszanie pacjenta na drzewie brzmiało jak znęcanie się, tortury.
- To człowiek, nie połeć mięsa - wyrzęziła ledwo dając radę przepchnąć głoski przez gardło - Ale nie, nie zgadzam się na taki układ - nagle podniosła głowę, podchodząc szybkim krokiem prosto pod pozycję brunetki… i tu nastąpiło pierwsze zdziwienie. Dopiero stając obok dotarło do niej, że czubkiem nosa sięga Ophelii ponad głowę. Z odległości, przy całym tym stresie i broni, lekarka nie przypuszczała, że bezwzględna kobieta jest tak… niziutka. Jakby jej to, cholera, przeszkadzało gromić okolice wzrokiem, wywołując duchowe jęki boleści u Shirley raz po raz.
- Proszę… zostawmy go tam po prostu - jęknęła, tym razem na głos, składając dłonie na wysokości piersi - Jeśli się do nas dotoczy, odpadnie problem z dźwiganiem. Zostawimy mu trochę jedzenia, wody, bandaże i rewolwer z jednym bębenkiem amunicji, żeby miał się czym bronić, a w razie czego skrócić swoje męki gdy sytuacja stanie się zbyt… śmiertelna. Dam mu ten zastrzyk, pójdzie spać… i tyle. Proszę, pójdę z wami, tylko go nie zabijajcie.

- Jasne że gdybyś to tym tam leżała, nie byłabyś od nas -
w śmiechu Ophelii było coś lodowatego. - Każdy kto by tam leżał, nie byłby od nas, bo to znaczyło, że zeszłej nocy się na nas wypiął. Chociaż nie, zeszłego wieczora. Zresztą gdybyś była do odstrzału nie marnowałabym czasu na tłumaczenie i puste pierdolenie, tylko strzeliła ci w łeb jak kopałaś i zgarnęła fanty. Jeszcze jeden tropiciel jest w zapasie. Stoimy i kurwa gadamy. Czaj to jak chcesz - wyjaśniła łopatologicznie blondynce, na koniec zwracając się do rudzielca.
- Mam zostawić chujka pod bronią? Mówię kurwa, że zajebać go to akt łaski - skrzywiła się wyjątkowo kwaśno… a następnie machnęła ręką - Pół bębenka, zapasy na 2 dni. Jakiś koc i manierkę z wodą… i niech spierdala.

Alex poczuła się w obowiązku wyjaśnić Shirley jeszcze jedną rzecz:
- Chata jest kilka godzin marszu stąd. Kilka godzin naszego marszu. Mówiłaś, że on nie może chodzić, tak?
Morgan odwróciła się i ruszyła po kolejne ciało. Gdy podniosła koc ze zwłok Bishopa to tym razem naprawdę nie wytrzymała. Odwróciła się i spazmy zaczęły targać jej ciałem. Zrobiła jeszcze dwa kroki, oparła dłonie na kolanach i zwymiotowała.

- Tyle nie da rady przej… - Rhem zaczęła wyjaśniać, aby chwile później doskoczyć do blondynki - Co ci? Gdzie cię boli? Potrzebujesz leków? Jakich i gdzie je masz?

- Uznaję to za tak - Ophelia Swann odwróciła się aby ukryć uśmiech. Udało się rozwiązać sprawę bez rozlewu krwi, zbytniej emocjonalności i jeszcze wyszło że ktoś ją o coś prosił… mimo że najchętniej załatwiłaby sprawę definitywnie, sięgając po ostateczne rozwiązania. Milcząc wróciła tam gdzie początek sań, klękając w błocie.

Alex machała prawą ręką. Nie chciała, żeby ktoś ją dotykał.
- Nie, dobra jest - lewą rękawiczka ocierała usta. - Tylko kurwa spodziewałam się, że ma więcej twarzy. Zaskoczył mnie nowym wizerunkiem kurwa.
Blondynka wyprostowała się. Wzięła kilka głębokich oddechów patrząc w niebo. I nagle uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się do siebie. Przez chmury przebijały jakieś promienie słońca? Albo jej się to wydawało? Poprzedniej nocy coś się w niej urodziło. Tego dnia coś umarło. Gdziekolwiek się znalazła i kimkolwiek byli ludzie wokół, to wiedziała, że ta przygoda zmieni resztę jej życia.
- Ale dzięki. Zakopmy ich i miejmy to za sobą.
Uśmiech zniknął równie nagle.
- Jak najszybciej miejmy to wszystko za sobą.
 
__________________
Jak zaczęła się piosenka, tak i będzie na końcu,
Upał na ulicy i plamy na Słońcu.

Hej, hej…

Ostatnio edytowane przez Perun : 13-03-2020 o 01:36.
Perun jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172