Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-03-2020, 12:10   #475
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Licytacja trwała jeszcze przez dziesięć minut, kiedy Martha drgnęła.
- Przepraszam, że tak tu usiadłam i zamyśliłam się - powiedziała i wstała. - To w złym tonie, tak podsiadać gości - speszyła się nieco.
- Ostatnim antykiem dzisiejszej licytacji będzie obraz rosyjskiego malarza Borisa Kustodijewa. Urodził się w 1878 roku w Astrachaniu, zmarł w 1927 w Leningradzie. Malarz i grafik, członek grupy Świat Sztuki, czyli czasopisma założonego przez rosyjskich modernistów. Wspaniałe dzieło, będące portretem Renee Nothaft z roku 1914.


Alice zauważyła, że świeciło się delikatnym, złotym blaskiem. Drugie i ostatnie Paraspatium tego wieczoru, jako że to był ostatni antyk dzisiejszej licytacji.
- Cena wywoławcza, dwieście tysięcy funtów - powiedziała Esmeralda.
Choć było to kuszące, by wgryźć się i w to Paraspatium, portfel Alice nie mógł już dziś szaleć, więc to postanowiła sobie odpuścić. Jedynie obserwowała kto je nabędzie.
Lord Herbert koniec końców nabył obraz za sześćset pięćdziesiąt tysięcy funtów.
- Boże, to kompletnie obcy świat, obcy ludzie… - szepnęła Evelyn. - Rzucają tymi kwotami tak, a ja obracam banknot dziesięciodolarowy z każdej strony, zanim go wydam.
Finn poruszył się.
- Już nie przesadzaj, skarbie, przecież nie powodzi nam się tak źle… - zawiesił głos.
Może nie reagował tak emocjonalnie, jak Mia, jednak nie chciał, żeby Evelyn robiła z nich biedaków przy jego siostrze, która właśnie wydała ponad pół miliona dolarów.
Alice nie skomentowała, obserwowała ludzi, którzy siedzieli przy stolikach. Była ciekawa co będzie się działo teraz. Czy kolejna przerwa na tańce? Wszyscy zdawali się już bardziej niż nieco rozweseleni przez musujące procenty. Sama Alice była chyba jedną z niewielu, całkowicie trzeźwych osób na sali. Czekała, napiła się soku. Zastanawiała się jak będzie wyglądać jutrzejszy poranek. Domyślała się, że będą balować do późna i już nie będą miały siły wraz z Esmeraldą na spotkanie tej nocy.
- Zapraszam gości na parkiet - powiedziała de Trafford. - Michael Buble zaprezentuje hity ze swojej najnowszej płyty. Tymczasam osoby, które wygryły licytację, zapraszam za mną do specjalnego pokoju, w którym uzgodnili technikalia - uśmiechnęła. - Świętujmy narodziny Jezusa Chrystusa! - krzyknęła, podnosząc do góry kieliszek szampana.
Wiele osób również go podniosło. Prawie połowa sali. Następnie wypili jego zawartość. Esmeralda bez wątpienia bawiła się coraz lepiej. Ruszyła przez salę w stronę wyjścia. Jej krok nieco się zmienił. Wydawał się nie taki sztywny i elegancki, ale bardziej powabny i kobiecy. Choć na pewno nie wyzywający, czy nieprzyzwoity.
- Przeproszę was, muszę iść ustalić sprawy związane z Kryształowym Pałacem - powiedziała, po czym podniosła się i ruszyła w stronę wyjścia, gdzie zmierzała Esmeralda. Nie wypiła szampana do toastu, jedynie dopiła swój sok. Następnie ruszyła, zabierając swoją torebkę.
Wychodząc z pomieszczenia minęła czterech ochroniarzy, którzy przechadzali się w tym właśnie miejscu. Esmeralda zamówiła usługi jednej z najlepszych firm. Dobra ochrona była konieczna w takim miejscu, inaczej goście nie przyjechaliby. Mężczyźni patrowali tylko parter, nie zapuszczali się na inne piętra. Najwięcej ich było jednak na zewnątrz posiadłości
- Tędy proszę - rzekła de Trafford.
Wnet weszła do mniejszego salonu, w którym niegdyś padła jej przyjaciółka, zanim Alice wyleciała na Isle of Man.
- Poczekajcie tu moi drodzy - rzekła do grona trzydziestu osób, które szły za nią. - Ustawcie się w kolejce i wchodźcie pojedynczo. Dyskrecja jest bardzo ważna, takie rzeczy należy załatwiać na osobności - tłumaczyła, choć nikt się nie spierał.
- Ja się cieszę, bo mam spokój i nie muszę tańczyć z moją Lucille - zaśmiał jeden gruby lord, na co wszyscy wybuchli uprzejmym śmiechem.
Alice uśmiechnęła się jedynie delikatnie. Nie komentowała, ani nie wybuchnęła gromkim śmiechem jak niektórzy. Po prostu cierpliwie czekała, aż nadejdzie jej kolej na wejście do środka.
Miało to miejsce po jakimś kwadransie.
- Nie wiedziałam, że lubisz szklane rzeźby, Alice - powiedziała Esmeralda. - Gdybym wiedziała, to bym ci ją zostawiła… - zawiesiła głos. - Byłoby ekonomiczniej. Z drugiej strony nie wiedziałaś o licytacji… - westchnęła. - Dlaczego akurat ona?
- No pewnie gdybyś mi powiedziała, nie musiałabym wydawać pieniędzy. Szukałam przedmiotu, który jest nasycony energią. Chcę go podarować Thomasowi, Arthurowi i Abby, by sobie tę energię skonsumowali - wyjaśniła.
- A dla mnie żadnych prezentów - Esmeralda westchnęła, sztucznie zasmucona.
- Był jeszcze jeden taki przedmiot, ale uznałam, że jeden to już dość jak na ten wieczór. A twój prezent czeka, dostaniesz go rano - wyjaśniła i obiecała Harper.
- Muszę zebrać kilka informacji z twojego dowodu osobistego, a także adres, na który wyślę rzeźbę… - de Trafford zawiesiła głos, patrząc na formularz. - To prawne sprawy - rzekła. - Jeśli przeszkadzałyby ci za bardzo, to wtedy…? - pytająco zerknęła na nią.
- Esmeraldo… Mieszkam dokładnie tam gdzie ty… Czy musisz wysyłać rzeźbę, skoro i tak już tu jest? - zapytała i uśmiechnęła się lekko do de Trafford.
- Pomyślałam, że skoro chcesz podarować ją Thomasowi, Arthurowi lub Abigail, to mogą chcieć jej w innym miejscu. Nieważne - powiedziała. - A dowód osobisty?
Harper wyciągnęła swój dowód i pokazała go Esmeraldzie. Miała go w torebce, bo zwykle nosiła go przy sobie wyłącznie dlatego, że tak ją przyzwyczajono, by takie dokumenty mieć zawsze przy sobie, nawet jeśli było się na przyjęciu w swoim domu… Rezydencja była duża… Ogromna wręcz, nie było więc to nic nadzwyczajnego.
Esmeralda skończyła przepisywać dane.
- Przynajmniej masz dobry uczynek na sumieniu - uśmiechnęła się de Trafford. - Pieniądze rzeczywiście pójdę na cele charytatywne. Nawet gdybym chciała, nie mogłabym inaczej nimi zadysponować. Może gdyby to była kameralna aukcja, jednak znajduje się tutaj zbyt wiele osób, wiele pracujących dla rządu. Choć miłoby wydać te pieniądze na budowę Obserwatorium, tym razem zyskają głodne dzieci z Afryki i Azji. Uda się wykopać wiele studni - de Trafford uśmiechnęła się.
- Odrobimy to, już ja wymyślę jak - obiecała. Czekała, aż skończą z Esmeraldą część formalną.
- Zaczniesz chodzić od domu do domu, oferując ciasteczka niczym harcerka - zażartowała de Trafford.
- Abby, Arthur i Thomas właściwie praktycznie też tu mieszkają, ale w razie czego zapytam ich, czy chcieliby abyśmy gdzieś im ten pałac przesłały - dodała jeszcze.
- Ruchome pałace… nieczęsto widuje się takie rzeczy - uśmiechnęła się Esmeralda. - Gdyby nie makijaż, poprosiłabym cię, żebyś przyszła tu, pocałowała mnie i poszła… - kobieta zaśmiała się. - Idź już i baw się dobrze. Kolejna rozrywka będzie dość zabawna - dodała.
- Zabawniejsza niż konstruowanie makiet? Jestem zaciekawiona co takiego wymyśliłaś… - powiedziała i uśmiechnęła się do niej lekko. Obie wiedziały, że nie mogły zostawiać nigdzie na sobie widocznych śladów po szmince. Choć jeden niewidoczny Harper cały czas nosiła.
- Zobaczysz - powiedziała Esmeralda. - Poproś następną osobę, jak będziesz wychodzić - dyskretnie, lub też nie, wyprosiła ją z saloniku.
Zapakowała formularz z danymi Alice to teczki, po czym wyciągnęła kolejny, pusty.
Alice kiwnęła głową, po czym opuściła pomieszczenie, zapraszając do środka kolejną, szlachetnie urodzoną osobę. Sama ruszyła do głównej sali. Zgadywała, że obrus był już na pewno zmieniony. Ciekawiło ją czy Robert i Mia już wrócili.
Toaleta znajdowała się nie aż tak daleko. Alice spostrzegła, że Robert i Mia stali przed nią. Ręka kobiety była już zaopatrzona, w czym musieli pomóc albo ochroniarze, albo ktoś z obsługi.
- Ona mnie wciąż upokarza - mówiła Mia. - I zachowuje się tak, jakby nie robiła tego celowo. Wiadomo, że kupiła ten cholerny pałac tylko dlatego, bo ja chciałam coś kupić. Za każdym razem, kiedy patrzę na nią, przypominam sobie o twoich zdradach. Jest piękna, bogata i szczęśliwa. Co to znaczy? Że ze złej rzeczy mogą wynikać dobre rzeczy? - Mia parsknęła. - Wydobywa ze mnie to, co najgorsze. Myślę, że będziemy musieli się rozwieść, Robercie. Nie jestem w stanie z tobą dłużej żyć. Ty zasługujesz… - w tym momencie kobieta zaśmiała się - ...na kogoś, kto będzie kochał ciebie i twoje zdrady. Ja natomiast zasługuję na życie z mężczyzną, który nie będzie wpychał kutasa w nasze sprzątaczki - powiedziała. - Na życie z drugą osobą, które nie byłoby usłane upokorzeniami. Raz za razem wychodzę na tą złą, ale to dlatego, bo to ty wydobywasz ze mnie to, co najgorsze. Dość. Chcę rozwodu, Robercie.
Mężczyzna stał w bezruchu.
- A-ale jest Wigilia… - wreszcie powiedział i zamilkł. Słowa Mii cięły go i raniły. Skurczył się w sobie.
Obydwoje nie zauważyli, że Alice słyszała ich rozmowę. Znajdowała się dużo dalej, ale wyostrzone zmysły sprawiały, że nie traciła ani słowa.
Rudowłosa zagotowała się. Chciała tam pójść i autentycznie zdzielić głową Mii o ścianę przy toalecie. Przełknęła ślinę i wbiła spojrzenie w panią Douglas tak intensywnie, że jeśli tego nie wyczuła, to musiała być kompletnie znieczuloną suką. Gdyby Alice miała lasery w oczach, przebiłaby ja nimi.
Alice pragnęła dla swojego ojca jak najlepiej. Nie trawiła Mii, ale jeśli było mu z nią dobrze, to była w stanie ją tolerować. Teraz jednak kobieta przedobrzyła, mówiąc mu coś takiego w święta. To jednak nie była jej sprawa. Byli dorosłymi ludźmi i powinni załatwić to między sobą, dlatego i tylko dlatego nie podeszła tam i nie zrobiła tego, na co miała ochotę. Będzie jednak musiała na osobności porozmawiać z Robertem. Nie chciała, by załamał się i popadł w depresję. Ledwo co zbierali się po dwójce dzieci.
O nich też myślała Mia.
- Moje dzieci umierają, podczas gdy twoje bękarty rosną w siłę - powiedziała. - Nie podoba mi się to, że moi chłopcy zadają się z nią. Nie wiem, co takiego robi, że posiada takie pieniądze, może chodzi o narkotyki. Ale przez nią obydwoje zginą. Wiem to. Czuję to. Matka wie takie rzeczy. A jak to się wydarzy, to najpierw zabiję ciebie, a potem zabiję ją. Albo w odwrotnej kolejności, jeśli cię to wtedy bardziej zaboli - dodała. - A teraz wracamy na salę i udajemy, że nic się nie stało - rzekła. - Nie chcę psuć im nastroju tylko dlatego, bo posiadają takiego ojca - dokończyła. - Zrozumiałeś?
Robert przez moment zastanawiał się, co na to powiedzieć, po czym zrezygnował.
- Dobrze… - szepnął. Jego głos był słaby, jakby nie miał nawet sił mówić normalnie.
Mia pierwsza ruszyła z powrotem do głównej sali, a Robert podążył za nią.
Alice tymczasem wyszła z przeciwnej strony, ale zrównali się w okolicy wejścia. Zerknęła na rękę Mii i na jej twarz.
- Cieszę się, że nie zrobiła sobie pani jakiejś poważnej krzywdy. Byłoby naprawdę przykro pani synom i tacie… No i mi, w końcu po części jestem odpowiedzialna, za pani popsuty humor w tamtym momencie. Przepraszam, nie sądziłam że zakup czegoś tak panią rozgniewa - przemówiła spokojnie. Uważnie obserwowała Mię. Czy znów wybuchnie, czy może zdoła się opanować? Alice przeprosiła i nie wypowiadała jej pojedynku. Była ciekawa jej reakcji.
Mia prawie przewróciła się, kiedy zobaczyła Alice kompletnie niespodziewanie. Harper jednak dostrzegła jej smutek na twarzy, zanim dentystka ją zauważyła. Chyba nawet płakała, bo miała zaczerwienione oczy i jakby lśniące szlaki na policzkach… ale na widok Alice szybko je przyklepała. Nawet nie rozmazała sobie za bardzo makijażu, musiała korzystać ze specyfików dobrej jakości. Wyglądało na to, że dotarło do niej, że zerwała ze swoim długoletnim partnerem i mimo wszystko było jej z tego powodu przykro, nawet jeśli uważała, że nie powinno.
- Wszystko w porządku - powiedziała oschle. - Wcale się nie rozgniewałam. Przez wypitego szampana kieliszek mi się wysunął z ręki - mruknęła i poszła dalej, nawet na nią nie spoglądając. Nie miała siły na żadne błyskotliwe docinki w stylu “Co tu robisz? Czy nie powinnaś aby w tej chwili sprawdzać notowań na giełdzie?”.
Alice zerknęła na Roberta. Wiedziała, że na pewno tak jak i Mia, był teraz smutny. Nie wiedziała tak do końca co miałaby mu powiedzieć, aby go pocieszyć. Szli więc razem do sali. Ona udawała, że nic nie wie, a oni będą udawali, że nic się nie stało. Miała nadzieję, że może jednak przemyślą sprawę, gdy wrócą już do zacisza swego domu w Portland.
Z drugiej strony… czy Mia nie miała racji? Jeśli tylko psuła nastrój Robertowi i całej rodzinie, natomiast ona sama była ciągle zgorzkniała przez to, jak mężczyzna traktował ją przez lata. Inną sprawą było to… dlaczego ją zdradzał. Jednak to nie był ani czas, ani pora na tego typu rozważania.
- Już lepiej, mamo? - zapytał Finn, nie precyzując dokładnie o co pytał.
- Tak, strasznie się zraniłam w tę rękę - odparła Mia.
- Tak cię boli, że aż się popłakałaś - zauważył Thomas.
- Uhm… wcale nie - odpowiedziała dentystka.
- Zdarza się - powiedziała Evelyn. - Mamy już za to czysty obrus - powiedziała optymistycznie.
Alice zajęła swoje miejsce. Czuła się odrobinę bardziej zmęczona. Zdążyła nieco dać się ponieść zabawom wieczoru i kiedy szykowała się mentalnie na kolejną, rzeczywistość przywaliła jej młotem w głowę. Najwyraźniej Harper nie mogła przez dłużej niż dwie godziny czuć się w miarę spokojnie.
Tymczasem reszta arystokratów skończyła już tańczyć i zaczęła kierować się w stronę siedzeń. Tymczasem Esmeralda odprawiła już ostatniego lorda, który brał udział w licytacji. Wyszła z powrotem na scenę. Czekała, aż wszyscy usiądą na miejsce.
- Wszystko w porządku? - zapytał Arthur, spoglądając na Alice. - Pewnie dotarło do ciebie właśnie, ile kosztował ten zamek.
Thomas parsknął śmiechem. Abigail również. Nie wyśmiewali się z niej, to były tylko żarty. Tymczasem Mia spoglądała pustym wzrokiem na ścianę, a Robert na swoje splecione dłonie na stole.
Alice zerknęła na nich.
- Pośmiejecie się później, jak będziecie się zastanawiać, co zrobić z tym pałacem - powiedziała z lekkim przekąsem, ale westchnęła i pokręciła głową. Jeśli nawet Arthur zaważył, że humor jej siadł, coś było nie tak. Spróbowała odwrócić uwagę od swojego ojca i jego żony i skupiła się na Esmeraldzie, która już stała ponownie na scenie… Ona to dziś miała tempo…
- Nie zamieszkamy w nim niestety - powiedział Thomas.
- A chciałbyś? Wszystko ze szkła, łóżka, stoły, krzesła, banany w misce… - Arthur zawiesił głos.
- Jakbyśmy równie byli ze szkła, to pewnie byłoby nam wszystko jedno - rzekła Evelyn.
Tymczasem Esmeralda kilka razy zastukała w mikrofon.
- Przepraszam, dobiegły mnie niezwykle interesujące wieści - de Trafford użyła kompletnie innego tonu. Jak gdyby właśnie przekazywała wstydliwą plotkę, tyle że nie koleżance na ucho… a kilku setkom ludzi.
Oczywiście, że taki wstęp wszystkim się spodobał. Zamilkli, słuchając Esmeraldy.
- Co to za wieści? - Arthur zapytał Alice.
- Nie mam pojęcia, Esmeralda nie uprzedziła mnie kompletnie o niczym co ma tu dziś miejsce - powiedziała Alice szczerze do Arthura. Wyprostowała się znów i wróciła do słuchania z zainteresowaniem co de Trafford miała wszystkim do przekazania.
- Przepraszam - Robert powiedział nagle zduszonym głosem.
Alice widziała łzy spływające po jego twarzy, ale wtem wstał i obrócił się tyłem do rodziny. Ruszył w stronę wyjścia bardzo prędkim krokiem. Nie chciał, aby byli świadkami jego słabości. Mia nie poruszyła się w ogóle, jak gdyby ktoś ją zaczarował, albo Robert stał się dla niej niewidzialny.
- Otóż… - Esmeralda kontynuowała. - Najnowsze doniesienia z naszego pobliskiego lasku - powiedziała. - Otóż jeden z ochroniarzy w trakcie rutynowego patrolu zauważył coś niesamowicie zastanawiającego… - zawiesiła głos.
Tablica za jej plecami, na której wcześniej wyświetlano nazwiska, zalśniła. Zostało pokazane zdjęcie, prawie czarno-białe. Pomiędzy drzewami stało coś co wyglądało na… białego niedźwiedzia? Nie do końca…
- Otóż w naszym lasku dostrzeżono yeti! Prawdziwego yeti!
Po sali przetoczyło się teatralne westchnięcie.
- Proponuję, żebyśmy wyszli i go poszukali! - Esmeralda zaśmiała się.
Do jej śmiechu dołączyła cała sala.
Alice jednak nie doczekała do końca. Ostatnich słów Esmeraldy słuchała idąc w stronę wyjścia, gdzie wcześniej udał się jej tata. Jak miała się bawić, gdy Robert był w tak tragicznym stanie?
- Tato? - spróbowała zagadnąć do niego, by zwolnił trochę. Trudno jej było dreptać za nim w sukni i na obcasach, nawet niezbyt wysokich.
Przez to właśnie nie była w stanie dogonić. Minęła jednak Martha, która donosiła napoje alkoholowe.
- Szukasz taty? - zapytała. - Poszedł w stronę szatni. Tej, w której mamy zazwyczaj magazyn na przetwory. Wziął ode mnie butelkę wina… - zawiesiła głos.
W jej oczach znajdywały się znaki zapytania. Musiała widzieć, że płakał.
- Dziękuję Martho… - powiedziała tylko i starając się nie zdyszeć popędziła jak szybko mogła w tamtą stronę. Nie miała pojęcia, że truchtanie po tylu godzinach chodzenia na obcasach, to taka udręka.
Ruszyła w stronę szatni… już prawie do niej dotarła, kiedy ujrzała ogromny tłum ludzi z obsługi, który blokował jej przejście, oczywiście nie było to celowe. Każdy trzymał w dłoni wieszak z ubraniami i przylepionymi do nich plakietkami… Przez moment wydawało jej się, że dostrzegła w oddali ojca, ale może jej się tylko zdawało…
 
Ombrose jest offline