Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-03-2020, 12:07   #471
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację



- Pewnie konkurs jest i tak ustawiony - mruknęła Mia.
Wydawała się niepewna. Sama nie szczyciła się wielką kreatywnością w takich głupich, pozbawionych znaczenia zabawach.
- Na pewno powinno to być białe… - zaczął Arthur. - Skoro ma to taki kształt jak góra… może zrobimy z tego górę? A na szczycie zamek z plasteliny? Nie wiem, może to głupie… - zawiesił głos. - Albo zbyt oczywiste…
Harper przyglądała się wzniesieniu i myślała przez chwilę.
- A gdyby tak a szczycie zrobić nie zamek, lecz coś w rodzaju domu Mikołaja, po boku stworzyć konstrukcję z tej modeliny i postawić tam ciuchcię…? A dodatkowo powycinać nieco choinek, poustawiać i zrobić z tego taką drogę do posiadłości? A te elfy mogłyby być u podstawy, w formie jakby pierwszego planu, że niby dostarczają przedmioty z i do kolejki… Dodatkowo można by było na przykład ulepić kilka reniferów, a na tym druciku, zawiesić nad wszystkim kilka gwiazdek z papieru i obsypanych brokatem? - zaproponowała ściszonym tonem. Puściła odrobinę wodzę fantazji.
- O… Alice jest w tym całkiem dobra - powiedział Finn.
- Ja bym zaczęła od tego, że bym oblepiła modeliną cały styropian, bo styropian nie wygląda dobrze - powiedziała Evelyn. - Tak będziemy mogli uformować zaspy i nierówności terenu… bo taka biała modelina to wyglądałaby jak śnieg - powiedziała. - Co o tym sądzicie? - spojrzała po wszystkich.
- Chyba w porządku, jeśli starczy nam jej na potem… - powiedział jej mąż.
Alice oceniła, że modeliny było całkiem dużo. A poza tym posiadali mnóstwo plasteliny. Głównie białej. Esmeralda przeczuwała, że to będzie najpopularniejszy kolor. Poza tym jak ktoś chciał innego, to mógł zawsze pomalować ją farbami.
- No dobrze, to bierzmy się do roboty… Szkoda czasu… - zaproponowała Alice. Zabrała się za modelinę by ją porozgniatać i zacząć oblepiać styropian wedle propozycji Evelyn. Jeśli będa pracować razem, nawet bez pomocy Mii, powinni zdążyć zrobić wszystko przed końcem czasu.
Dwie kobiety zaczęły oblepiać styropian.
- A my co mamy robić? - zapytał Robert. - Alice miała wiele dobrych pomysłów. Dom Mikołaja, tak? Z czego go zrobimy? Mamy wykałaczki, które moglibyśmy do siebie przykleić… ale też papier, także taki gruby, tekturowy… no i plastelinę i tym podobne. Jak w ogóle wygląda Dom Mikołaja? - zapytał. - Wstyd przyznać, ale nigdy tam nie byłem - zażartował.
Alice zastanawiała się chwilę.
- Myślę, że może być na planie kwadratu… Można by go zrobić z tektury… Dach powinien być czerwony i komin… I drzwi wejściowe też czerwone… Dolny brzeg zielony i może z tych patyczków i wykałaczek to taki mały płotek wokół. I w ogródku renifery i może bałwanek z plasteliny - zaproponowała. - A okna powinny być złote, tak jakby w każdym świeciło się zapraszające ciepłe światło - dodała, lepiąc wzgórze z modeliny. - No i potrzebujemy dużo choinek… - dodała. - Ustawienie elfów, kolejki i konstrukcji z gwiazdkami proponuję na koniec - zakończyła wyjaśnianie planu.
- Dobra… - Robert zapisywał słowa Alice na kartce papieru jednym z ołówków.
- Ciekawe, jak nam to wyjdzie - powiedziała Mia. - Nie robiłam takich rzeczy od jakichś czterdziestu lat - mruknęła. - Ale spróbuję. Musimy to wygrać, choć nie słyszałam nic o nagrodach… - zauważyła.
- Myślę, że ten domek zrobimy osobno, a potem przeniesiemy go na szczyt - zaproponował Robert. - Będę go robić ja i Mia… ktoś może by nam jeszcze pomógł?
- Już zabieram się za wycinanie tektury - powiedziała Abigail, uśmiechnięta. - Jaki duży powinien być ten domek? Masywny, rozsądnej wielkości, czy maciupki?
- Taki, by zmieścił się na szczycie i można było umieścić tam jeszcze ten płotek i coś w małym ogródku - wyjaśniła Alice, czyli musieli ocenić na oko co robić i jakiej wielkości. Harper zerknęła na pozostałe stoły, na krótką chwilę zaciekawienia czy ktoś też zabrał się jak oni do pracy z planem i zapałem.
Tak, wszyscy zaangażowali się w robienie makiet. Przy każdym stoliku były co najmniej dwie osoby bardzo zapalone, dwie zaangażowane, a pozostałe cztery troszkę pomagały, ale bardziej rozmawiały i dobrze się bawiły, ciesząc swoim towarzystwem. Alice ujrzała, że przy sąsiednim stoliku próbowano przerobić styropian na czubek głowy świętego Mikołaja. Lepiono z przodu duże oczy i ktoś zaczął robić z wykałaczek prostokątne okulary. Pracy wszystkich były na wczesnym etapie. Przy wielu stolikach głównie malowano styropian, pisano na nim miłe teksty i rysowano. Alice nie chciała przechodzić się wokół sali, bo nikt tego nie robił.
- Kieliszek wina? - zaproponował kelner. Miał na tacce z dwadzieścia takich szklanych naczyń wypełnionych czerwienią.
- Komu kieliszek wina? - zagadnęła resztę Douglasów i Abby. Ona nie piła. Wolała skupić się na lepieniu. Na swój sposób taka praca plastyczna była dość relaksująca. Alice w pełni oddała się zajęciu zdobienia makiety.
Okazało się, że cała siódemka chciała.
- Powinnaś? - Arthur spojrzał na Abby, która jakby się zjeżyła na to.
- A my co mamy robić? - Finn zapytał Alice. - Ja i moi bracia? Bo na razie tylko pijemy wino - rzekł.
- Choinki… Mnóstwo choinek. Jak skończymy z modeliną, trzeba będzie zacząć je ustawiać. No i ulepić tor dla ciuchci… A dla najzręcznieszego zaproponowałabym skręcenie drucika na szczyt góry i pomalowanie go na granatowo… Bo potem jak zawiesimy gwiazdki to będą złote jak na niebie… Tak to widzę… Każdy już wie czym się zajmie? - zapytała uprzejmie.
- A te choinki… - Thomas zawiesił głos. - To mam taki pomysł, żeby na zielonym papierze wycinać ich kształty. Potem naciąć jeden w środku wzdłuż i nasadzić jedno na drugie… a potem przykleić do tego wykałaczkę i wbijać w modelinę na styropianie.
- Nie do końca rozumiem jak… - Arthur marszczył brwi, próbując sobie wyobrazić. - A nie moglibyśmy do jednej wykałaczki przykleić po prostu zielone kulki z plasteliny?
- Nie wiem, czy to by dobrze wyglądało… - Finn zerknął Alice. - Ani na czym ta plastelina mogłaby się utrzymać…
Harper zastanawiała się chwilę.
- Te stojące choinki, kte zaproponował Thomas wyglądałyby estetycznie. Zrób jedną, pokaż Arthurowi i zaraz będzie jasne o co chodzi... A do modeliny na zboczach góry można je przykleić i wtedy mogą zostać 2D - zaproponowała. Zaangażowała się w zabawę.
Thomas i Arthur zajęli się choinkami. Finn był bezrobotny.
- To ja zrobię ten szlak… tor dla ciuchci, tak? Zrobią to z brązowej plasteliny? Taki dość równy pasek… choć może lepiej będzie jak wytnę to z papieru. Albo… wytnę dużo brązowych pasków z bloku kolorowego, będą imitować deski. I jedną za drugą przylepimy je do modeliny - zaproponował. - A z czego szyny? Może szara plastelina?
- Jak najbardziej, dobra myśl… - zgodziła się Alice, uznając że propozycja Fina będzie wyglądała estetycznie. Wyglądało na to, że Esmeralda zdołała zmobilizować wszystkich Douglasów, ją i Abby do współpracy, choćby na tę godzinę pracy.

Abigail wycięła kwadraty z tektury. Mia przykleiła do nich brązowy papier, który miał ładny, złoty wzór. Wzięła trochę plasteliny i zrobiła z niej równe paseczki, które przylepiła do końca kartek. Robert zaczął kleić tekturę od środka. Potem jego żona stworzyła z plasteliny drzwi, które umieściła na konstrukcji. Roux zajęła się jasnymi oknami zgodnie z poleceniem Alice. Miały być złote. Mia dodała zielony dół z plasteliny. Dzięki temu domek wyglądał na bardziej trójwymiarowy.
- Nie wiem, czy te drzwi nie są zbyt jasne - powiedziała Douglas. - Miały być czerwone, ale chyba ładniejszy byłby taki soczysty szkarłat, jak to wino. A ja wycięłam je z bardzo jasne czerwieni… Dzięki temu są widoczne, bo ciemniejszy odcień mógłby zlać się z brązem, lecz wciąż… - zawiesiła głos.
- Wydaje mi się że jaskrawe są w porządku. Symbolizują, że to ważne przejście, bo w końcu do domu Mikołaja, poza tym, dobrze, bo jakby się zlały z brązem nie byłoby najlepiej. Są świetne - stwierdziła Alice, dając kobiecie komplement za wykonaną pracę.
Wszystko szło w porządku. Douglasowie pracowali jak dobra drużyna. Robota posuwała się naprzód, aż zostało tylko piętnaście minut. Połączyli wszystkie fragmenty i nanieśli je na makietę. Alice i Evelyn skończyły układać stację dla ciuchci.
- Jakiś napis? - zapytała Abigail. - Wesołych świąt? A może… Biegun Północny? Albo…
- A jeszcze miałaś jakiś pomysł z drutem i gwiazdkami, tak? - zapytała Finn, kończąc układać bałwanki. Arthur jeszcze przylepiał sosenki stworzone przez niego i Thomasa.
Ich makieta układała się w zgrabną całość. Alice nie wiedziała, czy wygrają, ale na pewno nie mieli się czego wstydzić.
- Myślę, że Wesołych Świąt, będzie w porządku… - stwierdziła i zabrała się za drucik i gwiazdki. Piętnaście minut to było wystarczająco, by zrobić stelażyk i przyczepić na nim małe gwiazdki na nitkach. Na koniec poprzyklejała do nich brokat i wreszcie ustawiła stelaż na górze góry. Gwiazdki zawisły nad chatką Mikołaja, co wyglądało dość uroczo. Alice zawsze sama robiła ozdoby w swoim mieszkaniu w Portland, a wcześniej u dziadków w swoim pokoju… Popatrzyła na całą makietę. Wyglądało całkiem dobrze…
- Miłe to takie - powiedziała Evelyn. - I jednoczące. Twoja przyjaciółka miała dobry pomysł. Pracujemy nad tym tak ładnie… jak na rodzinę przystało - cieszyła się. - Jak to jest mieszkać w takiej ogromnej rezydencji? - zapytała, rozglądając się po sali, w której pracowały setki arystokratów.
Sama pokręciła głową. Chyba myślała, że Alice przeżywała podobne zabawy ze śmietanką towarzyską co drugiego dnia. Jak zabawna była myśl, że ktoś mógł odnieść wrażenie, że Trafford Park było miejscem wypełnionym śmiechem, rozmowami i radością… tak jak w tej chwili. A Harper wiedziała, że ta wiekowa posiadłość kompletnie opustoszeje po wybudowie Obserwatorium. Esmeralda twierdziła, że będzie wolała tam zamieszkać, niż pozostać tutaj. Manchester kojarzył jej się głównie z chorobą i zmarłym Terrencem.
- Cóż, no zwykle jest dużo mniej ludzi. Jest dużo spokojniej… Ale za to dzięki obecności służby, zawsze bardzo czysto… Tylko jak chce się wybrać do sklepu, no to trochę przepływanie przez wodę to dodatkowe utrudnienie, ale idzie się przyzwyczaić - powiedziała spokojnym tonem. Alice pozbierała materiały, z których robili wszystko. Westchnęła. To miejsce miało wiele miłych wspomnień… Ale i wiele przykrych…

Minęły kilka ostatnich minut, kiedy dopieszczali szczegóły. Harper spostrzegła postać Esmeraldy, która sunęła wokół stolików, podziwiając prace. Każdy chciał z nią rozmawiać, a ona zdawała się być zainteresowana rozmową z każdym. Z tego powoli powoli, ale jednak, dążyła w kierunku Alice. Wreszcie do niej dotarła.
- Jak ci mija czas? - zapytała ją uprzejmie, łapiąc za dłonie.
- Bardzo dobrze… Robótki ręczne i prace w modelinie odprężają… - powiedziała spokojnie i uśmiechnęła się do niej lekko.
- Tak myślałam.
- A ty, dobrze się bawisz? - zapytała Esmeraldę. Nie było z nią Williama i jakoś łatwiej było jej teraz zamienić z nią parę słów, kiedy wiedziała, że ma ją na te kilka chwil dla siebie, póki nie pójdzie dalej.
- Trochę się bawię, a trochę mam wrażenie, że jestem w pracy - de Trafford ściszyła głos i się zaśmiała. - Jednak bardzo miło zobaczyć wiele znajomych, prawie już zapomnianych twarzy. Trochę mi smutno było spotkać się z mamą, ale babcia jest taka, jaką ją zapamiętałam. Tyle że na pół niższa. I miło było również porozmawiać z Shanem, wieki go nie widziałam. Pamiętam go jako chłopca. Cieszę się też, że poznałam twoją rodzinę - to powiedziała już nieco głośniej.
- Myślę, że im też jest miło spotkać moją przyjaciółkę i wspaniałą pracodawczynię - Alice mrugnęła do niej.
- Pewnie znalazłoby się jeszcze kilka określeń na mnie - Esmeralda zaśmiała się, jakby lekko namiętnie.
- Niedługo rozwiązanie konkursu czyż nie? - zagadnęła z innej strony. Harper przestała kontrolować czas. Ile godzin minęło od rozpoczęcia balu? Prawie trzy przyjmowały gości, potem przez godzinę posiłek, następną teraz wszyscy robili makiety… Czyżby dochodziła dwudziesta czwarta? Kopciuszek powinien niedługo zgubić pantofelek…
- Tak. Wygra lord Howard - powiedziała Esmeralda ściszonym głosem. - Chciałabym, żebyś była przy mnie przy wręczaniu głównej nagrody. Posiada całkiem dużą firmę budowlaną, która zatrudnia głównie pracowników ze wschodu i mógłby nam pomóc przy budowie Obserwatorium.
Wyglądało na to, że zabawa w śnieżne makiety miała też drugie, nieco bardziej praktyczne znaczenie.
- Przyszłam do ciebie, bo ciekawi mnie, czy zaśpiewałabyś dla gości w przerwie - rzekła de Trafford.
- Jak najbardziej, czemu nie… Powiedz mi tylko, czy wybrałaś rzeczywiście i dla mnie utwory do śpiewania? - zapytała zaciekawiona. Zerknęła na makietę, którą pomagała skonstruować. Była bardzo ładna. To, że nie wygrają, nie miało aż tak wielkiego znaczenia. Alice uznała, że mieli razem całkiem przyjemną zabawę, a to się liczyło, czyż nie? Poza tym, oczywiście, że potrzebowali pracowników do budowy Obserwatorium.
- To zależy - powiedziała Esmeralda. - Mam przyszykowane podkłady, do których wystarczy, że będziesz tylko śpiewać. Znasz tę piosenkę Mariah Carey? Ale jeśli chcesz, to mogłabyś zagrać na fortepianie, bo mamy fortepian - wytłumaczyła. - Swoją drogą śliczna makieta. Lubię takie ręcznie robione rzeczy - rzekła.
- Wiem, że mamy fortepian… Wiesz też, że od Isle nie mogę grać… - westchnęła odrobinę smutno. Alice zerknęła na makietę. - Trzeba było powiedzieć, zawsze u siebie w domu robiłam dekoracje sama… Jutro powycinam ci małe reniferki z papieru - zaproponowała z delikatnym uśmiechem. - Znam piosenkę Mariah Carey, jak powiesz mi jakie masz podkłady, pójdę i będę śpiewać dla umilenia czasu gości i będę przy wręczeniu nagrody - obiecała.
Esmeralda pokiwałą głową i spojrzała w bok, zastanawiając się.
- Choć to może później… Może wpierw poproszę Michaela, żeby zaśpiewał coś, do czego można tańczyć - powiedziała. - Chyba że ty znasz coś takiego. Bo chciałabym, żeby wszystkich tutaj nie było, kiedy zaczniemy przechadzać się wokół makiet, a potem je sprzątać. Co najmniej pięć skocznych piosenek - zerknęła na nią. - Podkład znajdzie się do wszystkiego.
Alice zastanawiała się chwilę…
- Cóż… Myślę że Whitney i Maria… Do pomocy z Abbą… I zajmę ich na pięć piosenek. Zakończę All I Want For Christmas Is You i będzie w sam raz? - zaproponowała celowo dobierając tak repertuar. Zerknęła na Esmeraldę, czy pochwalała.
- Cudownie - odpowiedziała de Trafford, uśmiechając się lekko.

***

Jennifer de Trafford cudem wytrzymała kolację. Zjadła niewiele, choć dużo więcej wypiła. Alkohol, taki słaby, nie zdołał ją kompletnie rozluźnić. Z drugiej strony… nie była też spięta. Nigdy nie znajdowała się w takiej sytuacji i była podekscytowana. Zola sprawiał jej przyjemność. Nie tylko erotyczną… masował jej plecy, nawilżał skórę na całym ciele. Znajdował się wokół niej, przytulał ją nieustannie. Była w jego niewidzialnych dla nikogo objęciach. Czasami jednak zaczynało mu się nudzić… tak też było podczas pierwszego tańca, kiedy Jenny stanęła w rogu sali i lekko poruszała się do taktu piosenki śpiewanej przez Michaela Buble’a. Poczuła, jak penis Zoli zaczął formować się i wsuwać do jej pochwy.
“Spróbuj tak tańczyć”, zdawał się chcieć jej przekazać.
- Przepraszam, to z powodu bólu… biorę silne leki przeciwbólowe - powiedziała, kiedy po przegranej walce osunęła się na kobietę.
Miła pani zaprowadziła ją do krzesła. Jennifer szeroko rozstawiła nogi, które przykrywał obrus aż do ziemi. Zaira brał ją tak, jak lubił najbardziej. Szybko, mocno, pospiesznie… jakby zaraz ktoś miał im przerwać… jak gdyby podniecenie paliło go i doskwierało mu straszliwie. De Trafford zamykała oczy i przybrała nieruchomy wyraz twarzy. Ludzie przechodzili wokół niej, rozmawiali… miała nadzieję tylko, że nikt nie będzie chciał, aby wstała… albo żeby coś powiedziała. Z trudem hamowała jęki. Zgięła się do przodu i oparła czoło o obrus, dochodząc. Jej dłonie zaciśnięte w pięści drżały. Zola lizał jej łechtaczkę i ugniatał piersi, spuszczając się w niej. Jennifer miała tylko nadzieję, że dobrze ją przykrył i nic nie zacznie wypływać, brudząc biały kombinezon. Z drugiej strony nie chciała mieć też wiecznie w sobie wilgoci.
- Przepraszam… - powiedziała do przyszywanej prababci, która wróżyła jej akurat ciążę. Nie słuchała jej.
Wstała i skierowała się do toalety. Zola odpowiednio przekształcał swoje ciało tak, żeby mogła sprawnie skorzystać z ubikacji i umyć się. Uświadomiła sobie, że mężczyzna nie powinien być przy takich czynnościach dopiero wtedy, kiedy te się skończyły. Łatwo było zapomnieć o tym, że czarny kombinezon rozpięty na jej ciele był w rzeczywistości drugim człowiekiem. Z drugiej strony nie miała czego wstydzić się przy nim. Zola poznał jej ciało lepiej, niż ona sama. Był, czuł, dotykał, smakował… gdzie tylko chciał… i to cały czas. Przez pierwszą godzinę to zawsze było cudowne, przez kolejne trzy zabawne, ale wreszcie Jennifer chciała odpocząć. Wyszła z toalety i ruszyła jednym z korytarzy na zewnątrz jadalni. Akurat nie było tam ludzi. Usiadła na schodach prowadzących na wyższe piętro. Panowała tu względna cisza. Jedynie odgłosy ze sceny przebijały się, jednak te ucichły, kiedy wszyscy zajmowali się robieniem makiet. Poczuła, że Zola zaczął ściekać z jej ciała… czarna smoła sunęła przez jej kostki. Kałuża przed nią powiększała się. Wreszcie Zaira kompletnie opuścił jej ciało. Poczuła się bez niego… smutna i naga. Bezbronna… co było chorym uczuciem, bo przed poznaniem Zoli nie czuła się bezbronna. Nie chciała być jedną z tych kobiet, które czuły się chronione tylko w męskich objęciach. To ona miała chronić…
- Piękna Wigilia - Zola uśmiechnął się, formując przed nią swoje piękne, nagie ciało.
 
Ombrose jest offline  
Stary 14-03-2020, 12:09   #472
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Mi też się podoba - zgodziła się blondynka i westchnęła. Skrzyżowała ręce. Podniosła się. Rozejrzała, upewniając, że byli tu sami. - Chodź ze mną… Nie chcę by ktoś poza mną oglądał sobie twoje nagie ciało - oznajmiła i ruszyła po schodach na górę. Dziwnie jej się szło, kiedy teraz jej ciało ocierało się o materiał, a nie było zakryte czarną substancją, która była tak naprawdę Zairą. Chciała zabrać go do siebie i cieszyć się już wreszcie swobodą.
Zola ruszył za nią powoli. Nie martwił się tym, że ktoś go zobaczy. Chciał tego, bo wtedy miałby dobry powód, żeby tę osobę zabić. A pragnął krwi. Potrzebował jej. Sycił się seksem, który był cudowny… ale nie mógł zastąpić radości mordowania. Tak samo jedzeniem większych ilości chleba nie można było nasycić pragnienia, a piciem większej ilości wody nie można było zaradzić głodowi.
- Kim był tamten mężczyzna? Ten, który siedział przy stole. Wysłałem oko do twojego nadgarstka i obserwowałem go. Co chwilę na ciebie spoglądał… - Zola zawiesił głos.
Jenny zmarszczyła lekko brwi.
- Ah… Masz na myśli Shane’a… Dogadalibyście się, obaj sprawiliście sporo problemów Alice i z tego co kojarzę szukacie jakiejś pozytywki. Nie wiem czy tej samej, ale na pewno moglibyście założyć klub gości, którzy szukają pozytywki i przypomnieli mi podczas misji, że jestem tylko dziewczyną… Plus trochę złamał mi serce, bo zniknął bez pożegnania - podsumowała.
- Jak ci złamał serce… - Zola zawiesił głos, pokonując kolejne stopnie. - Przecież to twój krewny. Uprawiałaś w życiu kazirodczy seks? - zapytał. - Kto by pomyślał, że będę tą zdrowszą, lepszą moralnie opcją - zaśmiał się.
Jednak poczuł ukłucie zazdrości. Doszedł do wniosku, że zabije go, jednak nie na tym przyjęciu. Pewnego dnia wyjdzie do sklepu po papierosy, odpali silniki odrzutowe, zabije gościa, wróci i to wszystko w ciągu godziny. Tylko jeszcze musiał wiedzieć, gdzie Shane mieszkał.
- Często się widujecie? Ma tu gdzieś dom?
- To nie był kazirodczy seks, de Traffordowie nie są moimi biologicznymi rodzicami. Tylko mnie adoptowali… - sprostowała temat.
“Czyli rzeczywiście był seks”, Zola zauważył.
- Nie widujemy się. Widziałam go ostatni raz w pierwszym tygodniu grudnia na Isle of Man. A potem zniknął. Przepadł. Wyparował. Tak właściwie, to nawet chyba nie powinno go tu dzisiaj być - powiedziała ponuro.
- Nieładnie tak… Wziąć serce dziewczyny i je złamać. Zabiję go za to - powiedział Zaira. - Pewnie i tak nikt nie będzie za nim rozpaczał.
Obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i zaczął schodzić po schodach w dół.
- Stój, nie psuj przyjęcia mojej mamie… Czerwony średnio będzie wyglądał na tych pieprzonych śnieżynkach - powiedziała, zaczynając schodzić za nim, by zatrzymać go.
- Ech… taki kobiecy los. Psuć zabawę mężczyźnie - westchnął Zola.
- Zapomnijmy o nich wszystkich i zajmijmy sobą. No chodź… - zachęcała go. Dosłownie przykleiła się do jego ciała swoim, żeby nie schodził dalej. Jakoś… Nie chciała mieć Shane’a na sumieniu.
- No dobra - rzekł Zaira i obrócił się. Zaczął iść ponownie na pierwsze piętro. Wreszcie na nie dotarł. - Założę się, że czarnoskórzy byli tutaj jeśli już, to w charakterze niewolników budujących piętra - powiedział. - Być może jestem pierwszym czarnym, który postawił stopę na tej oto desce… - mruknął, spoglądając pod stopy. - Gdzie mnie prowadzisz? Co chcesz ze mną zrobić?
Uśmiechnął się do niej delikatnie. Przekaz był jasny: “jak nie mam zabijać, to zajmij mnie jakoś…”
Jennifer dołączyła do niego już po chwili.
- Chodź… Pokażę ci mój pokój… Wychowałam się w nim. Będziesz mnie mógł wziąć na moim łóżku, na którym sypiam od dziecięcych lat - powiedziała zachęcająco i ruszyła prowadząc go korytarzem do swojego ‘właściwego’ pokoju, nie tego ‘pokazowego’.
- Nie jestem pewny, czy to aż takie seksowne - mruknął Zola, uśmiechając się znowu.
Zrobił kilka kroków do przodu, po czym stanął w miejscu. W dalszej części korytarza znajdował się mężczyzna. Stał oparty o ścianę. Miał na sobie biały garnitur, więc można go było całkiem łatwo dostrzec, mimo że stał w półcieniu. Trzymał w dłoni czarnego kota. Głaskał go delikatnie po głowie.
- To prawda, że wszyscy mieliśmy przyjść w białych ubraniach - powiedział Shane Hastings. - Jeśli jednak takich nie mamy… to lepiej pojawić się w czymkolwiek, niż nago - zażartował.
Jennifer zerknęła na Shane’a, a potem na Zolę… Była spięta, a to zaczynało ją denerwować.
- Co tu robisz? - zapytała nieco napiętym tonem.
- Zostałem zaproszony - powiedział Hastings. - Czy zadajesz to pytanie wszystkim gościom po kolei? Są ich setki. Może po prostu chciałem spotkać się z rodziną. Albo zaciekawiły mnie zabawy przyszykowane przez Esmeraldę. Lub też pragnąłem pocałować cię raz jeszcze. Czy też…
- ...jesteś wielkim fanem Michaela Buble’a? - zasugerował Zola, występując naprzód i idąc powoli w jego stronę.
- Na przykład - zgodził się Hastings.
Jennifer wyczuwała bardzo problematyczną sytuację. Obecność Shane’a w ogóle ją wkurwiała i sprawiała, że czuła nieprzyjemne kłucie w klatce piersiowej. Teraz dodatkowo niepokoiła się. Zola był niebezpieczny, ale nie była też pewna czego oczekiwać po Hastingsie i była trochę zdezorientowana, bo nie chciała, by któremuś coś się stało…
- Trzeba było po… pomyśleć o tym, zanim wyjebałeś w kosmos na Isle zostawiając mnie bez słowa wyjaśnienia - powiedziała napiętym głosem, ale spoglądała z niepokojem na plecy Zoli. - Zola… - to była napięta prośba wycelowana w jego plecy.
- Czasami trzeba zostawić miłość, żeby można było do niej wrócić później - powiedział Shane. - To nie tak, że zostawiłem cię tonącą na środku oceanu… - zawiesił głos.
Zola parsknął. Przybliżył się. Oparł się dłonią o kawałek ściany tuż przy głowie Hastingsa. Oboje mężczyźni znajdowali się bardzo blisko siebie. Zaira był zdecydowanie wyższy i bardziej muskularny. Obydwoje byli atrakcyjni, ale w kompletnie inny sposób.
- Wiesz, że mógłbym zgnieść twoją czaszkę tak po prostu? - Zola uśmiechnął się, pytając słodko. Położył ogromną dłoń na czerepie Hastingsa.
Jenny przełkęła ślinę.
- Zola, poczekaj, weź go nie zabijaj… Serio… Nie w moim rodzinnym domu no… - próbowała przekonać mężczyznę. Naprawdę nie potrzebowali tu trupa. A szczególnie trupa rodziny Hastingsów… A szczególnie trupa Shane’a. Zaczęła podchodzić bliżej, szło jej to jednak wolniej, głównie przez ranę na udzie.
Shane mrugnął. Przez moment Jennifer ujrzała dziwny błysk w jego oczach… jakby iskrę. W oczach jego dziwnego kota również na moment zaświeciło się światło. To był tylko ułamek sekundy. Jednak wystarczył, żeby Zola zrobił krok do tyłu. Jego oczy zaświeciły się na jasny, limonkowy kolor. Wszystkie mięśnie jego ciała spięły się. Stanął kompletnie sparaliżowany… a potem osunął się na kolana. Spoglądał w podłogę oczami pozbawionymi jakiejkolwiek inteligencji. Jak gdyby Hastings po prostu zabrał mu umysł.
- A ja ci zgniotłem umysł - Shane uśmiechnął się słodko.
- To teraz mu odgnieć, bo kurwa nie ręczę za siebie… - powiedziała wkurzona. Podeszła do nich blisko. Stanęła między Zolą i Shanem, wciskając się w tą małą przestrzeń, która między nimi powstała.
Hastings uśmiechał się do niej, jakby zaciekawiony, co miała do powiedzenia. Było w tym coś lekko złośliwego, a nieco tajemniczego. Zawsze wydawał się znać dziesięć tajemnic więcej od ciebie, i to wszystkie na twój temat.
- Denerwujecie mnie obaj… Kurwa… - sapnęła. Czemu dwóch mężczyzn, przy których czuła się tak dobrze musiało zderzyć się akurat dzisiaj. Chciała sobie odpocząć i popieprzyć się z Zairą… Czemu wszystko musiało się tak gównianie skomplikować.
- Pouvoir bawi się z nim w krainie snów - powiedział Shane. - Ja chcę bawić się z tobą - rzekł.
Podniósł dłoń i położył ją delikatnie na ramieniu Jennifer, jakby mimo wszystko bał się, że ta złapie go za głowę i nastąpi wybuch. Badał grunt.
- Zabijmy go, to nudysta kryminalista - rzekł. - Przyszedłem dzisiaj, żeby cię wziąć… żeby cię zabrać ze mną. Bądź moim prezentem gwiazdkowym - poprosił. Jennifer widziała, że pragnął ją pocałować.
Poczuła dreszcz, kiedy ją dotknąl, ale to nie było to samo, gdy dotykał ją Zola. Jej ciało kompletnie inaczej funkcjonowało dla Zairy.
- Nie zabijaj go. Jest mi potrzebny. Chcę go żywego - powiedziała poważnym tonem. - Nie mogę teraz z tobą odejść Shane. Tak naprawdę, w ogóle miało mnie tu nie być, ale nie chciałam zrobić matce przykrości, tak samo Alice. Obiecałam jej, że pomogę jej przy jeszcze jednym wyjeździe… - powiedziała poważnie. Nie wysadzała mu głowy. - Zola jest dla mnie ważny… Jest taki jak ja. Nie pozwolę, by cię zabił, ale i ty go nie zabijaj - westchnęła. Było widać, że była sfrustrowana. Prawdopodobnie nie było jej wygodnie w tej sytuacji. - Też szuka jakiejś gwiezdnej pozytywki… O ile to ta sama co twoja, może nawet byście się w tym dogadali… - dodała, przypominając sobie. Nie zbliżyła się do Shane’a. Obserwowała jego usta, ale nie ośmieliła się pokonać tej dzielącej ich odległości. Nie chciała żeby Zola się ocknął i to zobaczył. Z drugiej strony, uświadomiła sobie, że stała między nimi dwoma i to było dziwnie hot.

Shane przybliżył się i pocałował ją w usta. Prawie że niewinnie. Nie próbował wdzierać się do niej językiem.
- Ja też ci byłem potrzebny - powiedział Hastings. - Dlaczego miałabyś chcieć tego potwora? Bo czarny kotek właśnie szepnął mi do ucha, że ten prostak zabił więcej osób ode mnie. I to z dużo błahszych powodów. Czy nie robisz przykrości matce i Alice, zadając się z nim?
- Zapewne robię, ale to silniejsze ode mnie… Moje ciało fizycznie go potrzebuje. Zmienił mnie. Dostosował do siebie. Na poziomie komórkowym… Zdaje mi się, że potrzebuję go - odpowiedziała przerywając po chwili pocałunek. Sapnęła aż. Był przyjemny, ale to nadal nie było to co z Zolą. Gdyby zdołali się dogadać… Mogłaby mieć ich obu… Aż przeszedł ją dreszcz.
- Jeżeli go zabiję, to to nędzne zaklęcie, które na ciebie nałożył, zostanie zerwane - powiedział Shane. - Już ja cię zostawiłem samą. Czy naprawdę chcesz odpłacić mi się tym samym? Jeśli go zabiję, to najpewniej przestaniesz go pożądać. Poza tym ten mężczyzna nacierpiał się już w życiu. Odebranie mu go byłoby jak słodki pocałunek anioła litości… A nawet jeśli nie chcesz go zabijać, to na pewno uda mi się tak ciebie zahipnotyzować, że nie będziesz pamiętała o jego istnieniu. Tak jak Alice nie pamięta o moim.
Jenny wstrzymała oddech. Zmrużyła oczy i popchnęła Shane’a na ścianę.
- To nawet trochę podniecające, jak mnie tak szantażujesz… - powiedziała i zerknęła na Zolę przez ramię.
- Nie obudzi się… - szepnął Hastings.
- Co mam zrobić, żebyś jednak go nie zabijał… I nie wymazywał go z mojej pamięci… - przeszła do konkretów. Shane chciał, żeby z nim poszła? Może i by to zrobiła. Na razie przytrzymywała go przy ścianie lekko.
- Prześpij się ze mną - powiedział. - Teraz.
Potrzebował jej od tak długiego czasu… Był atrakcyjnym mężczyzną, ale nie sypiał z kim popadnie. Jennifer natomiast była młodszą, piękną dziewczyną, na dodatek rewelacyjną w łóżku. Miał swoje poważne plany i knowania, jednak był również człowiekiem. I krew napływająca mu z mózgu do lędźwi wcale nie pomagała podejmować najrozsądniejszych decyzji…
- Zahipnotyzowałeś ich obu? - zapytała z zaciekawieniem Jennifer, na razie po prostu dalej stojąc przed Shanem.
- To jest jedna osoba. Posiada tylko dwa bardzo różne, niewspółgrające z sobą aspekty. Ścierają się i walczą o panowanie nad ciałem. Czy wygra jedna strona? Może druga? A może spotkają się gdzieś pośrodku? To zależy od niego samego, ale także od jego otoczenia - powiedział Shane. - Może pomógłbym mu odzyskać balans psychiczny… na przykład sesjami hipnozy… Ale najbardziej chcę go zabić. Nie chcę, żebyś miała innych mężczyzn prócz mnie. Zwłaszcza dwumetrowych Murzynów. No błagam cię… - zawiesił głos. - Spójrz na to bydle.
Jennifer uniosłą brew.
- Mam wymagania… Jestem młoda i wiesz że lubię ostry seks… A on na razie podbił barierkę… - powiedziała niby niewinnie, ale trochę docinając Shane’owi. Na pewno Hastings już sobie wyczytał w umyśle Zoli co ten potrafił robić… A jeśli nie…
Hasting zmarszczył brwi, patrząc na nią w jakby… karcący sposób.
- Zerknij sobie na to co mi zrobił… Całkiem chore… Ale zajebiste… Chcę, żebyś był zazdrosny Shane… Nie wysadzę ci głowy, więc chcę, żebyś był zazdrosny. Bo mnie bolało jak przepadłeś. Ciebie ma boleć też - powiedziała wreszcie.
- To jak mam to podbić? Przebrać się w strój czarnego kota? - zapytał Shane. - Nie jesteśmy dziećmi - powiedział. - I tej nocy również nie będziemy. Jeśli chcesz, żeby bydle przeżyło, idź do swojej sypialni. Wezmę cię i wtedy zobaczymy obydwoje, z kim jest ci najlepiej. Nie będę powtarzał - rzekł oschle.
Jennifer milczała kilka chwil…
- Zgoda - powiedziała wreszcie, przystając na taki układ.
Jenny odsunęła się i ruszyła w stronę drzwi do swojego pokoju. Nadal lekko kulała. Otworzyła drzwi i weszła do środka. Rozejrzała się. Było tu ciepło, ale nie było zaduchu, więc najpewniej wietrzono jej pokój codziennie. Wszystko było tak, jak to zostawiła przed wyjazdem na Islandię… Jedynie zniknęły brudne naczynia i puste butelki po alkoholu, a także jej brudne ubrania… Spróbowała złapać zamek błyskawiczny stroju, który miała na sobie. Znajdował się na plecach. Skoro mieli uprawiać seks, po co było czekać. Chciała się już rozebrać. Pod spodem i tak była naga, bo wcześniej okrywał ją Zola.
Shane stanął za nią. Chwycił ją za suwak sam. Tak było dużo wygodniej, kiedy to on rozpinał jej kostium. Spoglądał na jej plecy, które teraz tonęły w blasku księżyca. Sam ten widok był w stanie go podniecić… Rozpiął ją aż do pośladków, bo dalej się nie dało. Następnie przytulił ją od tyłu, wsuwając dłonie w kostium. Lewą ręką objął jej płaski brzuch, a prawą chwycił pierś. Odnotował, że były większe, niż je pamiętał. Zrobił to mocno, jakby rozpaczliwie. Westchnął, niczym spragniony wędrowiec, który znalazł wreszcie oazę na pustyni. Był jej naprawdę złakniony. Świadomość, że zaraz się w nią wsunie podniecała go i ekscytowała. Niczym już się tak naprawdę nie ekscytował, więc to uczucie było dla niego bardzo rzadkie i może dlatego aż tak przyjemne.
Przybliżył twarz i pocałował jej szyję.
- Pięknie pachniesz - powiedział.
Przynajmniej w ten standardowy sposób. Bo jeśli chodzi o zapach psychiczny, to cała Jennifer cuchnęła Zolą.
- Wyrżnę go z ciebie - obiecał.
Nie odpowiedziała, ciekawiło ją jak zamierzał to uczynić… Miała niejasne wrażenie, że mogło być to trochę nawet niemożliwe… Jednak w tej chwili nie chciała się już dłużej zastanawiać. Zerknęła tylko, czy nie zostawił Zairy na tym korytarzu, bo to byłby gówniany pomysł, a poza tym, czy drzwi do sypialni był zamknięte, żeby nikt więcej nie wlazł.
Popchnął delikatnie na łóżko. Niezbyt brutalnie, jednak zdecydowanie. Tymczasem Zola wszedł do pomieszczenia. Nawet zamknął za sobą drzwi. Podszedł mechanicznym, ołowianym krokiem do kąta i stanął do niego przodem. Przypominał jej nieco… mebel.
- Nie będzie mi przeszkadzał - powiedział. - A tobie?
- Ważne, żebyś nie zostawił go na korytarzu, bo wolałabym, żeby nikt go tam nie znalazł… - powiedziała, nie chcąc odpowiadać na to pytanie Shane’a. Wylądowała na łóżku przodem, więc musiała się obrócić, by spojrzeć na Hastingsa. Podparła się na łokciu i spróbowała obrócić na plecy.
- Ściągnij to z siebie - powiedział Shane, odwieszając swoją marynarkę na krzesło. Następnie zaczął poluzowywać swój piękny, szafirowy krawat. Spoglądał na nią wzrokiem pozbawionym miłości… było w nim głównie pożądanie. Bez wątpienia czuł się niezwykle potężny. Tak po prostu unieszkodliwił Zolę, co nie udało się nikomu z Konsumentów i tak właściwie również z IBPI. Co więcej, przejął nad nim kontrolę niczym wirus, który zhackował obcy komputer. Zaira stał postawiony w kącie niczym niegrzeczne dziecko w podstawówce. A nawet jeszcze lepiej, bo się nie wiercił ani trochę.
Jennifer posłuchała go i ściągnęła z siebie kombinezon. Za moment leżała na łóżku całkowicie naga. Na jej udzie znajdował się bandaż osłaniający ranę po nożu. Odrzuciła ubranie gdzieś na bok poza krawędź łóżka, tam gdzie wylądowały też jej buty i teraz całkowicie naga obserwowała z dołu Shane’a. Rzeczywiście mógł poczuć władzę, a jej się podobało jaką minę robił, kiedy się tym napawał.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 14-03-2020, 12:09   #473
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Shane miał na sobie wciąż spodnie. Rozpinał właśnie koszulę, kiedy spojrzał na bandaż, który znajdował się na jej udzie. Akurat Pouvoir skoczył na łóżko, gdy Hastings zrobił to samo, strasząc kotka.
- On ci to zrobił? - zapytał, spoglądając na jej nogę.
Jennifer zerknęła na kota, a potem na Shane’a. Było coś dziwnego i pociągającego w tym co ich łączyło. Jednocześnie, czuła się dziwnie, kiedy pomyślała o tym, że będą uprawiać seks, a Pouvoir będzie patrzył.
- Nie. To był bodajże wypadek… - powiedziała i sama zerknęła na swoje udo. Musiała lekko odchylić głowę, bo z tej perspektywy biust jej zasłaniał. Pokręciła głową.
- Wypadek… - Shane mruknął pod nosem.
- Prawie już nie boli, zwłaszcza, że brałam przeciwbólowe - oznajmiła.
- Przy mnie nie będą przytrafiały ci się takie “wypadki”. Nie wiem, czym cię szantażuje, ale spójrz na niego - powiedział i zerknął w róg.
Nagi Zola wciąż stał, spoglądając w ścianę. Było to trochę żałosny widok.
- Ktoś taki nie zasługuje na ciebie. Mogę nim pomiatać, jak mi się podoba - rzekł, ściągając koszulę i rzucając ją na podłogę. Następnie zaczął rozpinać pasek.
Tymczasem pożerał ją wzrokiem.
Jennifer zerknęła na Zolę i jakaś głębsza część w jej umyśle drgnęła i chciała do niego podbiec i go bronić… To pewnie było to coś, co budziło się w niej do Zairy. Pokręciła głową i walnęła potylicą o łóżko.
- A ty na mnie zasługujesz, bo możesz nim pomiatać? Ale on miał jaja, żeby mi powiedzieć, że chce być ze mną na zawsze i chce dać mi wszystko. A ty? Ty po prostu zniknąłeś… - powiedziała poważnym tonem. Przesunęła dłońmi po swoich piersiach, ściskając je nieco, po czym przesunęła je w dół ciała. Kusiła go ciałem, ale cięła słowami.
Wnet Shane był w samych bokserkach. Jego ciało nie było wcale tak pięknie zbudowane, jak ciało Zoli, jednak był nie mniej fascynujący. Zwłaszcza jeśli preferowało się jasną karnację od ciemnej.
- Teraz ci to mówię. Byłem po walce z Matuzalemem. Miałem też na głowie elfy, Alice i tym podobne. Uznałem, że zrobię strategiczny odwrót, skoro Pozytywka zniknęła mi z oczu. Wróciłem po córkę… i powinienem był wziąć też ciebie. Jednak nie ufałem, czy nie zatrzymasz mnie dla Alice. I moje bezpieczeństwo to jedno, ale nie chciałem ryzykować życiem Moiry - powiedział.
Złapał ją za kolana i rozszerzył. Nachylił głowę i przesunął językiem po jej kobiecości od dołu do samej góry. Smakował ją… niczym kot. Pouvoir skoczył na parapet i obserwował ich.
Jenny westchnęła i wzdrygnęła się cała, kiedy Shane zagłębił głowę między jej udami od tak. Zauważyła kątem oka ruch i popatrzyła na kota. Sapała, obserwując zwierzę z premedytacją.
- Twój kot… Się gapi… - zauważyła w końcu na głos. Zwierze świdrowało ich wzrokiem i to na swój sposób, rozpraszało ją, bo z jednej strony było podniecające, a z drugiej, wystarczyła jedna myśl Shane’a a też wylądowałaby w jego hipnozie. I o ile już w niej nie była, to tak jakby cały czas celował w nią z pistoletu…
Hastings wsunął język w jej pochwę. Jenny pomyślała, że gdyby nie poszła do toalety po kolacji, to najpewniej posmakowałby nasienia Zairy. Przesunął językiem wokół jej ścian. Podobał mu się ten kontrast… De Trafford była wybuchowa, twarda i silna. Natomiast w tym miejscu zupełnie inna… mięciutka, gładka, wilgotna, śliska, gorąca… Odsunął głowę i westchnął z przyjemności. Wsunął palec do jej środka i zaczął w nim poruszać.
- Zrobiłaś się dużo luźniejsza, odkąd byłem w tobie ostatni raz - powiedział. - Ach te murzyńskie kutasy - westchnął.
Jennifer parsknęła.
- No trochę mnie przetrenowano… - powiedziała niby zawstydzona, ale zadowolonym tonem. Shane zignorował jej komentarz o kocie, więc i ona postanowiła zignorować futrzaka. Podniosła się na łokciach i spojrzała na Shane’a między swoimi nogami. Przesunęła po nim wzrokiem. Chciała, by już w nią wszedł, a nie tylko drażnił palcami. Dość szybko zrobiła się wilgotna od takiego pieszczenia.
Ten jeszcze spróbował jej łechtaczki, po czym odsunął się. Zaczął ściągać bokserki.
- To tylko dla mnie lepiej - powiedział. - Będzie mi wygodniej. I będę potrzebował więcej czasu, żeby dojść. Jeszcze więcej - mruknął.
Sam też nie chciał niepotrzebnie zwlekać. Spojrzał na swoją twardą męskość. Lekko pociągnął napletek i ten sam błyskawicznie się zsunął. Shane przybliżył się i wsunął w nią żołądź. Był taki odzwyczajony od seksu, że najmniejszy bodziec sprawiał mu mnóstwo rozkoszy. Następnie naparł biodrami, wchodząc w nią głębiej.
- Jesteś zbyt dobrze przygotowana - zaśmiał się. Szło jak po maśle.
Rzeczywiście, Zola penetrował ją praktycznie cały dzień, choć oczywiście z przerwami.
Jenny westchnęła, kiedy tylko się w nią zagłębił. Znów opadła całkiem plecami na łóżko i odetchnęła, rozchylając uda bardziej dla Hastingsa. Czuła jak gładko wchodził i wychodził. Nie był tak idealnie dopasowany ja Zola, jej ciało nie reagowało na Shane’a jak na Zairę, ale to nie zmieniało faktu, że sam seks jak zawsze sprawiał jej przyjemność.
Hastings delikatnie na nią opadł. Czuł pod swoim nagim ciałem jej nagie ciało. Jak rozkosznie. Poruszał w niej biodrami, odczuwając ogromną przyjemność. Zerknął w stronę czarnoskórego.
“Myślisz, że jest twoja? Pojawiłem się i w przeciągu dziesięć minut już rozłożyła dla mnie nogi”, pomyślał. Taka myśl dodatkowo go nakręciła, zwiększając przyjemność ze współżycia.
- Spójrz mi w oczy - poprosił ją.
Jennifer zastanawiała się czy robiła coś fatalnie niewłaściwego. Powoli przeniosła spojrzenie na oczy Shane’a. Tak naprawdę, patrzenie w nie było równie niebezpieczne co spoglądanie w oczy jego kota, ale zrobiła to.
Brał ją i z każdym uderzeniem bioder wbijał się w jej umysł niczym dłutem. Wreszcie Jenny zamrugała i kiedy otworzyła oczy, odkryła, że już nie znajduje się w swojej sypialni. To był kompletnie inny świat… Fioletowe niebo, po których sączyły się cyjanowe chmury. Pomarańczowe słońce przyjemnie grzało. Wokół niej znajdował się zarys łańcuchów górskich. Były zasnute najróżniejszymi kolorami, lecz dużo spokojniejszymi… szarymi, brązowymi i czarnymi. W dole przewijała się tęczowa mgła. Jennifer i Shane znajdowali się nad nią. Leżeli na wygodnym, ogromnym hamaku rozpiętym pomiędzy dwiema ślicznymi palmami. Obie musiały mieć co najmniej kilka kilometrów wysokości.
- Nie mam czarnego, masywnego penisa, jednak posiadam również kilka sztuczek - powiedział.
Chyba wziął sobie za punkt honoru udowodnić, że nie tylko Zola był w stanie zagwarantować jej nieziemski, paranormalny seks. To było na swój sposób słodkie i śmieszne.
Rozejrzała się. Kontrast z tym, do czego ostatnie kilka dób przyzwyczajał ją Zola był uderzający. Rozluźniła się w hamaku i przeciągnęła.
- Nie przeczę, pięknie tu - stwierdziła leniwie. Była ciekawa jak zamierzał ją tu zaskoczyć, skoro już postanowił jednak zahipnotyzować ją.
Shane spojrzał na nią dłużej.
- Za każdym razem, kiedy się w tobie poruszę, będziesz odczuwała obezwładniającą euforię. Rozkosz tak wielką, że prawie bolesną - powiedział.
Hastings doszedł do wniosku, że nie musiał tworzyć nie wiadomo czego, hybryd aniołków, słoni i ananasów, żeby rozerwać Jennifer. Mógł po prostu kazać jej odczuwać przyjemność. Zola oferował ogromną rozkosz? On władał umysłami. To była jego sfera działania. Wystarczy, że powie jej, aby wymyśliła sobie coś, co przebije wcześniejsze doznania. Z nim nie można było wygrać.
Uśmiechnął się, wycofał biodra, po czym pchnął.
Zamierzał to tak rozegrać? - To było jedyne co zdążyła pomyśleć, bo w momencie kiedy pchnął, zrobiło jej się jasno przed oczami z odczucia, które przeszło ją elektrycznym doznaniem po całym ciele. Było powalające. Cudowne. Wypełniło ją rozkoszą i przyjemnością, dokładnie tak jak powiedział i Jenny nawet nie zdążyła jęknąć, bo aż zaparło jej dech w piersi. Zaraz jednak złapała oddech i wtedy jęknęła, próbując pozbierać się w sobie. Przechodziły ją dreszcze, a to było tylko jedno pchnięcie. Spojrzała na niego jakby wahała się czy pragnie by pchnął znów, czy obawiała się braku kontroli, której i tak nie miała.
Shane uśmiechnął się z satysfakcją. Trochę zazdrościł, że sam nie mógł odczuwać tego typu przedziwnej rozkoszy. Z drugiej strony nie wybrzydzał. Ta zwykła, zwycięska, była wystarczająco satysfakcjonująca. Położył się na niej i zaczął szybko poruszać biodrami. Rżnął ją tak, jak pragnął każdego dnia każdego tygodnia. Czuł względem młodej blondynki ogromne pożądanie i branie jej w ten sposób było wszystkim, czego od niej chciał.
Jenny po prostu krzyknęła. Rozkosz wybuchała kolorami w jej umyśle. Zacisnęła mocno oczy i wbiła paznokcie w ramiona Shane’a, drapiąc go mocno z przyjemności którą odczuwała. Nie trwało długo, nim doszła, nie mogąc po prostu znieść takiego poziomu ekstazy, a miała trwać, póki Shane nie wyda innego polecenia, lub póki nie zakończy hipnozy w której byli. Dyszała ciężko i rozkosznie, wijąc się pod nim i obejmując go mocno.
Kiedy doszłą, wróciła do sypialni. Miała wrażenia, że przeżyła kilka orgazmów jednocześnie. To było takie mocne, że nie mogła poruszyć ani jednym mięśniem. Euforia dosłownie sparaliżowała ją. Jej organizm dziwnie na to zareagował, bo czuła motyle w brzuchu, i to nie takie romantyczne. Poza tym produkowała tyle wilgoci, że śluz dosłownie wypływał z jej pochwy strużką, co nigdy się nie zdarzyło w jej życiu i raczej nie było możliwe w takiej formie.
- I jak? - zapytał Shane, wciąż poruszając się w nią. Był blisko orgazmu. - Coś czuję, że oczyściłem cię z niego - uśmiechnął się.
Jenny była lekko oszołomiona i osłupiała. Jej ciało było tak zmęczone, że nie miała siły nawet za bardzo się ruszyć. To wszystko była sprawka jej umysłu? Tego jak na nią zadziałał? To było niesamowicie porażające. Zamrugała, spoglądając na niego.
- Wow… - powiedziała tylko zdyszana. Nie była w stanie sklecić nic więcej, Shane widział po niej jednak doskonale jakie wywarł wrażenie i jak ogromną rozkosz jej sprawił. Czuł jak mocno była mokra i jak mięśnie jej ud drżały po ekstazie. Jennifer była zarumieniona i spocona. Oddychała szybko przy każdym jego ruchu.
- A teraz wiesz co…? - zawiesił głos i spojrzał na nią nieco dłużej, uśmiechając się lekko. W międzyczasie zdążył pchnąć trzy razy. Nie był pewny, czy przestać i przedłużyć seks, o którym tak długo marzył, czy już skończyć tak, jak tego teraz pragnął.
- Co? - zapytała Jennifer zasapana, rozkojarzona i drżąca. Chciała, by już skończył, potrzebowała odpocząć po tym dniu, wykończyli ją…
Shane nawiązał z nią kontakt wzrokowy.
- Nie zapomnisz Zoli Zairy. Zapomnisz, że łączyły was jakiekolwiek romantyczne uczucia - powiedział. - Że kochałaś się z nim i podobało ci się to. Jednak nie zapomnisz tego seksu - szepnął… a jego oczy zabłyszczały.
Pouvoir miauknął potwierdzająco. Jennifer poczuła, że jej wspomnienia dotyczące czarnoskórego mężczyzny zaczęły się zacierać…
- Ty… Co ty… Kurwa… - sapnęła, bo jednak sprawił, że zapomni o Zoli w ten, czy inny sposób. Podniosła rękę, żeby go nią po prostu walnąć. Co prawda nie miała siły, ale zdecydowanie zasłużył sobie.
Zrobiła to.
Shane uśmiechnął się lekko.
- Jennifer… czemu mnie uderzyłaś? - zapytał.
To może nie był idealny czas, ale pchnął dwa razy i doszedł w niej. Rozkosz była obezwładniająca. Umieścił w niej swoje nasienie, dwa razy westchnął jeszcze z przyjemności. Nie wychodził. Chciał być w niej tak długo, aż zmięknie.
Jenny zamrugała kilka razy. Spojrzała na niego i na swoją rękę…
- Nie wiem.. Miałam wrażenie, że jestem na ciebie zła, ale jakoś mi to teraz kompletnie wyleciało z głowy… Hyh… Przyznaj się, co przeskrobałeś? - zapytała i szturchnęła go lekko ręką w ramię.
- Byłaś na mnie zła, że tyle zajęło mi, żeby do ciebie wrócić - powiedział Shane.
Nie pozwolił jej odpowiedzieć, gdyż nachylił się i pocałował ją długo. Dlatego, bo sprawiało mu to przyjemność… ale także po to, żeby odwrócić jej uwagę. Zola cichutko opuścił swój kąt i na palcach wyszedł na korytarz. Hastings miał nadzieję, że Jennifer tego nie zauważy. To było iście komicznie.
Jenny nie zauważyła. Była zbyt skupiona na pocałunku Shane’a. Objęła jego szyję rękami.
- Mhm, za to sobie zasłużyłeś. Tęskniłam, dupku… - powiedziała tylko, gdy wreszcie pozwolił jej złapać oddech. Uśmiechnęła się lekko.
- W przyszłym miesiącu może znowu się zobaczymy - obiecał. - Przyjechałem po ciebie dzisiaj, ale boję się, że mogłoby to być dziwne, gdybyś nagle zniknęła w Wigilię bez słowa. I takie jakieś smutne.
- Wykończyłeś mnie… Zamierzasz wracać na dół? Zostań tu ze mną… - powiedziała, próbując przekręcić się z nim na bok. Chciała, by poszli spać, a rano kochali się znowu…
Shane wahał się. To było kuszące, żeby zostać tutaj z Jennifer. Z drugiej strony nagi Murzyn stojący jak posąg na korytarzu… zdawało się dziwne nawet jak na standardy tutejszych mieszkańców.
- Zostań tu na chwilę - rzekł. - Przyniosę nam coś do picia - powiedział i zaczął się pospiesznie ubierać. - Będą z tobą do rana - obiecał.
- Mhmm, tylko wróć szybko, nim ostygnę i zamarznę na kość w tym wielkim łóżku… - powiedziała sennym tonem. Zdecydowanie walczyła ze zmęczeniem, które próbowało ją uśpić.
Shane uśmiechnął się. Zdecydowanie wolał tę Jennifer. Kochała go i chciała go. Murzynisko namieszało jej w głowie swoją własną magią, jednak był w stanie cofnąć szkody. Nie dziwiło go, że na jakiś miesiąc zostawił de Trafford samą i już znalazła sobie silnego kochanka. Taka kobieta nie mogła być zbyt długo samotna.
- Moja droga, zaraz wracam - rzekł, wychodząc z pokoju. Pouvoir trzema susami znalazł się przy nim.
Hastings spojrzał na Zolę, zamykając drzwi. Przeszli razem kilka kroków dalej, żeby Jennifer nic nie usłyszała.
- Znajdź ubrania, które by na ciebie pasowały. W takim domu jak ten jest dużo ubrań - powiedział Shane. - Następnie idź tam, gdzie Pouvoir cię zaprowadzi - nakazał mu. - Słyszałem, że podobno ty również poszukujesz Pozytywki… Zobaczę, czy uda mi się z ciebie zrobić sprzymierzeńca. Bo na pewno udałoby mi się trupa.
Zola nie skinął głową. Po prostu wszedł do najbliższego pokoju w poszukiwaniu odzienia.
- Pilnuj go - poprosił Shane, patrząc na kota.
Ten skoczył w stronę otwartego pokoju, podążając za Zairą. Hastings tymczasem ruszył na dół, chcąc znaleźć jakąś głupią butelkę wody mineralnej. Uznał, że wszystko dobrze się układało. Wystarczy, że będzie unikać Darleth i Abigail Roux. W tłumie trzystu pięćdziesięciu gości nie mogło to być trudne.

***

Alice znów siedziała z Douglasami. Wszyscy patrzyli na Esmeraldę.
- Jak najpewniej pamiętacie, moi drodzy, wspominałam o tym, co składa się na ducha świąt - powiedziała do mikrofonu, spoglądając na pięćdziesiąt stolików. - Jest nim chęć czynienia dobra, pomagania bliźnim… dbanie o los drugiego człowieka. Tego, który nas potrzebuje, choć może nawet nie wie, jak wyglądamy. Los uśmiechnął się do nas, moi kochani, dając wiele talentów. Nasza ciężka praca pozwoliła je wykorzystać. Jednak nie wszyscy ludzie urodzili i wychowali się w dobrych domach, którego członkowie mogli sobie pozwolić na wszystkie niezbędne dobra. Dlatego naszym obowiązkiem i przyjemnością są działania charytatywne. Otwieram więc aukcję charytatywną, której dochód zostanie przeznaczony na działania Fundacji Pomóżmy Dzieciom - powiedziała.
- Musimy coś kupić - szepnęła Mia do Roberta. - Kupmy jakiś antyk.
- To pewnie ciężkie tysiące… - westchnął jej mąż.
 
Ombrose jest offline  
Stary 14-03-2020, 12:10   #474
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Alice była zadowolona. Jej śpiewanie poszło dobrze i goście zdawali się być poruszeni jej głosem. Dobrze się bawili, gdy jurorzy chodzili i oceniali kolejne makiety. Co więcej, wybory poszły tak, jak Esmeralda chciała i dzięki temu zyskają pomoc tego lorda. Przynajmniej taką Alice miała nadzieję. Nawet bardzo Douglasowie nie byli smutni z powodu przegranej, co dodatkowo ją ucieszyło. Aukcja zdawała się być najbardziej standardowym, bogackim punktem balu. Harper popijała sok, spokojnie obserwując scenę, ciekawe jakie były kwoty i ile było przedmiotów. Nie zamierzała nic kupować, nie dlatego, że nie zależało jej na dzieciach, tylko dlatego, że wylot na Islandię i tak już szarpnął jej portfelem. Postanowiła, że wykorzysta ten czas na odpoczynek.
- Proszę o gromkie brawa dla lorda Howletta, Waterforda i Clovera, którzy zdecydowali się przeznaczyć kilka pamiątek z własnych zasobów na cele dzisiejszej akcji - powiedziała Esmeralda.
Wszyscy zaczęli klaskać.
- Szkoda, że lady de Trafford nas nie poprosiła, też byśmy coś dali - powiedziała kobieta z sąsiedniego stolika.
- I my również - Mia powiedziała głośno. - Przekazalibyśmy coś z naszych zbiorów.
- Jakich kurwa zbiorów? - Robert zapytał dużo ciszej. Od razu został spiorunowany wzrokiem przez żonę.
Alice parsknęła cicho. Obserwowanie interakcji społecznych przy stoliku Doulgasów było jak oglądanie przyjemnej telenoweli. Jedynym dziwnym punktem programu była Abby, Thomas i Arthur, którzy po kilku kieliszkach zaczynali strzelać do siebie przedłużającymi się spojrzeniami, co tylko przytaczało do umysłu Harper sceny z porno, które miała okazję widzieć zaledwie tego samego dnia, ale wiele godzin wcześniej. Skrzywiła się lekko do swoich myśli. Czemu czuła się jedynie jak widz? Evelyn i Finn byli taką niewinną parą. Mia i Robert byli typowym amerykańskim małżeństwem… Trójka jej konsumentów stanowiła miłosny trójkąt, o którym wolała nawet nie myśleć… No i była jeszcze ona. Zimowa księżniczka, osamotniona w tym przepełnionym ludźmi pałacu. Spojrzała na swój sok. Napiła się.
‘Piękna smutna, nie ma co’ - często wspominała słowa barmana z O’Hooligans… Oj często. Wróciła do obserwowania przebiegu aukcji.
Esmeralda dwa razy zaklaskała. Na scenę weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich ustawił interaktywną tablicę podłączoną zdalnie do komputera. Drugi natomiast wniósł stolik.
- Robercie, kupmy ten stolik - powiedziała Mia. - To zwykły stolik. Nie może być drogi.
Okazało się, że nie był na sprzedaż. Wnet dwóch mężczyzn zniknęło, a na scenie pojawiła się nieśmiało Martha, która wniosła pierwszą walizkę i postawiła ją na stoliku.
- Och… - mruknęła dentystka.
Esmeralda spojrzała na kartkę.
- Każdy z nas słyszał i podziwiał jaja carskie wykonane przez złotnika Petera Carla Faberge. Arcydzieła tworzone za czasów Aleksandra III Romanowa i Mikołaja II. Dzisiaj mamy w ofercie tylko jedno, ale jakie piękne. Jajko z rydwanem ciągniętym przez cherubinka. Cherub Egg with Chariot. Dzieło to jest również nazywane “Anioł z jajkiem na rydwanie”. Rok powstania… 1888. Cena wywoławcza… dwa miliony funtów.
Mia zamrugała oczami.
- Ale brytyjskich funtów? - zapytała.
- Zapewne tak, skoro jesteśmy w Anglii, czyż nie? - zauważyła Alice. Zerknęła na Mię. Była ciekawa czy nadal będzie upierała się na kupno. Zerknęła też na swego tatę i uśmiechnęła się do niego lekko. Nie miał się więc co obawiać, że Mia naciągnie go na zakupy dzisiejszego wieczoru.
Robert uśmiechnął się w odpowiedzi. Tymczasem arystokraci zaczęli przepychać się w licytowaniu. Ostatecznie jajko poszło za osiem milionów funtów. Mia zaczęła czyścić widelce. W głowie liczyła, przez ile lat musiałaby pracować.
- Możemy mieć pewność, że te chore dzieci to będą jadły już teraz jedynie kawior i trufle - powiedziała.
Tymczasem Abby wstała i zaczęła kierować się w stronę Alice.
Harper spojrzała na nią ze znakiem zapytania. Poczekała, aż podejdzie. Czy zamierzała o coś zapytać? Miała nadzieję, że nie miało to związku z żadnym z jej braci, bo Alice chyba spłonie rumieńcem, miała dość myślenia o ich seksie, przynajmniej jak na ten dzień.
Na szczęście Roux nie chciała pytać Alice o to, jaki seks najbardziej lubią Arthur i Thomas i jak ich najlepiej zadowolić. Chodziło o coś innego. Nachyliła się do jej ucha i zaczęła szeptać.
- Korzystaj ze swojego wzroku, Alice - poradziła. - A nóż znajdzie się tu jakieś Paraspatium do skonsumowania - szepnęła. - Wtedy warto byłoby licytować… być może - powiedziała.
- O czym tam szepczecie? - zapytała Mia.
Evelyn tymczasem pocałowała Finna w policzek.
- Kupisz mi taką podróbkę? Jakie to słodkie z twojej strony - zaśmiała się.
- Nic specjalnego, Abby po prostu martwiła się, czy dobrze się czuję - powiedziała spokojnie Alice. Następnie zerknęła w stronę sceny. Zamknęła oczy, bo nie mogła pozwolić, by ktoś zauważył jak jej oczy stają się złote. Energię dostrzeże i w ten sposób, więc sprawdziła, czy w tej chwili mieli przed sobą coś wartego licytowania, czy też pojawi się za chwilę. Postanowiła poobserwować licytację w ten sposób..
- Arthur powiedział, że powinniśmy porozmawiać w czwórkę sama wiesz o czym - powiedziała Abigail po chwili, decydując się w ostatniej chwili jednak nie odchodzić. - Ale Thomas jest zdecydowanie przeciwko… - zawiesiła głos. - Ja bym jednak wolała to przegadać, więc jest dwa do jednego… Jak twój głos wygląda w tej sprawie?
Alice była zagubiona… Sama wiedziała o czym?
- W sprawie czego? - zapytała lekko zdezorientowana. Jej umysł w tej chwili nie myślał o pracy, ani o Kościele Konsumentów, ani o ratowaniu świata. Próbowała miło spędzić wieczór, dlatego pytanie Abby trochę ją zdezorientowało.
- Filmu pornograficznego - powiedziała Roux. - I także… sytuacji, jaka została stworzona przez Zairę między naszą trójkę - westchnęła.
Nie wiedziała, czy Alice udawała głupią, ale na pewno jej nie ułatwiała tej rozmowy. Z drugiej strony… rzeczywiście mogła nie być telepatką i nie wiedzieć, o czym chciała rozmawiać.
- Wiesz co… może lepiej pójdę… - zawiesiła głos.
- Omówimy to jutro… Dziś już nie chcę o tym myśleć… - powiedziała tylko Alice. A jednak, mimo wszystko… Abigail wyciągnęła ten temat. Harper pochyliła się na moment i potarła skroń, jakby dostała migreny. Westchnęła i znów usiadła prosto. Zamknęła oczy i powróciła do obserwowania licytacji pod kątem Paraspatium.

Kolejne antyki były licytowane. Elegancki fotel z pałacu wersalskiego. Nie nadawał się do siedzenia, ale można było na niego patrzeć. Trzy komplety łyżek. Kilka zestawów ręcznie malowanych talerzy. Dwa manekiny, na których pracowała Coco Chanel. Może dlatego Esmeralda wcześniej o niej wspomniała, gdyż myślała o spisie antyków na dzisiejszą licytację. Stoliki spierały się. Kto da więcej? Kto da więcej? Esmeralda przybrała postać licytatorki. Uśmiechała się, śmiała, krzyczała. Zdawała się być w swoim żywiole, choć to zadanie nie do końca pasowało do dobrze urodzonej damy. Było zbyt głośne. Jednak wyższe sfery Wielkiej Brytanii nieco zmieniały się przez ostatnie dekady i nikt nie wydawał się oburzony. Nieco bardziej konserwatywne towarzystwo nie protestowało chociażby dlatego, bo chciało spoglądać na Esmeraldę…
Pół godziny później i kilka antyków dalej Alice znalazła wreszcie pierwsze Paraspatium.
- A teraz coś nieco bardziej nowoczesnego - powiedziała Esmeralda. - Kryształowy pałac Dale’a Chihuly’ego.
Dwóch mężczyzn wniosło niebieski stolik pokryty szkłem. Ustawiono na nim koncentrycznie biegnące rzeźby imitujące kieliszki i kolorowe butelki. Biegły wprost do wspaniałego pałacu znajdującego się na samym końcu.


- Cena wywoławcza… dwieście tysięcy funtów - powiedziała Esmeralda.
Alice zastanawiała się kilka chwil. Stuknęła palcami o blat…. Wzięła telefon wysłała numer stolika, swoje nazwisko i kwotę ‘dwieście pięćdziesięciu tysięcy funtów’.
De Trafford wydawała się zaskoczona, widząc jej imię.
- Pani Alice Harper, stolik numer dwadzieścia trzy. Dwieście pięćdziesiąt tysięcy funtów. Kto da więcej? - zapytała.
Przez chwilę milczała, czekając.
- Pan John Montgomery, stolik numer czternaście. Trzysta tysięcy funtów. Czy znajdzie się ktoś, kto przebije pana Montgomery’ego? - zaśmiała się.
Rudowłosa zastanawiała się, czy ilość energii, którą dostrzegała w przedmiocie była adekwatna za cenę, jaką miałaby za niego dać, by potem podarować Abby i braciom do skonsumowania.
Z drugiej strony… czy istniały jakieś przeliczniki? Czy to nie było bardziej zależne od jej własnych poglądów? Teoretycznie nawet najsłabsze Paraspatium zdawało się bezcenne choćby dlatego, bo było Paraspatium. Nie mogła w oczach policzyć wartości PWF. A nawet jeśli… Za jeden punkt PWF dobra cena to było pięćset funtów? A może tysiąc? Dziesięć tysięcy? Milion? Tak naprawdę wszystko zależało od tego, ile Alice posiadała pieniędzy i ile była gotowa ich poświęcić. Pałac ze szkła nie sprawiał wrażenia tak potężnego, jak Całun Turyński, z drugiej strony nie był kompletnym śmieciem.
Alce wyliczyła sobie ile może wydać na ów przedmiot, następnie wysłała kolejną wiadomość, tym razem wyznaczając kwotę czterystu sześćdziesięciu tysięcy.
Esmeralda drgnęła. Spojrzała na Harper. Chyba ciekawiło ją, czy to ona sama będzie musiała zapłacić, choć raczej nie zadałaby takiego pytania wprost. A już na pewno nie w tym momencie. To byłby skandal tysiąclecia.
- Pani Alice Harper, stolik numer dwadzieścia trzy. Czterysta sześćdziesiąt tysięcy funtów.
Esmeralda nie była też pewna, czy powinna opóźnić, czy przyspieszyć licytację. Z jednej strony miło byłoby, gdyby ktoś przebił Alice i ta nie musiała wydawać prawie pół miliona za jakąś głupią szklaną rzeźbę. Z drugiej strony obawiała się, że Harper będzie licytować do śmierci, a już teraz kwota była duża.
Nikt nie chciał przebić.
- Po raz pierwszy… po raz drugi… po raz trzeci… Sprzedane! Gratulujemy pani Harper zakupu - powiedziała Esmeralda.
Robert mrugał, patrząc głupio na Alice. Miał otwarte usta w szoku. Mia złapała się za serce, jak gdyby przeżywała właśnie zawał. Na zmianę bladła i czerwieniła się. Finn splótł palce, patrząc na Harper tak głupio, jak jego ojciec. Evelyn krztusiła się szampanem.
- Alice… - wreszcie powiedziała, kiedy sobie z tym poradziła. - Ile zarabiałaś… jako muzykoterapeutka? - zapytała.
Rudowłosa wykonała transakcje na telefonie, z zamiarem przelania pieniędzy. Tyle w budżecie do wydania jeszcze posiadała. Obawiała się bowiem, że Islandia mogłaby ją wynieść więcej. Niestety w najbliższym czasie będzie musiała mocno skupić się na bardziej uważnym dysponowaniu pieniędzmi. Żadnych prywatnych lotów i rozbijania się o sanie, przynajmniej do przyszłego miesiąca.
- Troszkę… Ale sporo też oszczędzałam kiedyś na własny dom. Wiecie, inwestowanie pieniędzy na giełdzie nie jest takie straszne, jak próbują nam zwykle wmówić. Trzeba tylko grać ostrożnie i obserwować co się dzieje… - powiedziała, chcąc zwalić, na to, że miała farta na giełdzie. Takie coś bowiem rzeczywiście mogło człowieka błyskawicznie wzbogacić, albo zbankrutować. Zerknęła na Abby i skinęła głową na kryształowy pałac. Będą mieli małą ucztę.
Roux uśmiechnęła się delikatnie i skinęła głową.
- Robercie, nie zapłacisz tych pieniędzy - Mia powiedziała do swojego męża, jak gdyby słowa Alice do niej nie dotarły. - Ile to jest amerykańskich dolarów?
- Pięćset siedemdziesiąt tysięcy, mniej więcej - powiedział Finn, który to już wcześniej przeliczył.
- Alice nauczyłabyś mnie też tak grać? - Evelyn zapytała. - Nie musiałabym wygrywać milionów, wystarczyłoby mi chociaż kilka stów… nawet nie tysięcy… - powiedziała.
- To kwestia szczęścia. A tata nie musi płacić. Już to zrobiłam… - i pokazała Mii swój telefon, jakby był odpowiedzią. Po czym schowała go do torebki, bo z jakiegoś powodu wyobraziła sobie, że kobieta będzie go chciała teraz ukraść, choć nie znała żadnych haseł.
- Jeśli się zapożyczyłaś, to nie pomożemy ci tego spłacić - powiedziała Douglas. - Wiesz, ile muszę pracować, żeby zarobić tyle pieniędzy, które ty tak po prostu roztrwoniłaś? - zapytała. - Jak naważyłaś sobie piwa, to będziesz sama je piła - rzekła. - Nie uwierzę, że stałaś się nagle giełdową milionerką i tak przypadkiem to wyszło, a nikt o tym wcześniej nie wiedział. Ty wiedziałeś, Robercie? - zapytała.
Robert nie chciał uczestniczyć w ataku na Alice, ale ostrożnie pokręcił głową. Zawsze uważał, że Harper była biedniutka i nawet chciał zaproponować jej ciche wsparcie finansowe, żeby nie musiała ciągle mieszkać na garnuszku de Traffordów. Zaprosił ją na wakacje na Mauritius, bo wiedział, że takie wakacje to będzie dla niej wielka gratka. Okazało się, że to ona im mogłaby fundować nieziemskie, niezapomniane wakacje…
- Przepraszam, ale nie muszę się tłumaczyć ze swoich środków na koncie. Nie jestem zadłużona, nie sprzedałam duszy szatanowi, czy cokolwiek byś jeszcze wymyśliła. Zawsze radziłam sobie sama i potrafiłam dysponować tym co mam. Jedyne czego chcę od taty, to żeby był moim tatą… I żeby darzył mnie ojcowskim uczuciem. I przypominam pani, że nie roztrwoniłam tych pieniędzy, poszły przecież na fundację pomocy dzieciom, jak wszystkie środki z tej aukcji… - zauważyła, unosząc lekko brew. Jednak nie dało się obyć bez jej spięcia z panią Douglas. Zamierzała jednak uciąć temat nim wyjdzie z tego większy spór.
- Spokojnie, kochanie - Robert pogładził Mię po ramieniu. - Chciałaś przecież, żebyśmy coś kupili na aukcji. Czemu więc się nie cieszysz?
Powiedział to kompletnie poważnie i w dobrej intencji. Uderzył jednak w najczulszy punkt. Mia ścisnęła zbyt mocno kieliszek z winem i ten rozprysł się w jej dłoni, kalecząc ją. Alkohol rozlał się na biały obrus i jej biała sukienkę. Douglas wybuchła płaczem.
Alice wstała i wyszukała spojrzeniem Marthę lub Amelię.
- Thomasie, Arthurze, zabierzecie proszę Mię do łazienki? Na pewno któraś z pokojówek będzie wiedziała jak poradzić sobie z plamami na sukience… - poprosiła braci. W końcu ta posiadłość była też ich domem, więc znali ją równie dobrze co ona.
Martha zaczęła do nich podchodzić. Kilka stolików przestało spoglądać na Esmeraldę. Chwilowo większą atrakcją był stolik numer dwadzieścia trzy.
Mia lekko trzęsła się.
- Zostaw mnie… - szepnęła. - Zostaw mnie! - krzyknęła. - Sama pójdę do toalety - powiedziała i powoli ruszyła w tamtą stronę.
Robert niepewnie wstał i po chwili ruszył za nią.
- Co się stało? - Martha zapytała, podchodząc. - Zaraz zmienimy obrus, to żaden problem - powiedziała.
- Pani Douglas miewa wahania nastrojów… Wybacz Martho. Mam nadzieję, że to nie jest wielki problem… - powiedziała, grając zmartwioną. Tak naprawdę była lekko zła na Mię, że nie potrafiła się zachować. Jedyne co robiła to wstyd swym bliskim.
- Nie no, spokojnie - Martha powiedziała. - Nic się nie stało - rzekła.
Spojrzała na dwie dziewczyny z obsługi, które posłały jej spojrzenie. Pokręciła im głową.
- Może żeby nie robić spektaklu, zmienimy w przerwie obrus - powiedziała, siadając na miejscu Roberta. - Bo to chwilę zajmie. Wiesz, ściągać ten kielich i w ogóle. Jak się bawisz? Słyszałam, że wzięłaś udział w licytacji - uśmiechnęła się lekko podekscytowana.
Na samym początku miała kiepski nastrój, ale z czasem czuła się coraz lepiej. Widziała tyle celebrytów, których uwielbiała. Poza tym Esmeralda przyszykowała bardzo eleganckie stroje dla służby. Martha czuła się jak jedna z organizatorek przyjęcia i prawdziwa gospodyni, podczas gdy wyobrażała to sobie inaczej. Bieganie za wielkimi paniczami i robienie za pucybuta. Na szczęście traktowano wszystkich z szacunkiem, zarówno ją, jak i kelnerki, sprzątaczy oraz resztę obsługi.
- Bawię się bardzo dobrze, dziękuję. Widziałam też, że i ty masz dużo radości Martho - zauważyła, wspominając jak zareagowała na przybycie Eltona, lub gwiazdy specjalnej wieczoru.
- Nie zdziwiłabym się, gdyby nawet Elvis tutaj się pojawił - powiedziała, kręcąc głową. - Wiesz, że nawet udało mi się chwilę porozmawiać z Eltonem, jak przynosiłam dla niego i jego faceta kolejną butelkę szampana? Powiedział, że coś dla mnie zaśpiewa. Myślałam, że zrobię tak, jak twoja mama i roztrzaskam szkło w mojej dłoni - pokręciła głową.
- Dobrze, że tego nie zrobiłaś, szkoda dłoni - powiedziała Alice, kręcąc lekko głową. Zerknęła w stronę sceny, była ciekawa jak długo licytacja jeszcze będzie trwała, czy może już się skończyła, a ona to przeoczyła. No i spodziewała się pytań ze strony Esmeraldy co do zakupu Pałacu…
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 14-03-2020, 12:10   #475
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Licytacja trwała jeszcze przez dziesięć minut, kiedy Martha drgnęła.
- Przepraszam, że tak tu usiadłam i zamyśliłam się - powiedziała i wstała. - To w złym tonie, tak podsiadać gości - speszyła się nieco.
- Ostatnim antykiem dzisiejszej licytacji będzie obraz rosyjskiego malarza Borisa Kustodijewa. Urodził się w 1878 roku w Astrachaniu, zmarł w 1927 w Leningradzie. Malarz i grafik, członek grupy Świat Sztuki, czyli czasopisma założonego przez rosyjskich modernistów. Wspaniałe dzieło, będące portretem Renee Nothaft z roku 1914.


Alice zauważyła, że świeciło się delikatnym, złotym blaskiem. Drugie i ostatnie Paraspatium tego wieczoru, jako że to był ostatni antyk dzisiejszej licytacji.
- Cena wywoławcza, dwieście tysięcy funtów - powiedziała Esmeralda.
Choć było to kuszące, by wgryźć się i w to Paraspatium, portfel Alice nie mógł już dziś szaleć, więc to postanowiła sobie odpuścić. Jedynie obserwowała kto je nabędzie.
Lord Herbert koniec końców nabył obraz za sześćset pięćdziesiąt tysięcy funtów.
- Boże, to kompletnie obcy świat, obcy ludzie… - szepnęła Evelyn. - Rzucają tymi kwotami tak, a ja obracam banknot dziesięciodolarowy z każdej strony, zanim go wydam.
Finn poruszył się.
- Już nie przesadzaj, skarbie, przecież nie powodzi nam się tak źle… - zawiesił głos.
Może nie reagował tak emocjonalnie, jak Mia, jednak nie chciał, żeby Evelyn robiła z nich biedaków przy jego siostrze, która właśnie wydała ponad pół miliona dolarów.
Alice nie skomentowała, obserwowała ludzi, którzy siedzieli przy stolikach. Była ciekawa co będzie się działo teraz. Czy kolejna przerwa na tańce? Wszyscy zdawali się już bardziej niż nieco rozweseleni przez musujące procenty. Sama Alice była chyba jedną z niewielu, całkowicie trzeźwych osób na sali. Czekała, napiła się soku. Zastanawiała się jak będzie wyglądać jutrzejszy poranek. Domyślała się, że będą balować do późna i już nie będą miały siły wraz z Esmeraldą na spotkanie tej nocy.
- Zapraszam gości na parkiet - powiedziała de Trafford. - Michael Buble zaprezentuje hity ze swojej najnowszej płyty. Tymczasam osoby, które wygryły licytację, zapraszam za mną do specjalnego pokoju, w którym uzgodnili technikalia - uśmiechnęła. - Świętujmy narodziny Jezusa Chrystusa! - krzyknęła, podnosząc do góry kieliszek szampana.
Wiele osób również go podniosło. Prawie połowa sali. Następnie wypili jego zawartość. Esmeralda bez wątpienia bawiła się coraz lepiej. Ruszyła przez salę w stronę wyjścia. Jej krok nieco się zmienił. Wydawał się nie taki sztywny i elegancki, ale bardziej powabny i kobiecy. Choć na pewno nie wyzywający, czy nieprzyzwoity.
- Przeproszę was, muszę iść ustalić sprawy związane z Kryształowym Pałacem - powiedziała, po czym podniosła się i ruszyła w stronę wyjścia, gdzie zmierzała Esmeralda. Nie wypiła szampana do toastu, jedynie dopiła swój sok. Następnie ruszyła, zabierając swoją torebkę.
Wychodząc z pomieszczenia minęła czterech ochroniarzy, którzy przechadzali się w tym właśnie miejscu. Esmeralda zamówiła usługi jednej z najlepszych firm. Dobra ochrona była konieczna w takim miejscu, inaczej goście nie przyjechaliby. Mężczyźni patrowali tylko parter, nie zapuszczali się na inne piętra. Najwięcej ich było jednak na zewnątrz posiadłości
- Tędy proszę - rzekła de Trafford.
Wnet weszła do mniejszego salonu, w którym niegdyś padła jej przyjaciółka, zanim Alice wyleciała na Isle of Man.
- Poczekajcie tu moi drodzy - rzekła do grona trzydziestu osób, które szły za nią. - Ustawcie się w kolejce i wchodźcie pojedynczo. Dyskrecja jest bardzo ważna, takie rzeczy należy załatwiać na osobności - tłumaczyła, choć nikt się nie spierał.
- Ja się cieszę, bo mam spokój i nie muszę tańczyć z moją Lucille - zaśmiał jeden gruby lord, na co wszyscy wybuchli uprzejmym śmiechem.
Alice uśmiechnęła się jedynie delikatnie. Nie komentowała, ani nie wybuchnęła gromkim śmiechem jak niektórzy. Po prostu cierpliwie czekała, aż nadejdzie jej kolej na wejście do środka.
Miało to miejsce po jakimś kwadransie.
- Nie wiedziałam, że lubisz szklane rzeźby, Alice - powiedziała Esmeralda. - Gdybym wiedziała, to bym ci ją zostawiła… - zawiesiła głos. - Byłoby ekonomiczniej. Z drugiej strony nie wiedziałaś o licytacji… - westchnęła. - Dlaczego akurat ona?
- No pewnie gdybyś mi powiedziała, nie musiałabym wydawać pieniędzy. Szukałam przedmiotu, który jest nasycony energią. Chcę go podarować Thomasowi, Arthurowi i Abby, by sobie tę energię skonsumowali - wyjaśniła.
- A dla mnie żadnych prezentów - Esmeralda westchnęła, sztucznie zasmucona.
- Był jeszcze jeden taki przedmiot, ale uznałam, że jeden to już dość jak na ten wieczór. A twój prezent czeka, dostaniesz go rano - wyjaśniła i obiecała Harper.
- Muszę zebrać kilka informacji z twojego dowodu osobistego, a także adres, na który wyślę rzeźbę… - de Trafford zawiesiła głos, patrząc na formularz. - To prawne sprawy - rzekła. - Jeśli przeszkadzałyby ci za bardzo, to wtedy…? - pytająco zerknęła na nią.
- Esmeraldo… Mieszkam dokładnie tam gdzie ty… Czy musisz wysyłać rzeźbę, skoro i tak już tu jest? - zapytała i uśmiechnęła się lekko do de Trafford.
- Pomyślałam, że skoro chcesz podarować ją Thomasowi, Arthurowi lub Abigail, to mogą chcieć jej w innym miejscu. Nieważne - powiedziała. - A dowód osobisty?
Harper wyciągnęła swój dowód i pokazała go Esmeraldzie. Miała go w torebce, bo zwykle nosiła go przy sobie wyłącznie dlatego, że tak ją przyzwyczajono, by takie dokumenty mieć zawsze przy sobie, nawet jeśli było się na przyjęciu w swoim domu… Rezydencja była duża… Ogromna wręcz, nie było więc to nic nadzwyczajnego.
Esmeralda skończyła przepisywać dane.
- Przynajmniej masz dobry uczynek na sumieniu - uśmiechnęła się de Trafford. - Pieniądze rzeczywiście pójdę na cele charytatywne. Nawet gdybym chciała, nie mogłabym inaczej nimi zadysponować. Może gdyby to była kameralna aukcja, jednak znajduje się tutaj zbyt wiele osób, wiele pracujących dla rządu. Choć miłoby wydać te pieniądze na budowę Obserwatorium, tym razem zyskają głodne dzieci z Afryki i Azji. Uda się wykopać wiele studni - de Trafford uśmiechnęła się.
- Odrobimy to, już ja wymyślę jak - obiecała. Czekała, aż skończą z Esmeraldą część formalną.
- Zaczniesz chodzić od domu do domu, oferując ciasteczka niczym harcerka - zażartowała de Trafford.
- Abby, Arthur i Thomas właściwie praktycznie też tu mieszkają, ale w razie czego zapytam ich, czy chcieliby abyśmy gdzieś im ten pałac przesłały - dodała jeszcze.
- Ruchome pałace… nieczęsto widuje się takie rzeczy - uśmiechnęła się Esmeralda. - Gdyby nie makijaż, poprosiłabym cię, żebyś przyszła tu, pocałowała mnie i poszła… - kobieta zaśmiała się. - Idź już i baw się dobrze. Kolejna rozrywka będzie dość zabawna - dodała.
- Zabawniejsza niż konstruowanie makiet? Jestem zaciekawiona co takiego wymyśliłaś… - powiedziała i uśmiechnęła się do niej lekko. Obie wiedziały, że nie mogły zostawiać nigdzie na sobie widocznych śladów po szmince. Choć jeden niewidoczny Harper cały czas nosiła.
- Zobaczysz - powiedziała Esmeralda. - Poproś następną osobę, jak będziesz wychodzić - dyskretnie, lub też nie, wyprosiła ją z saloniku.
Zapakowała formularz z danymi Alice to teczki, po czym wyciągnęła kolejny, pusty.
Alice kiwnęła głową, po czym opuściła pomieszczenie, zapraszając do środka kolejną, szlachetnie urodzoną osobę. Sama ruszyła do głównej sali. Zgadywała, że obrus był już na pewno zmieniony. Ciekawiło ją czy Robert i Mia już wrócili.
Toaleta znajdowała się nie aż tak daleko. Alice spostrzegła, że Robert i Mia stali przed nią. Ręka kobiety była już zaopatrzona, w czym musieli pomóc albo ochroniarze, albo ktoś z obsługi.
- Ona mnie wciąż upokarza - mówiła Mia. - I zachowuje się tak, jakby nie robiła tego celowo. Wiadomo, że kupiła ten cholerny pałac tylko dlatego, bo ja chciałam coś kupić. Za każdym razem, kiedy patrzę na nią, przypominam sobie o twoich zdradach. Jest piękna, bogata i szczęśliwa. Co to znaczy? Że ze złej rzeczy mogą wynikać dobre rzeczy? - Mia parsknęła. - Wydobywa ze mnie to, co najgorsze. Myślę, że będziemy musieli się rozwieść, Robercie. Nie jestem w stanie z tobą dłużej żyć. Ty zasługujesz… - w tym momencie kobieta zaśmiała się - ...na kogoś, kto będzie kochał ciebie i twoje zdrady. Ja natomiast zasługuję na życie z mężczyzną, który nie będzie wpychał kutasa w nasze sprzątaczki - powiedziała. - Na życie z drugą osobą, które nie byłoby usłane upokorzeniami. Raz za razem wychodzę na tą złą, ale to dlatego, bo to ty wydobywasz ze mnie to, co najgorsze. Dość. Chcę rozwodu, Robercie.
Mężczyzna stał w bezruchu.
- A-ale jest Wigilia… - wreszcie powiedział i zamilkł. Słowa Mii cięły go i raniły. Skurczył się w sobie.
Obydwoje nie zauważyli, że Alice słyszała ich rozmowę. Znajdowała się dużo dalej, ale wyostrzone zmysły sprawiały, że nie traciła ani słowa.
Rudowłosa zagotowała się. Chciała tam pójść i autentycznie zdzielić głową Mii o ścianę przy toalecie. Przełknęła ślinę i wbiła spojrzenie w panią Douglas tak intensywnie, że jeśli tego nie wyczuła, to musiała być kompletnie znieczuloną suką. Gdyby Alice miała lasery w oczach, przebiłaby ja nimi.
Alice pragnęła dla swojego ojca jak najlepiej. Nie trawiła Mii, ale jeśli było mu z nią dobrze, to była w stanie ją tolerować. Teraz jednak kobieta przedobrzyła, mówiąc mu coś takiego w święta. To jednak nie była jej sprawa. Byli dorosłymi ludźmi i powinni załatwić to między sobą, dlatego i tylko dlatego nie podeszła tam i nie zrobiła tego, na co miała ochotę. Będzie jednak musiała na osobności porozmawiać z Robertem. Nie chciała, by załamał się i popadł w depresję. Ledwo co zbierali się po dwójce dzieci.
O nich też myślała Mia.
- Moje dzieci umierają, podczas gdy twoje bękarty rosną w siłę - powiedziała. - Nie podoba mi się to, że moi chłopcy zadają się z nią. Nie wiem, co takiego robi, że posiada takie pieniądze, może chodzi o narkotyki. Ale przez nią obydwoje zginą. Wiem to. Czuję to. Matka wie takie rzeczy. A jak to się wydarzy, to najpierw zabiję ciebie, a potem zabiję ją. Albo w odwrotnej kolejności, jeśli cię to wtedy bardziej zaboli - dodała. - A teraz wracamy na salę i udajemy, że nic się nie stało - rzekła. - Nie chcę psuć im nastroju tylko dlatego, bo posiadają takiego ojca - dokończyła. - Zrozumiałeś?
Robert przez moment zastanawiał się, co na to powiedzieć, po czym zrezygnował.
- Dobrze… - szepnął. Jego głos był słaby, jakby nie miał nawet sił mówić normalnie.
Mia pierwsza ruszyła z powrotem do głównej sali, a Robert podążył za nią.
Alice tymczasem wyszła z przeciwnej strony, ale zrównali się w okolicy wejścia. Zerknęła na rękę Mii i na jej twarz.
- Cieszę się, że nie zrobiła sobie pani jakiejś poważnej krzywdy. Byłoby naprawdę przykro pani synom i tacie… No i mi, w końcu po części jestem odpowiedzialna, za pani popsuty humor w tamtym momencie. Przepraszam, nie sądziłam że zakup czegoś tak panią rozgniewa - przemówiła spokojnie. Uważnie obserwowała Mię. Czy znów wybuchnie, czy może zdoła się opanować? Alice przeprosiła i nie wypowiadała jej pojedynku. Była ciekawa jej reakcji.
Mia prawie przewróciła się, kiedy zobaczyła Alice kompletnie niespodziewanie. Harper jednak dostrzegła jej smutek na twarzy, zanim dentystka ją zauważyła. Chyba nawet płakała, bo miała zaczerwienione oczy i jakby lśniące szlaki na policzkach… ale na widok Alice szybko je przyklepała. Nawet nie rozmazała sobie za bardzo makijażu, musiała korzystać ze specyfików dobrej jakości. Wyglądało na to, że dotarło do niej, że zerwała ze swoim długoletnim partnerem i mimo wszystko było jej z tego powodu przykro, nawet jeśli uważała, że nie powinno.
- Wszystko w porządku - powiedziała oschle. - Wcale się nie rozgniewałam. Przez wypitego szampana kieliszek mi się wysunął z ręki - mruknęła i poszła dalej, nawet na nią nie spoglądając. Nie miała siły na żadne błyskotliwe docinki w stylu “Co tu robisz? Czy nie powinnaś aby w tej chwili sprawdzać notowań na giełdzie?”.
Alice zerknęła na Roberta. Wiedziała, że na pewno tak jak i Mia, był teraz smutny. Nie wiedziała tak do końca co miałaby mu powiedzieć, aby go pocieszyć. Szli więc razem do sali. Ona udawała, że nic nie wie, a oni będą udawali, że nic się nie stało. Miała nadzieję, że może jednak przemyślą sprawę, gdy wrócą już do zacisza swego domu w Portland.
Z drugiej strony… czy Mia nie miała racji? Jeśli tylko psuła nastrój Robertowi i całej rodzinie, natomiast ona sama była ciągle zgorzkniała przez to, jak mężczyzna traktował ją przez lata. Inną sprawą było to… dlaczego ją zdradzał. Jednak to nie był ani czas, ani pora na tego typu rozważania.
- Już lepiej, mamo? - zapytał Finn, nie precyzując dokładnie o co pytał.
- Tak, strasznie się zraniłam w tę rękę - odparła Mia.
- Tak cię boli, że aż się popłakałaś - zauważył Thomas.
- Uhm… wcale nie - odpowiedziała dentystka.
- Zdarza się - powiedziała Evelyn. - Mamy już za to czysty obrus - powiedziała optymistycznie.
Alice zajęła swoje miejsce. Czuła się odrobinę bardziej zmęczona. Zdążyła nieco dać się ponieść zabawom wieczoru i kiedy szykowała się mentalnie na kolejną, rzeczywistość przywaliła jej młotem w głowę. Najwyraźniej Harper nie mogła przez dłużej niż dwie godziny czuć się w miarę spokojnie.
Tymczasem reszta arystokratów skończyła już tańczyć i zaczęła kierować się w stronę siedzeń. Tymczasem Esmeralda odprawiła już ostatniego lorda, który brał udział w licytacji. Wyszła z powrotem na scenę. Czekała, aż wszyscy usiądą na miejsce.
- Wszystko w porządku? - zapytał Arthur, spoglądając na Alice. - Pewnie dotarło do ciebie właśnie, ile kosztował ten zamek.
Thomas parsknął śmiechem. Abigail również. Nie wyśmiewali się z niej, to były tylko żarty. Tymczasem Mia spoglądała pustym wzrokiem na ścianę, a Robert na swoje splecione dłonie na stole.
Alice zerknęła na nich.
- Pośmiejecie się później, jak będziecie się zastanawiać, co zrobić z tym pałacem - powiedziała z lekkim przekąsem, ale westchnęła i pokręciła głową. Jeśli nawet Arthur zaważył, że humor jej siadł, coś było nie tak. Spróbowała odwrócić uwagę od swojego ojca i jego żony i skupiła się na Esmeraldzie, która już stała ponownie na scenie… Ona to dziś miała tempo…
- Nie zamieszkamy w nim niestety - powiedział Thomas.
- A chciałbyś? Wszystko ze szkła, łóżka, stoły, krzesła, banany w misce… - Arthur zawiesił głos.
- Jakbyśmy równie byli ze szkła, to pewnie byłoby nam wszystko jedno - rzekła Evelyn.
Tymczasem Esmeralda kilka razy zastukała w mikrofon.
- Przepraszam, dobiegły mnie niezwykle interesujące wieści - de Trafford użyła kompletnie innego tonu. Jak gdyby właśnie przekazywała wstydliwą plotkę, tyle że nie koleżance na ucho… a kilku setkom ludzi.
Oczywiście, że taki wstęp wszystkim się spodobał. Zamilkli, słuchając Esmeraldy.
- Co to za wieści? - Arthur zapytał Alice.
- Nie mam pojęcia, Esmeralda nie uprzedziła mnie kompletnie o niczym co ma tu dziś miejsce - powiedziała Alice szczerze do Arthura. Wyprostowała się znów i wróciła do słuchania z zainteresowaniem co de Trafford miała wszystkim do przekazania.
- Przepraszam - Robert powiedział nagle zduszonym głosem.
Alice widziała łzy spływające po jego twarzy, ale wtem wstał i obrócił się tyłem do rodziny. Ruszył w stronę wyjścia bardzo prędkim krokiem. Nie chciał, aby byli świadkami jego słabości. Mia nie poruszyła się w ogóle, jak gdyby ktoś ją zaczarował, albo Robert stał się dla niej niewidzialny.
- Otóż… - Esmeralda kontynuowała. - Najnowsze doniesienia z naszego pobliskiego lasku - powiedziała. - Otóż jeden z ochroniarzy w trakcie rutynowego patrolu zauważył coś niesamowicie zastanawiającego… - zawiesiła głos.
Tablica za jej plecami, na której wcześniej wyświetlano nazwiska, zalśniła. Zostało pokazane zdjęcie, prawie czarno-białe. Pomiędzy drzewami stało coś co wyglądało na… białego niedźwiedzia? Nie do końca…
- Otóż w naszym lasku dostrzeżono yeti! Prawdziwego yeti!
Po sali przetoczyło się teatralne westchnięcie.
- Proponuję, żebyśmy wyszli i go poszukali! - Esmeralda zaśmiała się.
Do jej śmiechu dołączyła cała sala.
Alice jednak nie doczekała do końca. Ostatnich słów Esmeraldy słuchała idąc w stronę wyjścia, gdzie wcześniej udał się jej tata. Jak miała się bawić, gdy Robert był w tak tragicznym stanie?
- Tato? - spróbowała zagadnąć do niego, by zwolnił trochę. Trudno jej było dreptać za nim w sukni i na obcasach, nawet niezbyt wysokich.
Przez to właśnie nie była w stanie dogonić. Minęła jednak Martha, która donosiła napoje alkoholowe.
- Szukasz taty? - zapytała. - Poszedł w stronę szatni. Tej, w której mamy zazwyczaj magazyn na przetwory. Wziął ode mnie butelkę wina… - zawiesiła głos.
W jej oczach znajdywały się znaki zapytania. Musiała widzieć, że płakał.
- Dziękuję Martho… - powiedziała tylko i starając się nie zdyszeć popędziła jak szybko mogła w tamtą stronę. Nie miała pojęcia, że truchtanie po tylu godzinach chodzenia na obcasach, to taka udręka.
Ruszyła w stronę szatni… już prawie do niej dotarła, kiedy ujrzała ogromny tłum ludzi z obsługi, który blokował jej przejście, oczywiście nie było to celowe. Każdy trzymał w dłoni wieszak z ubraniami i przylepionymi do nich plakietkami… Przez moment wydawało jej się, że dostrzegła w oddali ojca, ale może jej się tylko zdawało…
 
Ombrose jest offline  
Stary 14-03-2020, 12:11   #476
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Rudowłosa sapnęła. Zerknęła na obsługę.
- Przepraszam, przepuśćcie mnie proszę - poprosiła obsługę, chcąc przedostać się, by udać dalej za ojcem.
Ludzie zaczęli się ustawiać pod ścianą i ją przepuszczać.
- Spokojnie, zaraz każdy dostanie swój płaszcz na polowanie na yeti - powiedział jeden z nich.
- To pani Harper - rzekł drugi z nich.
- Ach… przepraszam.
Alice przepchała się wreszcie do końca, jednak nie mogła nigdzie znaleźć ojca.
- Przepraszam, szuka pani kogoś? - zapytała Amelia, która wydawała ubrania kolejnym kelnerom.
- Tak… Mojego ojca… Przechodził tędy dosłownie chwilę temu… Nie widziałaś go może? Niósł butelkę wina… Jest tego wzrostu - pokazała ręką.
- A tak. Wziął swój płaszcz. Zapytał mnie, gdzie jest najszybsze wyjście z posiadłości, wskazałam mu wiosenne drzwi do ogrodów - powiedziała.
Jeżeli przez nie przeszedł, do trafił na wschodnią część posiadłości. Mógł być już na zewnątrz, nie mijając przy tym Alice. Bo gdyby chciał wyjść głównymi drzwiami, musiałby się wrócić, jednak tego nie zrobił. Harper na pewno by go spostrzegła.
- Do diaska… Dziękuję Amelio… - Alice zawahała się. Nie miała tu swojego płaszcza, a przynajmniej, nie przypominała sobie, by jakiś tu przynosiła. Nie miała jednak teraz czasu, by biec do siebie po coś do wdziania.
- Nie ma za co, mam nadzieję, że pomogłam - powiedziała Amelia. Chyba nie była do końca pewna, czy postąpiła dobrze, czy źle, udzielając porady Alice.
- Mogę pożyczyć jakąś chustę? Nie chcę przemarznąć na kość… Oczywiście, jeśli masz tu coś swojego - powiedziała. Wyraźnie można było wyczuć, że się spieszyła, by dogonić mężczyznę, który ewidentnie jej uciekał.
- Hmm… - powiedziała Amelia. - Mogę dać pani płaszcz pani Esmeraldy, jeśli nie będzie miała nic przeciwko, bo go tutaj zostawiła. Nie mam tutaj swoich ubrań, zostały w szatni dla pracowników - skrzywiła się z niezadowoleniem, że nie mogła pomóc.
Na zewnątrz było zdecydowanie zbyt zimno, aby Alice ruszyła w samej sukni. Mogła mieć w sobie duszę gwiazdy, jednak ciało było zwykłej kobiety.
- Sądzę, że Esmeralda również będzie chciała wyjść na zewnątrz, więc, nie sądzę, by był to dobry pomysł… Westchnęła. Powinna się cofnąć i wziąć coś od siebie… Szlag… Odwróciła się i ściągnęła buty na obcasie, niosąc je teraz w dłoni, dużo szybciej przemieszczała się przez korytarz, do głównego wejścia, a potem schodami na górę. Potrzebowała płaszcza! Kiedy zdołała znaleźć jasny, który miała akurat na wierzchu, pospieszyła ponownie schodami na dół. Jednak nie wybrała już wyjścia, którym udał się jej ojciec. Do tej pory w przejściu zapewne byli już goście. Udała się do mniejszej jadalni z fortepianem. Założyła buty na obcasie i otworzyła wyjście na zewnątrz. Również prowadziło na ogrody. Szarpała się chwilę z prawym rękawem płaszcza i zaczęła się rozglądać. Cieszyło ją, że leżał śnieg, nie było dzięki niemu ciemno… No i oświetlenia ścieżek również wiele dawały. Ruszyła jedną z nich w stronę tej części ogrodów, gdzie spodziewała się, że mógł być jej ojciec.
Słyszała, że cały dom ożył, kiedy trzysta pięćdziesiąt osób zaczęło zbierać się na poszukiwanie yeti. Kelnerzy dwoili się i troili, żeby każdy zdobył swoje ubrania tak szybko, jak to tylko możliwe. A Alice wiedziała, że kiedy rozpierzchną się po lesie, to będzie je dużo, dużo ciężej znaleźć pośród nich ojca… Oni poszukiwali yeti, ona poszukiwała ojca…
Ruszyła korytarzami oczyszczonymi ze śniegu. Cały ogród promieniował światłem. Podświetlane śnieżki, a także standardowe lampy błyszczały, rozganiając mrok. Alice dotarła do wysokiej rzeźby na środku tej części. To był Anioł Litości. Rzeźba, którą Terrence bardzo lubił, choć go nieco niepokoiła.


Alice ujrzała, że po drugiej stronie Anioła stał mężczyzna. Choć widziała jedynie lewy zarys jego sylwetki. Co dziwnego, miał na sobie czarny, garnitur, nie biały. Tymczasem do ogrodu zaczęły wylewać się pierwsze pary trzymające w dłoniach starodawne lampy oliwne, które miały oświetlić im drogę w lesie.
Harper była lekko zdezorientowana. Wszyscy goście byli na biało. Cała obsługa była na biało… Ochroniarze byli na biało, więc kim był ten jeden pojedynczy człowiek, który miał na sobie kolor tak sprzeczny z obowiązującym dziś dress codem? Zamrugała, po czym pokręciła głową. Nie miała czasu, bo za moment goście zaleją przestrzeń. Wyostrzyła nieco węch, może zdoła wychwycić zapach wody kolońskiej swego taty? Ruszyła do przodu. Jej oczy na krótki moment stały się złote jednak wyciszyła ten efekt ze względu na ludzi, którzy kręcili się naokoło i na tego człowieka, nie mogła o nim zapomnieć, choć zamierzała go minąć i szukać ojca dalej. Oddychała płytko, była już zmęczona tym pościgiem.
Alice ruszyła wgłąb ogrodów. Tym samym minęła rzeźbę oraz mężczyznę. Ten spoglądał przez krótką chwilę na jej oddalające się plecy, kiedy odezwał się.
- Ty jesteś w białej sukni, a ja w garniturze. Może powinniśmy wziąć dziś ślub?
Nie zdołała wyczuć zapachu wody kolońskiej Roberta, jednak w tej akurat chwili zawiał na nią wiatr od tyłu… i do jej nozdrzy dotarła subtelna woń Joakima…
Alice szła szybko, ale kiedy obróciła głowę na krótki moment, by wysłuchać zaskakująco znajomego głosu i jednocześnie uderzył ją zapach, rozchyliła usta biorąc głęboki wdech mroźnego powietrza i zatrzymała się. Wyprostowała głowę i patrzyła przed siebie na żywopłot. Był przyprószony od góry śniegiem.
Jeśli się obejrzy… Czy on naprawdę będzie tam stał?
A co jeśli to tylko jej omamy?
Stała w bezruchu i bała się obejrzeć, bo jeśli by to zrobiła i okazałoby się to nieprawdą, poczułaby ogromny ból. Serce próbowało rozerwać jej klatkę piersiową… Przełknęła ślinę.
- To… Ciekawa propozycja… Rozpatrzę ją… Ale myślę, że w tej rezydencji nie ma dziś już nikogo świątobliwego, kto mógłby go udzielić… - odpowiedziała, nadal nie oglądając się. Przymknęła natomiast oczy. Minimalnie obróciła głowę. Znów pociągnęła lekko nosem. To naprawdę był on? Czuła go chwilę temu… Czy już zniknął?


Jeżeli to był miraż, to cholernie wiarygodny. Joakim odepchnął się rękami od rzeźby i ruszył naprzód, złączając w tej chwili dłonie.
- Mamy nad sobą gwiazdy, Alice - powiedział.
Rzeczywiście, noc była ciemna pomimo tych wszystkich światełek w ogrodzie. Jasne punkty na niebie błyszczały mocno wokół księżyca.
- Czyż to nie prawdziwsza świętość od wszystkich świętobliwych tego świata… razem wziętych? - uśmiechnął się.
Harper dostrzegła, że lekko utykał. Zrobił kilka kroków do przodu i opadł teatralnie na jedno kolano. Chwycił jej dłoń.
- Alice Harper… czy zostaniesz moją żoną? - uśmiechnął się do niej.
Chyba… nie brał tego na poważnie… a jeśli…?!
Rudowłosa wreszcie patrzyła na niego wprost i była w szoku. Jeśli to naprawdę były jej omamy, to chwilowo mogła się w nie bawić. Przyglądała mu się uważnie. Opadł nawet na jedno kolano. Milczała, przedłużając chwilę wyczekiwania na odpowiedź. Podeszła za to krok bliżej. Stanęła tuż przednim, tak, że materiał jej długiej, białej sukni zgiął się, opierając o jego kolano. Ona tymczasem podniosła wolną rękę i poprawiła mu kołnierzyk koszuli, bo lekko mu się zawinął, wprowadzając dysonans estetyczny. Patrzyła na niego z góry.
- Właściwie to już jestem. Wydałeś mnie za cały swój Kościół…
- To teraz czas jeszcze wydać cię za mnie - powiedział, wstając. Chwycił jej obie dłonie i spojrzał na nią z góry, bo był trochę wyższy.
Alice zerknęła w dół na ich dłonie i znów w górę na jego twarz.
- A co byś zrobił, gdybym powiedziała tak? - zapytała.
- Jaka ostrożna się zrobiłaś… to nie pasuje do kobiety na czele Kościoła Konsumentów - Joakim zażartował. - Grać ostrożnie? Życie jest zbyt krótkie na to, czyż nie? Czasami zadając zbyt wiele pytań można przegapić szansę… na coś bardzo miłego… - powiedział i puścił jej dłonie.
Zrobił krok do tyłu, ale nie przestawał się uśmiechać.
- Dlatego nie zawahałem się, kiedy uciekłem Alicii i wskoczyłem do Portalu. Po uprzednim zaprogramowaniu go. Cholera, to była dzika jazda. Walka na umysł z potworem z kosmosu. Potwór z Ziemi wygrał tamto starcie - zaśmiał się. - Gdybym się wahał, to albo zgniótłby mnie Portal, albo Alicia by mnie złapała.
Mina Alice ze spokojnej stała się przygaszona. W Islandii jakoś nie miała problemów z podejmowaniem… Problematycznych decyzji i decydowaniem się na szalone próby właściwie samobójcze… Czemu więc zawahała się, kiedy zapytał ją o coś, na co odpowiedź była oczywista? Może po prostu względnych było aż tak dużo, że obawiała się efektu końcowego? I teraz też to robiła. Myślała. Analizowała. Szukała wyjścia ze swojej pomyłki. Wyprostowała się.
- Zagroziła ci? - zapytała tylko, poważnym, dość surowym tonem. Miała oczywiście na myśli Alicię i raczej nie miała o niej dobrego, ani przyjaznego zdania. Bez wątpienia Van den Allen chciała zagrozić Joakimowi, może wpadła na to, że to zabolałoby Alice? A jeśli jeszcze nie miała nadzieję, że nigdy na to nie wpadnie.
- Mi nikt nie waży się grozić - Dahl odpowiedział. - No cóż… oprócz… wszystkich na tej planecie, jednak to mnie nigdy nie zatrzymało.
Zamilkł przez chwilę.
- Teraz to jesteśmy do siebie szczególnie podobni - powiedział enigmatycznie i uśmiechnął się tak, jak gdyby powiedział jakiś dobry żart, który tylko on mógł zrozumieć. Potem jednak zerknął na nią.
- Odpowiedź na twoje pytanie, to tak, ale teraz to pewnie już ptaki odfrunęły, jak ty za ile minut? - zapytała tylko. Z jakiegoś powodu miała wrażenie, że to nie możliwe, by do niej wrócił. A jeśli wrócił? Spojrzała w górę na niebo. Spadała jakaś gwiazda? Do diabła, oby spadała…
Nie widziała spadającej gwiazdy ani na niebie, ani - a to już było szczęśliwe - na ziemi.
- Jestem tu od jakichś pięciu - powiedział Joakim. - Wyszedłem przez wiosenne drzwi do ogrodu, czy jak tam kazał je nazywać Terry. Przede mną był jakiś mężczyzna z całą butelką wina, ale prostak nie chciał się podzielić - Dahl zażartował. - Pomyślałem, że odpocznę na chwilę pod ulubioną rzeźbą Terry’ego, a potem pójdę cię poszukać. Co znaczy, że mam około pięćdziesiąt pięć minut, zanim będę musiał skorzystać z Implikera i wrócić do Alicii. Jak tego nie zrobię, to zrzuci tutaj bomby. No cóż… ale ja chciałem pożyczyć ci wszystkiego najlepszego z okazji świąt, oświadczyć się i inne takie tam nieistotne rzeczy… - uśmiechnął się lekko.
- Takie tam, nieistotne rzeczy… A ten prostak z winem… To był mój tata… Właśnie jego żona oznajmiła mu, że chce rozwodu… Bo wydałam sporo funtów na Paraspatium na licytacji… A ona nie może mnie znieść… Cieszę się, że tu jesteś… Jakoś ten wieczór stał się tylko bardziej surrealistyczny, wesoły i paranormalny… Miałam nadzieję na spadającą gwiazdkę z nieba, ty jesteś tak wystrzałowy, że możesz zaoferować mi bomby… Wow, kotku… No pojechałeś… - pojechała.
- Nie nazywaj mnie kotkiem - Joakim skrzywił się, a potem na nią spojrzał. - Nie przejmuj się ojcem. Rozwód dla małżeństwa jest tak normalny i naturalny, jak śmierć dla życia - powiedział. - Choć pewnie nie powinienem głosić tej prawdy w dzień oświadczyn - zaśmiał się i przybliżył się, aby ponownie złapać ją za dłonie. Im bliżej byli, tym było im cieplej… co miało znaczenie na tym mrozie.
- A jak mam cię nazywać…? - uniosła brew. Na końcu języka miała pytanie, czy pieskiem, ale to raczej też nie była dobra odpowiedź.
- Pytonem. Nazywaj mnie długim, grubym, wijącym się w twoją stronę pytonem.
Nie odsunęła się. Kącik jej ust drgnął.
- Pytonem… Mhmm… Czemu akurat pytonem? Nie przypominasz mi gada… - powiedziała, ale zarumieniła się.
- No cóż, jeśli tak… to moja wina. Powinienem dać ci dobry powód, żebyś tak mnie kojarzyła, a niecała godzina nam w pełni wystarczy… - zaśmiał się. Nachylił się i pocałował ją w zimne czoło. Następnie rozejrzał się. - Po pierwsze…. co tutaj robią setki… Po drugie… czemu o drugiej w nocy patrolują Trafford Park z lampami oliwnymi… Po trzecie… dlaczego masz na sobie tyle ubrań… kiedy jestem tak blisko…
- Po pierwsze, bo jest Śnieżny Bal. Esmeralda zorganizowała imprezę na ponad trzystu gości, otworzyła wielką salę balową… Jest nawet Elton, Gandalf i profesor McGonagall. Po drugie, właśnie zorganizowała kolejną zabawę, otóż ponoć w lesie widziano yeti i wszyscy goście pobiegli go szukać… Po trzecie… Po trzecie bo nic z tym nie robisz - odpowiedziała w podobnym tonie na jego pytania. Teraz zrobiło jej się dużo goręcej. Miała wrażenie, że śnieg pod jej nogami rozpuści się i będą stali w kałuży na pogniecionej przez biały puch trawie. Alice przypomniała sobie dokładnie co miała pod suknią i tylko zarumieniła się bardziej.
Joakim podszedł i przytulił ją mocno. Było to dziwnie czułe, co aż do niego nie pasowało.
- Zawsze możemy umrzeć, w każdym momencie - powiedział. - To smutne, że nie udało nam się do tej pory spędzić zbyt dużo czasu razem. Aż jestem zazdrosny o Terry’ego, że mógł z tobą tak długo żyć. I że cię miał. To straszne, ale czasami moja zazdrość jest taka duża, że zaczynam się cieszyć, że nie żyje. A potem przypominam sobie, że on faktycznie nie żyje i robi mi się smutno. Jednak przynajmniej mógł być z tobą jakiś czas. A ja? Jeśli ja umrę, to będę wiecznie pośmiertnie żałował, że nie spędziłem z tobą całego życia. Wrócę jako duch i zacznę cię nawiedzać… - zażartował, ale jakby boleśnie.
- I będziesz mi strącał pamiątki z regału? - zapytała przyglądając mu się. Stali blisko, Alice nie miała zapiętego płaszcza, bo nie miała czasu wczesniej tego zrobić. Objęła go na ile pozycja jej pozwalała.
- Na pewno nie wspólne… choć pewnie niewiele takich mamy.
- Śmierć razem nie byłaby taka zła… - westchnęła tylko.
- No… więc wyobraź sobie, jak świetne byłoby życie razem w takim razie.
- A co do spędzania czasu, zawsze możesz to nadrobić, jak wreszcie wrócisz - zaproponowała.
Joakim uśmiechnął się smutno na to. Wciąż miał zadanie do wykonania.
- Zaproszę cię w miłe miejsce, zrobimy sobie piknik… I będziemy mitrężyć czas - zapowiedziała i uniosła głowę by na niego spojrzeć. niepowtarzalny i subtelny zapach Dahla otulał ją, a ona po prostu stała i dawała się otulać…
- Tak jak teraz to robimy - rzekł. - To co mamy w planach? Szukanie twojego ojca? Czy też może yeti? A może to jedno i to samo? Czy Robert Douglas mógłby być yeti… łakiem? Tego być może dowiemy się już dzisiaj - zażartował.
Nachylił się i pocałował ją w usta.
- Powinnaś tak codziennie wyglądać - rzekł.
Alice była zawsze atrakcyjna, ale dzisiaj wyglądała po prostu pięknie.
Westchnęła cicho, kiedy ich usta złączyły się na moment.
- Bez wątpienia wyglądałabym wtedy porażająco cały czas, ale to mogłoby podwyższyć poziom potencjalnych prób porwania mnie… No i na obcasach ciężko się kogoś goni, a co dopiero ucieka… - uniosła brew i uśmiechnęła się lekko. - A ja preferuję spędzać czas aktywnie i pakować się w sam środek akcji… - zażartowała jeszcze. Zerknęła w stronę ogrodów, po czym w stronę posiadłości.
- Bardzo mi to pasuje, jeśli większość tych prób porwania ciebie byłaby przedsięwzięta przeze mnie - powiedział Joakim. - I jako że nie noszę obcasów, to łatwiej byłoby mi ciebie dogonić, to wszystko prawda, co mówisz. Czyli co mamy teraz w planach?
- A na co masz ochotę Joakimie? Biegać po zaśnieżonych ogrodach i lesie, czy może wejść, rozgrzać się i napić? - zapytała.
- Wyjątkowo nie chcę pić alkoholu, nie tak naprawdę. Za jakieś czterdzieści minut wracam do Alicii i… - zawiesił głos, zastanawiając się. - Nie wiem czemu, ale perspektywa powrotu na Antarktydę wydała mi się przemawiać przeciwko upijaniu się. Skoro to najlepszy powód, żeby się zalać - zaśmiał się. - Nie jest mi zimno. Chętnie bym poszukał twojego ojca. Mógłbym od razu poprosić go o twoją rękę. Ktoś musi się rozwieść, żeby ktoś inny mógł wziąć ślub - rzekł i zmarszczył brwi. - Nie, to powiedzenie brzmiało chyba inaczej.
- To musisz mi powiedzieć w którą stronę poszedł… Bo jesteś ostatnim moim tropem, nim mi całkiem zniknął z oczu - powiedziała i wzięła jego dłoń. Chyba zamierzała iść z nim za rękę i szukać Roberta. To było takie dziwne uczucie. Powinni zapewne ustalać jakieś ważne rzeczy, robić coś spektakularnego… Oni tymczasem po prostu zamierzali poszukać jej taty, by nie popadł w depresję, albo nie zamarzł gdzieś pod krzewem róż. Alice rozejrzała się, przypominając o tym, że dookoła był jeszcze świat, a nie tylko ona, Joakim i jego objęcia.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 14-03-2020, 12:12   #477
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Przeszli może jakieś dziesięć metrów, kiedy napotkali Marthę.
- O, jak miło, że znalazła pani sobie dżentelmena. Akurat mam jeszcze jedną lampę… - powiedziała, trzymając dwie czarne, metalowe naczynia, na szczycie których paliły się światełka. - Czy to… - zawiesiła głos.
- Witaj, Martho - Joakim uśmiechnął się uprzejmie.
Gospodyni otworzyła usta, po czym je zamknęła.
- Spodziewałam się Elvisa Presleya, a tu jeszcze większe zaskoczenie… - zawiesiła głos. - Toż to przyjaciel pana Terrence’a! I jak nieodpowiednio ubrany na dzisiejszą galę… - spojrzała na jego czarną marynarkę.
- Możnaby było co najmniej przypuszczać, że sabotował cały projekt tylko dlatego, że dużo lepiej jest mu w czerni - rzuciła niewinnym tonem Alice. Wzięła lampę. Była naprawdę klimatyczna. Zerknęła na Joakima.
- Że co? Mi dobrze jest w każdym kolorze… czy też braku koloru… - powiedział Joakim.
Martha znienacka pokiwała energicznie głową, chyba nie do końca świadomie.
- Uczynisz mi zaszczyt i poniesiesz nasze światło? - zapytała.
- To brzmi jak jakaś metafora - rzekł Dahl. - Nie ma sprawy. To będzie dla mnie przyjemność - powiedział, przyjmując lampę oliwną. - Och… jak przyjemnie…
Ruszył dalej.
- Ta lampa… ach… jaka gorąca… - mamrotał. - Jaka miła…
Martha pokręciła głową i wróciła do rezydencji. Szukanie yeti czy rozwodzących się ojców było nie dla niej. Ona miała schowane pół buteleczki brandy i zamierzała ją skonsumować. Impreza chyliła się ku końcowi. To miała być ostatnia atrakcja, jako że pani Esmeralda zrezygnowała ze Świętego Mikołaja. Po pierwsze, zakup trzystu pięćdziesięciu prezentów wypadłby zbyt drogo, po drugie… to byłoby nieco zbyt infantylne. Chyba że Święty Mikołaj byłby tak naprawdę striptizerem, ale tego Martha nie śmiała zaproponować.
Alice zerknęła na Joakima i lampę.
- Jeszcze zrobię się zazdrosna… - skomentowała tylko i zerknęła w stronę, gdzie mieli się udać.
Szli ścieżką prowadząco do lasku okalającego posiadłość. Świeciło się w nim dużo światełek i dochodził stamtąd gwar jak nigdy dotąd. To było dziwne, ale nawet nieco wesołe. Rzadko kiedy w Trafford Park można było usłyszeć tak wiele spontanicznego śmiechu. Oby posiadłość chłonęła tę atmosferę niczym panele świetlne i potem oddawała ją przez cały rok.
- Swoją drogą… Jenny zarobiła ode mnie niechcący nożem i kuleje, ale czemu ty kuśtykasz? Walnąłeś we framugę palcami po ciemku? - zapytała, gdy ruszyli dalej.
“Alicia obcięła mi mały palec u nogi i torturowała”. Jak to brzmiało?
- Znowu napiłem się zbyt dużo i całą noc spałem w dziwnej pozycji. Noga mi zadrętwiała i jeszcze nie doszła do siebie. Jak będziesz w moim wieku, to zobaczysz, jak kruche potrafi być ciało - Joakim zażartował lekko.
Szli pośród drzew. Chcąc niechcąc, Alice przywołała mu złe wspomnienia na myśl.
- Czemu ją zabiłaś? - zapytał po chwili przerwy.
Rudowłosa rozglądała się. Pytanie Joakima nieco sprowadziło ją na ziemię. Znów wyraźnie spochmurniała.
- Nie chciałam, jej ciało po prostu było już za słabe… Od pewnego czasu jestem w stanie widzieć energię wewnątrz ciał innych obdarzonych osób. Widziałam jak zachowywała się ta w niej i zaproponowałam jej rozwiązanie. Ona powiedziała, że mam ją zabić… Wyjaśniła mi co się wydarzyło i powiedziała, że jako iż jestem Dubhe, mam ją zabić. Ja zaproponowałam, że spróbuję ją uleczyć, ale nie znam skutku, jeśli się nie uda. No i… Nie udało się. Nie cierpiała. Przeżywała ekstazę, gdy jej serce stanęło… Mimo wszystko jest mi przykro… Miałam zamiar wywołać ponownie wojnę z Alicią po tym co znalazłam w tamtych bazach, nie chciałam jednak, by to jej siostra stała się powodem - powiedziała ponuro. Westchnęła ciężko.
“Jednocześnie przez ciebie o włos nie umarłem”, pomyślał Joakim. “W sumie wciąż mogę umrzeć…”
- To były problematyczne dni… W tym tygodniu… - dodała.
- Mhm…
Dahl zaczął się robić dziwnie emocjonalny. Wspomnienia zaczęły napływać do jego głowy. Poczucie winy i słuszne wyrzuty, które ciągnęły się za nim przez kilkanaście lat… Poza tym przeżyte tortury i miła obecność Alice, tak ładnie dzisiaj wyglądającej. Panujący wokoło nastrój… Las rozświetlony lampami oliwnymi. Emilia… Emilia… Łzy same wypłynęły z jego oczu. Kiedy ostatni raz płakał? Było mu tak przykro. To, że przed chwilą przytulał i całował Alice, czuł się nawet szczęśliwy… To zderzenie przeciwstawnych uczuć przydusiło go niczym magiel. Uznał, że nic nie powie, dopóki nie odzyska nad sobą kontroli… za chwilę… Albo za następną…
Harper zauważyła, że płakał. Nic nie powiedziała. To nie byłoby w dobrym tonie, zwłaszcza, że była winna tych łez, przynajmniej po części, bo nie wiedziała o czym dokładnie Joakim myślał. Wsunęła dłoń do torebeczki i wyciągnęła z niej paczkę chusteczek. Podsunęła mu. Zerknęła na niego uważnie. Chciała własnoręcznie zetrzeć mu te łzy. Najlepiej, nigdy więcej do nich nie doprowadzić. Zamrugała, bo zachciało jej się również płakać, ale nie mogła. Tylko oczy jej się zaszkliły i pociągnęła cichutko nosem. Zaraz zaczęła się rozglądać, czy może gdzieś przypadkiem nie widziała swojego taty.
Niestety nie.
- To ze szczęścia - Joakim powiedział mało przekonująco, pocierając oczy. - Żałuję, że nie udało mi się jej przeprosić, kiedy jeszcze żyła. Nawet nie wiedziałem, gdzie mieszka - dodał, teraz już kompletnie przekreślając to pierwsze wyjaśnienie, że z jego oczu leciały łzy radości.
- Ale oni tu mają piękne drzewa - powiedziała jakaś lady niedaleko. - My takich nie mamy. Nie ta gleba.
- Tu jest podmokły grunt, pewnie ich zalewa na wiosnę - odparł jej mąż.
- Nie wydaje mi się, żeby ta posiadłość była zalewana - odrzekła kobieta. - Na pewno mają tutaj rowy.
Joakim spojrzał na nich.
- Może my też kiedyś tacy będziemy… - zawiesił głos. Chyba tęsknie?
Alice zerknęła w tamtą stronę.
- Czemu nie… To byłoby miłe - stwierdziła. ‘Tylko najpierw trzeba byłoby nie umrzeć gdzieś po drodze’ - dodała w myślach.
Wokół było zimno, jednak Alice była dostatecznie ciepło ubrana, że jej to nie doskwierało. Widziała jednak, że niektórzy z gości pocierali dłonie. Nie wszyscy ubrali się wystarczająco ciepło. Część zarzuciła na siebie tylko płaszcz i wybiegła, podekscytowana polowaniem na yeti.
- Co próbujesz… A zresztą… Hm… - rozmyśliła się.
Mogła zadawać mu pytania, ale nie było sensu teraz, nie chciała ani jemu, ani sobie bardziej popsuć nastroju. Zauważyła na mijanych krzewach sporą ilość śniegu… - Joakimie… - powiedziała nagle przeciągle i zachęcająco by zwrócił na nią uwagę…
- Co takiego? - odparł Dahl.
Przetarł twarz rękawem. Już nie płakał. Spojrzał w jej stronę tak, jak go o to poprosiła.
Alice zgarnęła nieco śniegu i chciała w niego trochę rzucić, ale był zbyt puszysty i rozpruszył się kaskadą połyskujących drobinek w powietrzu… Zapanowała chwila ciszy…
- Ym… - powiedziała tylko Alice i pfyfnęła trochę zażenowana, a trochę rozbawiona i odwróciła wzrok na bok.
- Damn cute - mruknął Joakim i uśmiechnął się lekko.
Sam również zgarnął nieco białego puszku i prysnął w nią, jednak niewiele dotarł do niej. Zdecydowaną część śniegu porwał wiatr.
- Słyszeliście? - jakaś inna para spojrzała na nich. Kobieta zmarszczyła brwi, patrząc na czarną marynarkę Joakima. - Podobno ktoś widział yeti! Znajduje się w tamtym kierunku! - wskazała dłonią stronę, w którą wszyscy zmierzali. Jej mąż pokiwał głową.
Harper zerknęła w tamtą stronę. Zaczęła nasłuchiwać odrobinę wyostrzając zmysł słuchu. Nie zrobiła tego jednak nadmiernie, bo gdyby ktoś krzyknął, znowu jak na Champs, pewnie zaczęłaby jej lecieć krew.
- Gdybyś był zdesperowanym facetem, około sześćdziesiątki, który złapał flaszkę, szykuje się do rozwodu i chce w spokoju zatapiać się w smutku… Gdzie byś poszedł? - zapytała… Po czym cyknęła językiem, uświadamiając sobie ile tego opisu rzeczywiście pasuje… Przez to, że Joakim wyglądał tak piekielnie młodo… kompletnie czasem zapominała ile naprawdę miał lat… - Znaczy… Nieważne… - spróbowała wybrnąć.
“Are you fucking kidding me”, mówiła mina Joakima.
Przez chwilę szli w milczeniu.
- Poszedłbym nad wodę - powiedział. - Przez chwilę bym miotał się w lesie, po czym doszedłbym do wniosku, że żadne miejsce w nim nie jest dobre. Uznałbym, że płynąca woda w rzece jest zawsze atrakcyjna. Może mnie zahipnotyzuję i będę mógł bezmyślnie spoglądać na nią, pijąc moje wino. Ewentualnie rzucałbym kamykami do jeziora. Zależy gdzie byłoby cieplej. Też wszystko zależy od stopnia desperacji. Osiągnąłbym wreszcie stan totalnego upojenia. Najpewniej uznałbym, że… cytuję… “piździ w chuj” i wróciłbym do ciepłego pomieszczenia w domu. Albo też położyłbym się pod drzewem i zasnąłbym. Co najpewniej skończyłoby się moją śmiercią, gdyby nie moja piękna córka i jej przystojny mężczyzna...
- ...Jej przystojny Pyton.. Mhm… - wtrąciła Alice.
- Jednak nie nazywaj mnie tak - Joakim zaśmiał się lekko. - Nie bez powodu nie jest komplementem nazywanie mężczyzn epitetami sugerującymi genitalia.
Ta rozmowa od romantycznego flirtu bardzo płynnie przeszła do czegoś dużo bardziej dziwnego, ale Dahlowi nie było z tym źle.
- To trochę seksowne, że twój ojciec jest tylko kilka lat ode mnie starszy - powiedział Joakim. - Mam wrażenie teraz, że jesteś jeszcze młodsza, niż jesteś.
- ‘Tato, martwiłam się, bo zniknąłeś, jak wydałam prawie pół miliona funtów i Mia, ta pizda, postanowiła chcieć rozwodu w święta… Poznaj, to mój przyszły mąż, w czerwcu skończył sześćdziesiąt cztery lata…’ - powiedziała udając szczebioczący, młodzieżowy, amerykański akcent. Zamrugała i parsknęła.
Joakim zapowietrzył się.
- Że niby ile, kurwa…? - zawiesił głos. - Czy nie jestem już teraz dostatecznie stary dla ciebie? - zapytał.
Alice zerknęła na niego i uniosła brew.
- No nie wiem, wyglądasz przynajmniej o pięć lat ode mnie młodziej… - zauważyła zadziornie. Pamiętała, które Joakim miał urodziny na wyspie zoo, postanowiła się z nim trochę podroczyć.
- Terry był trochę młodszy - powiedział Dahl. - Jeżeli będę twoim drugim chłopakiem, to znaczy, że wybierasz sobie coraz starszych. Jak umrę, to wszyscy w domu starców będą się ciebie obawiać, kiedy przyjdziesz polować na kolejnego faceta - zażartował.
- No to musisz się postarać, żeby nie umrzeć… Bo inaczej znajdę jakiegoś… Hugh Hefnera… - pociągnęła żart dalej. - I będę mu podawać do kroplówki whiskey… - dodała.
- Wchodząc na jego materac przeciwodleżynowy i zaczynając go ujeżdżać - powiedział Joakim. - No cóż, tak właśnie wyobrażam sobie moją późną starość - uśmiechnął się lekko.
Tak naprawdę ta wizja była lekko przerażająca i Alice miała to samo zdanie.
- Kiedy ty będziesz miała czterdzieści lat, ja będę miał siedemdziesiąt - powiedział. - To solidna różnica wieku. Kiedy ty będziesz w moim wieku, ja już będę nie żył. A przed tobą będzie jeszcze wiele, wiele lat życia… - zawiesił głos. - Mimo wszystko wolę to od wspólnej śmierci, kiedy obydwoje jesteśmy jeszcze w miarę młodzi. To znaczy ty jesteś młoda, a ja… wyglądam młodo.
- Wolę każdą wizję przyszłości, od śmierci… Choć czasem, gdy mam naprawdę dość, to mogłabym zmienić zdanie… To nie jest jednak ten moment… Chodźmy więc nad wodę - poleciła, zmieniając kierunek ich marszu.
- Przeszukujemy jezioro czy rzekę najpierw? - zapytał Joakim. - To jednak różne kierunki.
Wokół Trafford Mansion znajdowało się kilka zbiorników wodnych. Na południu kilka jezior, a od północy posiadłość łukiem otaczała rzeka.
Alice zastanawiała się chwilę, gdy do głowy wpadł jej plan ‘B’. Wyciągnęła telefon z torebki i wybrała numer do Arthura.
- Tak, Alice? - zapytał. - Nie powiem ci, gdzie jest yeti. W miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone. A w tym lesie to jest wojna. Każdy chce dorwać yeti pierwszego. Być może użyję swojej mocy, ale jak tak, to dla mojego prywatnego zwycięstwa. Słyszałem plotkę, że zwycięzca dostanie roczny zapas marcepanu z fabryki słodkości Hastingsów. Marcepan, rozumiesz to, Alice? Marcepan, kurwa - Arthur bez wątpienia podpił się szampanem i winem.
- Roczny zapas marcepanu brzmi poważnie, ale jest coś ważniejszego. Czy tata nie wrócił do posiadłości? Nie widziałeś go od czasu gdy wyszedł? Wziął butelkę i szwęda się gdzieś sam po lesie… W fatalnym humorze. Nie chciałabym, żeby gdzieś zamarzł pod drzewem - powiedziała poważnie.
- To nie jest małe dziecko - powiedział Arthur. - Jeżeli uznał, że w posiadłości jest za mało pokojów, żeby się w nich upić, to droga wolna. Ja i Abigail chodzimy po lesie i szukamy yeti, będziemy w takim razie szukać też taty. Thomas wrócił do posiadłości, żeby skorzystać z toalety, więc straciłem go z oczu. Nie, nic się nie stało, Abby - Arthur uspokoił kobietę. - Swoją drogą, czemu tata miałby mieć zły humor? Zdaje mi się, że dobrze się bawił.
Alice stuknęła palcami o telefon.
- Dorośli też robią nieodpowiedzialne rzeczy… Tak czy inaczej, jeśli gdzieś na niego wpadniecie, to dzwoń - powiedziała i bez większych wyjaśnień rozłączyła się. Westchnęła ciężko.
- Spoko - jeszcze powiedział Arthur.
- Pracowanie z podpitym towarzystwem jest piekielnie ciężkie… Wygląda na to, że pozostaje nam przejść się od tej krawędzi - wskazała kierunek. - Dookoła w lewo i do posiadłości. Jeśli się znajdzie, to dobrze… Jeśli się nie znajdzie… To chociaż odprowadzę cię do przejścia, przy którym będziesz mógł skorzystać z Implikera, a ja będę kontynuować poszukiwania sama… - powiedziała i zerknęła na Joakima.
- To chodźmy… - rzekł Dahl.
Dystans do rzeki nie był zbyt duży. Powoli płynęła, jak gdyby cały czas wahając się, czy aby na pewno nie powinna po prostu zamarznąć. Alice ujrzała puchatą sowę, która przeleciała nad jej głową. Najwyraźniej była głodna. Ona polowała na ofiarę, a Harper szukała Roberta. Wreszcie zauważyli go w oddali. Siedział na dużym kamieniu. Pił z gwinta, spogladając na toń wody. Wydawał się cały i zdrowy, tyle że smutny.
- Wyglądacie tak samo, kiedy się martwicie - powiedział Joakim.
Alice uniosła brew. Zerknęła znów na Roberta, czy rzeczywiście sama dostrzegała też jakieś podobieństwa?
- W jaki sposób? - zapytała zaciekawiona co Joakim miał na myśli, kiedy zbliżali się powoli w stronę Douglasa.
- Fizycznie w ogóle nie jesteście do siebie podobni. Najwyraźniej wdałaś się w matkę. Jednak wasze miny, sposób układania ciała… To zabawne, bo nie widziałaś go, kiedy dorastałaś. A jednak przypominasz go. Nawet jeśli trzeba się wpatrzeć, żeby to zauważyć - rzekł.
- Dajcie mi spokój! - Robert krzyknął, widząc podchodzących do nich ludzi. - Gdybym chciał towarzystwa, to by mnie tu nie było - nawiązał kontakt, choć dzielił ich jeszcze całkiem duży dystans.
- Tato, to ja… - odezwała się do niego spokojnym, zmartwionym tonem. Alice miała nadzieję, że Robert zmieni postawę dowiadując się, że przyszło jedno z jego dzieci. Zdecydowanie nie chciała zostawić go samego na mrozie.
- Choć, napijemy się czegoś mocniejszego od wina - rzucił Joakim. - Wino jest dla eleganckich dam, nie poważnych facetów.
Trafił w dobry punkt, bo Robert chciał napić się whiskey lub wódki i był zły na fakt, że Martha miała przy sobie tylko słabe alkohole.
- Trzeba było coś z sobą wziąć - mruknął Dahl. - Głupio tak z pustymi rękami do teścia - westchnął do Alice.
- Wybacz, spieszyłam się i nie pomyślałam, ale ty też… Za co niby chcesz mnie wykupić… - odpowiedziała cicho.
Joakim uśmiechnął się lekko. Bawiło go to.
Podeszli bliżej. Alice czuła ulgę, że znaleźli jej tatę całego.
- Zmartwiłam się, gdy tak wystrzeliłeś z sali tato - powiedziała Harper i puściła dłoń Joakima, żeby podejść do ojca bliżej.
- Ech… przecież nie poszedłem się zabić, do diabła...
- A po drodze wpadłam na Joakima… I zaczął mi pomagać cię szukać… - dodała jeszcze, przedstawiając w między wierszach Dahla, bez ‘to mój współ szef organizacji’, czy ‘to mój przyszły mąż’. To mogłoby nie być w porządku, zwłaszcza, że jej tata opłakiwał rozwód, który wisiał nad nim niczym gilotyna.
- Nie mam wam nic do powiedzenia. Zabrzmię jak moja Natalie, kiedy była nastolatką… ale nie macie szans mnie zrozumieć. Teraz moja Natalie gryzie piach i tak samo Connor. A kobieta mojego życia zostawiła mnie i to tylko i wyłącznie z mojego powodu. Dziwię się jej, że nie zrobiła tego wcześniej. Jestem kupą gówna, nie mężczyzną…
Joakim uśmiechnął się, trochę smutno, trochę ze współczuciem. Rozumiał go doskonale. Z drugie strony nie mógł tego w żaden sposób okazać. Nie dość że wyglądał młodziej od Alice, to jeszcze pierwszy raz na oczy widział jej ojca.
- Może coś zaśpiewamy? - zasugerował Alice.
 
Ombrose jest offline  
Stary 14-03-2020, 12:13   #478
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Rudowłosa zastanawiała się przez chwilę.
- A co proponujesz? - zapytała. Zerknęła też na Roberta. - Każdy popełnia błędy, gigantyczne i te drobne… Ale nie ma takiego problemu, którego albo nie da się rozwiązać, albo w jakiś sposób nie wpłynie na nas rozwojowo. Nie wiem… Co się stało między tobą i Mią - skłamała gładko, grając swoją rolę.
- Nic się między nami… - Robert zaczął.
- Ale może po prostu poniosły was emocje. Może gdy wrócicie do hotelu i odsapnięcie to gdy porozmawiacie wszystko się ułoży. Może to po prostu aura tego miejsca tak na was działa… - próbowała jakoś przygasić pożar bólu jej ojca. Podobała jej się wizja śpiewania, była niemal jak w tych musicalach Disneya, ale to nie była bajka, śpiewem nie wyleczą złamanego serca jej taty.
“Czyżby?”, zdawało się mówić spojrzenie Joakima.
- Spójrzcie w górę - powiedział.
W tle księżyca znajdował się pojedynczy płatek śniegu. Idealnie ukształtowana, symetryczna śnieżynka. Zaczęła obracać się wokół własnej osi, powoli opadając. Dahl podniósł dłoń i dotknął jej palcem wskazującym. Wnet po otoczeniu przeszła niewidzialna fala energii. Zrobiło się dużo cieplej, jak gdyby wiosna chciała się niespodziewanie wedrzeć do tej krainy mrozu. Alice spostrzegła, że panujące wokół barwy… biel, czerń, granat, brąz, szarość, niebieski… zaczęły się lekko rozmywać i nabierać pastelowego odcienia. Wnet rozbrzmiały skrzypce, choć nigdzie wokół nie można było dostrzec orkiestry.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=0DXBgJ_2E5U&feature=youtu.be[/media]

- Smile though your heart is aching… smile even though it’s breaking - zaśpiewał Joakim. When there are clouds in the sky, you’ll get by…
Rzeczywiście, na niebie znajdowały się chmury. Zaczęły na nich opadać. Robert wyciągnął dłoń i chwycił jedną z nich. Okazała się być z waty cukrowej. Spróbował jej w oszołomieniu. Była smaczna.
- If you smile through your fear and sorrow… smile and maybe tomorrow… you’ll see the sun come shining through for you…
Księżyc lekko przesunął się i na niebo wstąpiło słońce. Jego tarcza powoli płynęła coraz wyżej. Pierwsze promienie nie dotknęły niczego innego, tylko twarzy Roberta…
Alice słuchała tego jak pięknie Joakim śpiewał. Sama też skubnęła nieco chmurzastej waty. Obserwowała jak jej tata wpadał pod zaklęcie Dahla. Była ciekawa jak scena potoczy się dalej, dobrze pamiętała jak spontanicznie potrafiła się rozwijać. Harper wybrała odpowiedni moment, by płynnie dołączyć do śpiewu, jednak nie zagłuszyć Joakima.
- Light up your face with gladness… hide every trace of sadness… although a tear may be ever so near, that’s the time you must keep on trying…
Ciężko stwierdzić, czy Joakim zaklął Roberta, żeby się uśmiechnął. Może uczynił to spontanicznie z powodu tego wszystkiego, co działo się wokół niego. Jednak miało to miejsce. Douglas przestał płakać i na moment zapomniał o smutku.
- Smile, what’s the use of crying? - głosy Joakima i Alice pięknie harmonizowały. - You’ll find that life is still worthwhile if you just smile.
Harper podeszła do swego ojca i uścisnęła go, by dodatkowo pocieszyć i okazać ciepło. Jednak nie mogła już przestać śpiewać, kiedy dołączyła do zabawy wewnątrz czaru Joakima. Miała nadzieję, że dzięki temu jej ojciec naprawdę poczuje się dużo lepiej i po prostu dała ponieść się melodii, wierząc, że uczyni cuda… Jak zwykle.
Dahl okręcił się teatralnie wokół własnej osi niczym tancerz na Broadwayu. Znalazł się bliżej Alice. Chwycił ją za dłoń. Teraz przyszedł czas na obrót Harper. Robert cieszył się i obserwował ich.
- That’s the time you must keep on trying…
To był nowy głos. Trzecia osoba dołączyła do śpiewu. Wynurzyła się zza pobliskich drzew.
- Smile, what’s the use of crying?
To był niski, tubalny głos. Wręcz… zwierzęcy.
- You’ll find that life is still worthwhile if you just smile.
Do śpiewu dołączyło się najprawdziwsze yeti. Ogromne, grube, pokryte szorstkim, białym futrem. Pysk wyglądał dziko i krwiożerczo, ale potrafił wydawać całkiem przyjemne dźwięki.
Czy to było to yeti, którego szukali wszyscy uczestnicy balu? Czy też może yeti z wizji czaru Joakima? Tak czy inaczej, Alice wykonała obrót, który poprowadził Joakim. Nie zatańczyła dziś ani jednej piosenki tej nocy. Wartościowym więc dla niej było nawet te kilka kroków. Nie mogła tego jednak powiedzieć, bo jej usta zajęte był śpiewem.
Następnie Joakim i Alice zaczęli tak tańczyć, jak gdyby zaczęli stepować tuż obok siebie. Rozległ się głośny klekot, choć ani nie było podłogi, ani też odpowiednich butów. Robert odgiął głowę do tyłu, zanosząc się śmiechem. Próbował go powstrzymać, ale kiedy yeti rozdzieliło Joakima i Alice… i weszło w sam środek formacji… dołączając się do stepowania… Zgiął się w pół. Brzuch rozbolał go od śmiechu. Wnet wylądował na śniegu, próbując przestać się śmiać.
- Stop - szepnął Dahl.
Wykonał rękami gest i czar prysł. Robert jednak wciąż się śmiał, choć już siadał.
- Cholera, miałem uciekać - mruknął mężczyzna w stroju yeti, który stał między Joakimem i Alice.
Harper jednak złapała go pod ramię.
- Ale ja liczę na ten roczny zapas marcepanu… Tato, piszesz się? - zapytała, kiedy Robert powoli zaczął wreszcie łapać oddech. - Lubisz marcepan? - zapytała też oczywiście Joakima.
- Niezbyt - rzekł Dahl. - Kobiety mają w sobie tyle słodyczy, że jeszcze tylko trochę więcej i już byłbym kompletnie zamdlony.
- A więc mówisz, że nie brakuje ci ciepła na Antarktydzie - Alice rzuciła.
Joakim parsknął śmiechem.
- Wow. Dobre. Jeszcze trochę czasu ze mną i humor ci się na serio wyostrzy.
Robert tymczasem wstał. Zrobił kilka kroków do przodu i chwycił yeti za ramię.
- Złapałem cię, skurczybyku - powiedział, uśmiechając się. - Będziesz prezentem dla mojej żony.
Alice uznała, że to dobry pomysł i puściła drugi łokieć yeti’ego, by jej tata mógł przyjąć go jako swoją zdobycz. Ona tymczasem chwyciła znów Joakima za rękę.
- Yay… - mężczyzna w kostiumie parodiował ekscytację. - Daj mi tego wina koleś.
- Myślę, że będzie się pan mógł napić, jak już dotrzemy do posiadłości. Wszystkim przydałoby się coś rozgrzewającego do wypicia… Chodźmy… - zaproponowała Harper. Nie wiedziała bowiem ile jej jeszcze zostało czasu z Joakimem, a cieszyło ją, że jej tata się znalazł i wymyślił nawet plan jak udobruchać Mię.
Joakim dotknął dłoni Alice.
- Muszę już wracać, skarbie - powiedział. - Zostało mi tyle czasu, żeby wrócić do posiadłości prostą drogą i przejść przez drzwi.
- Nigdzie nie pójdziesz, koleżko - Robert złapał yeti za ramię i zaczął prowadzić w stronę Trafford Mansion. Nie wspomniał ani słowem o występie muzycznym. Czy w ogóle był go w pełni świadomy? Może od razu o nim zapomniał? Moc Joakima za każdym razem działała trochę inaczej. Była zmienna tak jak jej właściciel, choć w gruncie rzeczy… całkiem stała.
- Mhm… Wracajmy w takim razie… Dziękuję, że się pojawiłeś i że pomogłeś mi znaleźć tatę… I poprawić mu humor - powiedziała, gdy ruszyli razem do posiadłości.
- Nie martw się, po drodzę kogoś zabiję, okradnę i zgwałcę, żeby wyrównać bilans dobra i zła w Joakimie Dahlu - odparł. - Mam kilka minut. Myślisz, że nie zdążę? Zdążę.
- Wiesz, że gwałt polega na tym, że osoba gwałcona musi się opierać… Nie wiem czy wiesz, ale lecą na ciebie już nawet dziesięciolatki… Raz jednej pokazałam twoje zdjęcie… Mało potem nie miałam wyrzutów sumienia, jak zrobiłam się zazdrosna o jej insynuacje, że będziesz jej mrocznym rycerzem, którego ocali od zła… - uniosła brew i uśmiechnęła się rozbawiona.
Dahl roześmiał się soczyście. To był ładny, czysty śmiech.
- Mam dość szerokie gusta, jednak dziesięciolatki do nich nie należą - powiedział. - Możesz odetchnąć spokojnie i wyzbyć się zazdrości.
Zagryzł wargę.
- Czyli mówisz, że ten yeti to by mi się nie opierał? - zapytał. - Ostatnio lubię futrzaków.
- … Nie będziesz rypał yetiego… Trzeba było powiedzieć, to bym się nie depilowała… Haha… - teraz to ona zaczęła się śmiać.
- Wolałbym bardziej przebrać cię w jakiś strój. Masz ładne rude włosy. Lisek by do ciebie pasował.
- Pomyślimy o tym. Jak wpadniesz na dłużej - wyobraziła sobie siebie w stroju lisa.
- To byłby nasz pierwszy raz… - Joakim zawiesił głos. - Nie licząc tego, kiedy ciebie i Terry’ego dopadła czerwona gorączka i mnie zgwałciliście. Stare, dobre czasy.
- Swoją drogą, jak myślisz, długo ci jeszcze potrwa… To co robisz, no i czy czasem nie zamknie cię tam w jakiejś złotej klatce? - zapytała.
- O to się nie martw - powiedział Dahl. - Na pewno nie.
“Alicia ma dla mnie przyszykowaną klatkę, ale ze złotem nie ma ona nic wspólnego”. Gdyby nie zareagował w odpowiednim momencie, zrobiłoby mu się smutno. Ale on uśmiechnął się zgodnie ze słowami wyśpiewanej piosenki. O dziwo rzeczywiście to pomogło. Miał nadzieję, że koniec końców to się dobrze skończy…
- Nie wiem, jak długo potrwa… może miesiąc, może dwa - powiedział. - Może rok lub dekadę.
- Jeśli jednak zamknie cię w jakimś więzieniu… Znowu cię wyciągnę… - obiecała. Nie była zadowolona, że musi go wypuścić do tamtej kobiety.
- Wystarczy, jeśli będziesz do mnie przychodziła na odwiedziny w kusej bieliźnie. W takim więzieniu można byłoby żyć - Joakim zażartował.
Dochodzili do Trafford Mansion. Alice nie spodziewała się i chyba nikt inny też nie… ale przed domem znajdowało się kilkunastu gości, w tym Mia. Paliła papierosa, oparta o murek.
- Kochanie, schwytałem dla ciebie yeti! - krzyknął Robert.
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę Douglasa, który z uśmiechem na twarzy prowadził przebranego mężczyznę.
- Wrrr - yeti był fatalnym aktorem. - Grrr. Grrrrrrrr…!!!
- Może odejdźmy nieco na bok, bo tu się zaraz zrobi… Tłoczno - zauważyła Alice i zerknęła na jedną ze ścieżek w stronę ogrodu. Prowadziła do tej części ogrodu, która znajdowała się koło jadalni z fortepianem. Tam na pewno będzie pusto i spokojnie. - Tam? - zaproponowała.
- Nie tam, potrzebuję słonej wody. Zabierz mnie do kuchni - powiedział Joakim. - To znaczy… sam się do niej zabiorę. Ty po prostu idź ze mną - rzekł.
Nie opuszczał Roberta i yeti.
- Uśmiechaj się, skarbie, może zaczną robić nam zdjęcia - Dahl mruknął do Alice, szczerząc się wesoło do gości. Ale ten raz oczy wszystkich zwrócone były na Roberta, nie na niego.
Mia nie wiedziała do końca, jak się zachować. Jednak włączył się w niej jeden z głównych motorów jej psychologii…
- To mój mąż! - krzyknęła, wstając i tanecznym krokiem ruszyła w ich stronę. Przy okazji rzuciła papierosa w śnieg, bo nie pasował do obrazka.
- Jakoś nie chcę, żeby żona mojego taty cię zobaczyła… Jeszcze znowu będzie próbowała wydrapać mi oczy… - powiedziała cicho pod nosem, ale uśmiechała się delikatnie tym wystudiowanym, lekkim uśmiechem. Alice rozglądała się. Tak właściwie dobrze, że jej tata zgarniał całą uwagę, może zdołają przejść i dostać się do wnętrza domu…
Tak też się stało. Słyszała w międzyczasie szepty.
- Douglasowie?
- Tak, to Douglasowie.
- Jacy Douglasowie.
- Nie wiem.
- Pewnie chodzi o tych Douglasów, co mają sieć drogerii.
- Ach… to ci Douglasowie! - ktoś doszedł do błędnego wniosku.
Mia słuchała tych wszystkich rzeczy. Z każdym szeptem na jej temat młodniała o kilka lat.
- Szybko - Joakim mruknął rozbawiony, otwierając drzwi do środka.
Alice uśmiechnęła się. Było coś ekscytującego w tym, że przemykali przez drzwi jakby nie chcieli niczyjej uwagi. Jakby co najmniej byli parą zakochanych, która wykorzystała chwilę nieuwagi zebranych na przyjęciu, by uciec od ich oczu i znaleźć się sam na sam… Umysł Harper zaszalał. Znaleźli się w hali wejściowej i mogli ruszyć dalej do kuchni. Alice była ciekawa, czy znajdą tam dalej kucharzy i obsługę, czy może w związku z tym, że bal się kończył, pomieszczenie stało się już nieczynne.
Nie było już w środku kucharzy. Wszystkie dania, jakie miały zostać wydane, już zostały wydane. Na samym końcu Esmeralda ustawiła stół szwedzki, w którym głodni mogli się posilić. Starzy kucharze poszli już dawno temu spać, a ci nowi palili papierosy na tyle budynku. Alice widziała ich w trakcie poszukiwań ojca. Do kuchni co jakiś czas wchodziły natomiast kelnerki, ale w tej akurat chwili była pusta.
Joakim przydusił ją nagle do ściany. Pocałował ją namiętnie, wdzierając się w jej usta. Rękę położył na jej klatce piersiowej, ale nic nie mógł wyczuć przez tyle warstw materiału.
To ją zaskoczyło, bo nie spodziewała się, że nagle wyląduje przyszpilona do ściany. Zaskoczył ją i nie opierała mu się. Jedynie spięła się na parę chwil, ale Joakim mógł wyczuć jak po chwili napięcie jej ciała ustąpiło. Oboje poczuli też elektryzujący dreszcz, który przeskoczył między nimi składając obietnicę przyjemności, której niestety oddać się nie mieli czasu.
Alice mruknęła mu w usta i uśmiechnęła, kiedy dał jej odetchnąć.
- Żałuj… - powiedziała cicho, ale tak, jakby po tym słowie był ciąg dalszy, którego jeszcze nie wypowiedziała.
- Będę - Joakim powiedział takim smutnym tonem, że mogło jej się zrobić głupio, że to powiedziała.
Przez moment jeszcze penetrował jej usta, i tylko usta, językiem… i tylko językiem… Po czym westchnął i odsunął się.
- Sól i woda - mruknął i rozejrzał się w poszukiwaniu tych składników.
Uznała więc, że jednak nie będzie mu mówić co takiego miała pod suknią. Jego pocałunek pozostawił ją na moment bez tchu. Podeszła do jednej z szafek i wyciągnęła z niej sól. Woda, rzecz jasna była w kranie.
Wnet Joakim to mieszanki wrzucił sześcian. Zarodek kosmity miał umrzeć, żeby jego organizm macierzysty został zaalarmowany.
- No cóż… Jak ci idzie urabianie Esmeraldy? Jak wiele wie o naszej działalności?
- Wszystko. Zajmuje się gromadzeniem sponsorów, naszymi pieniędzmi i wspomaga moje jakże pomysłowe pomysły… Ale rzecz jasna, nie za darmo - powiedziała spokojnym tonem. Przyglądała się zarodkowi w słonej wodzie.
- Każe sobie płacić? - Joakim się zdziwił. - Czym jej płacisz?
- Powiedzmy, że czymś, na co mnie stać… - powiedziała wymijająco.
- E… śpiewasz jej? Powiedz po prostu - Dahl rzekł.
Nawet tak go to nie interesowało, ale nie miał pojęcia, jak zachowywała się Esmeralda po jej wyzdrowieniu i trochę ciekawił jej charakter. Czy były z Alice przyjaciółkami? A może tylko tolerowały swoją obecność i po cichu nienawidziły, ale zgodziły koegzystować. W końcu…
- A ona wie, że urodzisz dziecko Terry’ego?
- Wie. Szybko to wydedukowała. Była zła przez pewien czas… Póki nie wykorzystała sytuacji najlepiej jak mogła. Owszem śpiewam jej, wcześniej jeszcze grałam, ale przez uszkodzenie prawej dłoni, nie jestem już właściwie w stanie. Urozmaicam jej również czas w sypialni. I przyjaźnię się z nią - odpowiedziała najłagodniej jak mogła.
Joakim wyglądał tak, jak gdyby zaraz miał się zakrztusić.
- Robisz… co? - zapytał, patrząc na sześcian, który tracił objętość.
Wypływała z niego woda, przepływając ze środowiska hipoosmotycznego do hiperosmotycznego, jakim była zasolona woda. Prawa osmozy były nieubłagane. Odwodniony organizm miał zginąć.
- Jesteście lesbijkami? - zapytał Dahl.
- Nie… Bardziej określiłabym to jako biseksualizm. Przynajmniej w moim przypadku i sądzę, że jej też - odpowiedziała spokojnym tonem. Alice zdjęła płaszcz, bo wewnątrz posiadłości zaczynało jej się robić za ciepło, zwłaszcza po tym pocałunku, który zaoferował jej Joakim.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 14-03-2020, 12:13   #479
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Joakim nie wiedział, co miał czuć i uważać na ten temat. Był nieco rozbawiony, zazdrosny, lecz najbardziej to zaskoczony. Spojrzał na Implikera, który potrzebował jeszcze kilku minut do obumarcia. Oparł się o jedną z szafek.
- To udowodnij mi to - powiedział, uśmiechając się lekko. - Że naprawdę jesteś biseksualna…
Alice widziała po nim, że już miał jakiś plan.
Podparła lekko biodro lewą ręką.
- W jaki sposób? - zapytała Harper, dając się nieco wciągnąć w pułapkę, ale była ciekawa co chodziło po głowie Dahla.
- Uklęknij przede mną, to się dowiesz - powiedział Joakim.
Najwyraźniej chciał, żeby Alice udowodniła mu tę część biseksualizmu, która odpowiadała za pożądanie mężczyzn, nie kobiet. Fin był zazdrosny o Esmeralda i chciał otrzymać miły prezent pożegnalny.
Uniosła brwi, zaskoczona taką propozycją.
- Biała suknia mi się ubrudzi. Zdejmij ją ze mnie, to uklęknę - też mogła się bawić w tę grę. Była ciekawa co odpowie Joakim. Zerknęła na Impliker. Wiedziała, że potrzebował czasu do aktywowania…
Dahl odepchnął się od szafki i przybliżył do Alice. Nie mógł odmówić prośbie dotyczącej rozebrania jej, mimo że musiało to zająć chwilę czasu. Poza tym nigdy też nie rozbierał damy z takiego odzienia. Na pewno było tutaj mnóstwo dziwnych guzików, sznurków i zamków, aby całość wyglądała tak dobrze na ciele Harper.
- Jak ktoś wejdzie do kuchni, to nie ubierzesz się dostatecznie szybko - powiedział. - Ale nie mam nic przeciwko, mogą nas nakryć - zaśmiał się cicho, rozpinając zamek biegnący przez jej plecy. Wydawało się to dużo łatwiejsze, niż się spodziewał. Widok pleców Alice wystarczył, żeby lekko stwardniał.
Jedyne co w tej chwili widział, to była jej jasna, gładka skóra i zapięcie śnieżnobiałego stanika, który miała na sobie. Alice mu pomogła, okazało się, że suknia zapinana była na tylko dwa małe guziki poza zamkiem błyskawicznym. Materiał gładko zaczął zsuwać się z niej i Alice została w pięknej fryzurze, rękawiczkach, a także bieliźnie, która do tej pory skrywana była przez wszystkie warstwy materiałów. Pas do pończoch podpięty był do półprzezroczystych pończoch. Wszystko było z delikatnej, białej koronki. Harper przeniosła suknię na bok na jedno z krzeseł, by się nie zabrudziła i dopiero teraz odwróciła przodem do Dahla prezentując najbliższą jej ciału warstwę dzisiejszej kreacji. Mógł też zauważyć lekki odcisk szminki na jednej z jej piersi.
Harper zdawała się natomiast odrobinę onieśmielona, kiedy patrzył na nią w taki sposób.
Przesuwał wzrokiem po całym jej ciele. Patrzył na piękną bieliznę, która nie została założona dla niego, bo przecież Alice nie wiedziała o tym, że się pojawi. Sam Dahl również o tym nie miał pojęcia.
- To usta Esmeraldy? - spojrzał na jej pierś. - Bez wątpienia umiecie dobrze się bawić razem… - zawiesił głos.
Przysunął się bliżej i pocałował jej drugą pierś w miejscu, w którym biustonosz jej nie zasłaniał.
- Tak, żeby ta druga nie była zazdrosna - powiedział. - Choć ja nie zostawiłem takiego pięknego śladu.
Ślad ust Esme wcale nie był aż taki piękny w tej chwili. Po kilku godzinach rozmazał się lekko, choć jego kontur wciąż był całkiem widoczny.
Przez moment Alice pomyślała o tym jak Joakim wyglądałby w pomalowanych szminką ustach i jak mógłby zostawić na jej ciele więcej niż tylko ten jeden pocałunków. Przeszedł ją dreszcz. Westchnęła cicho. Postanowiła rozwiązać problem potencjalnych ludzi nachodzących ich w kuchni i podeszła do drzwi od głównego wejścia i po prostu przekręciła klucz w zamku. Serce jej łomotało, jak obejrzała się na niego ponownie i podeszła blisko. Zatrzymała się trzydzieści centymetrów przed nim, by teraz uklęknąć na jedno kolano. Dahl mógł teraz podziwiać kamień szlachetny w jej włosach, kiedy ona przesunęła ręce do góry i zaczęła rozpinać mu klamrę paska od spodni.
Joakim jednak położył dłonie na jej dłoniach, przez co musiała przestać. Spojrzał na nią z góry. Lekko uśmiechał się, ale odkąd nie miała na sobie sukni, patrzył z czymś jeszcze… To było pożądanie.
- Tak będzie szybciej - powiedział.
Zamiast zsuwać spodnie, po prostu rozpiął rozporek. Nie było aż tak łatwo wyjąć przez otwór tak dużego penisa w wzwodzie, ale udało mu się to. Alice widziała go po raz drugi. Rzecz jasna wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Choć poprzednim razem panował półmrok w sypialni, którą rozświetlał jedynie księżyc. Tym razem nad ich głowami świeciły silne lampy.
- Weź go - mruknął Dahl innym tonem. Jakby bardziej surowym, oschłym… pospiesznym. Najpewniej spieszyło mu się nie tylko dlatego, bo wcale nie mieli zbyt dużo czasu.
Alice opuściła wzrok do jego męskości, po czym kiedy ja ponaglił, zawahała się na sekundę. Oparła jedną rękę na jego udzie, drugą wzięła jego penis i rozchyliła usta. Zamknęła oczy i polizała. Była lekko skołowana. Po pierwsze dotarło do niej co robiła, po drugie czuła podniecenie. To było w porządku? To było nie w porządku? Już sama nie wiedziała, mimo to, za moment przesunęła głowę nieco w przód, przestając go tylko ssać i lizać i biorąc nieco głębiej. Przechyliła lekko głowę na bok. Już raz wzięła go całego, mogła to zrobić znowu… Tylko potrzebowała chwili, by sobie przypomnieć jak… Spróbowała nieco głębiej, oddychając przez nos, ale wstrzymała oddech. Rzeczywiście, na wstrzymanym oddechu była w stanie włożyć go w usta całkiem głęboko… Poruszała głową, przyzwyczajając się.
Joakim jęknął przeciągle. Odchylił głowę do tyłu, kiedy zaatakowała go fala rozkoszy. To go tak podniecało. Zwłaszcza że osobą sprawiającą mu przyjemność była akurat ona. Zgiął szyję i spojrzał na nią. Próbowała wziąć go całego… to było takie miłe zaskoczenie… Zazwyczaj zadowalający go ludzie ssali go przy samym końcu, na pewno nie chcieli się krztusić. Alice jednak starała się, żeby było mu naprawdę dobrze. A jako że posiadał takie ogromne rozmiary, trzeba było do tego posiadać dużo samozaparcia i też… talentu.
- Spoglądaj mi w oczy, jak mnie bierzesz - powiedział jej.
Chciał, żeby ssała jego penisa przy nawiązanym kontakcie wzrokowym.
- Jesteś piękna… - westchnął z rozkoszą.
Żeby móc go ssać, musiała cofnąć nieco głowę. Przytknęła język do spodu czubka jego penisa, następnie zaczęła ssać, obracając lekko głową. Mężczyzna miał intensywny zapach, ale nie nie podobał jej się, bo była w nim ta charakterystyczna dla niego nuta. Czuła się bardziej podniecona. Powoli otworzyła oczy i spojrzała na niego z dołu. Traktując go jak lizak. Następnie odrobinę przymrużyła je, gdy znów wzięła go głębiej. Nie było łatwo patrzeć na niego z dołu i jednocześnie pamiętać o wszystkich podpunktach ułatwiających sprawianie mu rozkoszy. Widział to skoncentrowanie, wymieszane z podnieceniem w jej spojrzeniu. Może była tam także przyjemność i smutek, że musiał za parę chwil ją opuścić, ale tamte dwie pierwsze emocje zdecydowanie górowały.
- Wow… - mruknął Joakim. - Chyba mnie lubisz - westchnął.
Oparł się łokciami o szafkę znajdującą się za jego plecami. Splótł palce na uchwycie. Bardzo mocno zacisnął je, kiedy Alice robiła wszystko dokładnie tak, jak powinna. Czuł jej gardło i pewnie też przełyk, gdy brała go tak głęboko. Wypełniał go cały, wręcz go rozpychał. Kiedy poruszała głową, przesuwał się w nim. Spoglądał na jej pięknie upięte włosy oraz ciało. Nie była naga, jednak ta bielizna wyglądała tak seksownie, że jeszcze dodawała jej seksapilu.
- Mam wrażenie, że nie robisz tego wcale za drugim razem… - z trudem formułował myśli. - Zdaje mi się, że robisz dokładnie to, co lubię… - mruknął.
“Terry miał tu z nią raj na ziemi”, pomyślał Joakim. “A teraz ma go Esmeralda. Może zmienię nazwisko na de Trafford i mi też się poszczęści”, zażartował w myślach.
Alice mruknęła, nie wysuwając go z ust. Wycofywała się by go ssać i lizać, by po chwili brać go głęboko. Po którymś takim zabiegu wzięła głęboki wdech i znów przymknęła oczy. Przechyliła lekko głowę i wzięła go dosłownie całego. To jednak wywołało to dziwne uczucie w gardle, więc zaraz musiała go wysunąć, ale dała radę to zrobić. Kolejne ruchy jej głowy były już więc dużo bardziej pewne i zdecydowane. Upewniła się, że jest w stanie i to dodało jej animuszu. Spojrzała ponownie na Joakima. Pożądała go. Chciała, by z nią został. Chciała, by tęsknił i myślał o niej.
W pewnym momencie Dahl puścił uchwyt i przeniósł dłonie na głowę Alice. Wcześniej nie chciał tego robić, żeby nie zepsuć jej fryzury lub makijażu. Jednak to Harper sama postarała się o to, żeby opuścił go zdrowy rozsądek. Wcześniej to ona nadawała tempo i miała pełną kontrolę. Kiedy Joakim zaczął poruszać biodrami, opuścił ją animusz i pewność siebie.
- Tak… - jęknął, nacierając lędźwiami na jej twarz.
W pewnym momencie Alice zaczęła się krztusić, jednak Joakim nie przestawał… poczuła, że jej oczy zrobiły się nieco zaszklone od drażnienia gardła.
Spróbowała powstrzymać jednak ten odruch opierania się mu i po prostu złapała jedną ręką za szafkę. Pewnie gdyby nie miała na dłoniach rękawiczek to teraz podrapałaby mu biodro od wbijania w nie paznokci, ale zwalczyła nieprzyjemne odruchy i oddychała przez nos w momentach, kiedy Joakim nieco się wysuwał i dawał jej ku temu możliwość. Alice czuła jak mokra zrobiła się od samego myślenia o tym co teraz robili.
Dahl poruszył biodrami jeszcze kilka razy, stojąc przed nią na lekko ugiętych nogach. Kompletnie skoncentrował się na seksie i prawie nie wywalił naczynia ze znajdującym się w środku Implikerem. Seks stał się dużo mniej elegancki i kontrolowany. Był bardziej zachłanny, brutalny i pełen pożądania. Dahl spocił się nieco, będąc kompletnie ubrany, jednak nie było sensu rozbierać się. Poruszył się kilka razy i zgiął się prawie w pół, dochodząc w niej. Orgazm był silny i przeszywający. Joakim złapał głowę Alice mocniej i mimowolnie zaczął nadziewać ją na swojego penisa, jak gdyby chciał, żeby wzięła go aż do końca. Oddychał głośno przez usta.
Musiała więc błyskawicznie przełknąć, co Joakim wyraźnie czuł na swoim penisie, kiedy mięśnie w jej przełyku i gardle zadziałały w naturalnej reakcji organizmu. Po tym gdy skończył się wreszcie spuszczać, lecz dalej trzymał jej głowę, Alice otworzyła znów oczy i spojrzała w górę na Joakima. Było mu dobrze, to bez wątpienia, ale co o niej myślał to ją ciekawiło.
Odsunął lędźwia, wychodząc z jej przełyku. Cały jego ogromny penis był lepki od śliny Alice. Ściekała z niego na podłogę. Nieco też ubrudziła jego spodnie. Joakim oddychał jeszcze przez chwilę ustami, chcąc się uspokoić. Nachylił się i pocałował ją najpierw w czoło, potem w policzek i na koniec w usta.
- Kocham cię - powiedział. - W idealnym świecie budziłbym się każdego dnia do takiego scenariusza - rzekł. - Ale nikt nie zasługuje na taki raj, ja też nie - zaśmiał się.
Nie był do końca pewny dlaczego, jednak seks oralny z Alice sprawiał mu więcej przyjemności, niż myśl wzięcia jej standardowo. Choć pewnie gdyby to zrobił, to zmieniłby zdanie… Każdy kolejny seks z Harper byłby jego ulubionym, cokolwiek by nie robili.
- Nie chcę, żebyś tam szedł… - powiedziała szczerze, wstając z kolan.
- Nie chcę bardziej - Joakim zaśmiał się smutno.
- Naprawdę zrzuci tu bomby jeśli zostaniesz? - zapytała. Oparła się o niego, chciała by został. Była dla niego tak rozgrzana, a on musiał ją opuścić… Zrobiła smutną minę.
- Boję się, że wyśle przez portal zabójców - powiedział zgodnie z prawdą. - To, że jeszcze tego nie zrobiła znaczy, że wie… że wrócę. A jeśli nie wrócę… - zawiesił głos. - Boję się, że cię tym naraziłem, przychodząc tutaj. Choć Alicia raczej nie wie, że się tutaj znajdujesz - rzekł.
Nie wiedział tego, że jednak Alicia znała położone Harper. Abigail Roux poinformowała ją o tym kompletnie nieświadomie.
- Jednak istnieje szansa, że wie. Tym bardziej muszę wrócić do niej, żeby ją uspokoić.
“Czy może raczej, żeby się sama uspokoiła, krzywdząc mnie”, pomyślał. Jednak nie chciał powiedzieć tego na głos, żeby nie przestraszyć Alice.
- Chociaż wolałbym, żebyś przez jakiś czas była poza Trafford Park. Przepraszam, że cię naraziłem. To moja wina. Gdybym naprawdę cię kochał, to bym tutaj nie przychodził - westchnął.
Postąpił źle i lekkomyślnie. Na swoje usprawiedliwienie miał to, że tortury i obcinanie części jego ciała nie pomagało w racjonalnym myśleniu. Jednak to była tylko wymówka…
- I tak zamierzałam udać się na kolejny mały wyjazd… Mam nadzieję, że ten nie rozwinie się jak Islandia… - westchnęła.
- Na pewno nie - powiedział Joakim. - Wyczerpałaś całe pokłady nieszczęścia - mruknął.
- Kochasz mnie. Bo nie myślisz racjonalnie, tylko od razu do mnie przybyłeś… Też cię kocham… Masz do mnie wrócić, gdy skończysz to co robisz - nakazała mu.
- Taki rozkaz mogę przyjąć - Dahl zażartował. - Jeżeli chcesz czegoś ode mnie, to po zrobieniu czegoś takiego, jak to… masz dziewięćdziesiąt dziewięć procent szans na to, że się zgodzę - mruknął, podchodząc do kranu.
- Zapamiętam - zażartowała.
Joakim odkręcił wodę. Nabierał ją na dłoń, czyszcząc penisa.
Harper tymczasem podeszła do sukni. Wzięła ją z krzesła i zaczęła się ubierać. Rzecz jasna, miała problem z suwakiem, nie mogła zapiąć go sama do końca.
Kiedy Joakim schował penisa do spodni i umył dłonie, podszedł do Alice, żeby jej pomóc.
- Nie wiem, czy nie powinnaś rozpuścić włosów - rzekł, zapinając zamek. - Trochę przekrzywiłem ci koka… - powiedział. - I makijaż też mogłabyś poprawić… Choć dochodzi czwarta rano, więc pewnie bal i tak niedługo się skończy. I tak był bardzo długi - dodał.
Przytulił się do niej po prostu, kiedy już miała na sobie ubrania.
Alice objęła go i pogłaskała po głowie.
- Pójdę do siebie… I zrobię coś z tym w jakim stanie mnie zostawiasz - powiedziała obserwując go jak zareaguje. Uśmiechnęła się lekko. Zerknęła na Impliker w naczyniu. - Musisz to teraz zabrać do drzwi… Myślę że te kuchenne prowadzące na zewnątrz się nadadzą… - zaproponowała.
Joakim wyjął Implikera z wody, po czym postawił go na podłodze obok tych właśnie drzwi.
- Najchętniej wziąłbym cię po raz drugi… - westchnął ciężko. - Ale tym razem w taki sposób, który ciebie również usatysfakcjonowałby - rzekł.
Tak właściwie nie byłby w stanie tak szybko osiągnąć drugiej erekcji, ale czasami sam o tym zapominał, że był starszy, niż na to wyglądał.
- Kiedyś będziemy razem - powiedział.
- Wierzę w to… - powiedziała i zerknęła na drzwi, przez które za moment Dahl przejdzie, opuszczając ją…
- Do zobaczenia, Alice - powiedział Joakim, otwierając zamek.
Otworzył je. Przestrzeń za nimi była nieco niebieska. Harper wydawało się, że ujrzała w niej zarys jakiejś hali, której normalnie nie było w Trafford Mansion.
- Do zobaczenia Joakimie - pożegnała go Alice.
- Do zobaczenia - westchnął, spoglądając na nią raz jeszcze i przeszedł przez drzwi.
Nie zamknął ich za sobą, więc portal był cały czas otwarty, mimo że Dahla już nie było.
Kusiło ją, by zajrzeć. By przejść i rozejrzeć się. Wiedziała jednak, że jeśli by to zrobiła, to byłaby najgłupsza, najbardziej niedpowiedzialna rzecz. Podeszła do przejścia i popatrzyła na halę. Widziała go tam? Widziała kogokolwiek? Przyglądała się.
Ciężko było cokolwiek zobaczyć. Trochę tak, jak gdyby znajdowała się pod wodą i próbowała dojrzeć, co znajdowało się na powierzchni. Mimo to wydawało jej się, że widziała plecy odchodzącego Joakima… a potem zrobił się chaos w tle. Chyba jacyś mężczyźni go pochwycili, ale tym samym zlali się we troje w jeden prostokąt o mieniących się krawędziach.
Alice zmrużyła oczy próbując dostrzec co się dalej działo. Domyślała się, że nie będzie przyjemnie. Skoro uciekł i wrócił, najpewniej będzie się musiał liczyć z reperkusjami. Harper złapała za drzwi i choć walczyła ze sobą… Zamknęła je. Zapanowała cisza. Stała sama w kuchni i jedynymi dowodami na to, że jednak był z nią tu chwilę temu Joakim był nieład na jej głowie, lekko rozmazany makijaż, a także posmak w ustach. Rudowłosa musiała powrócić do codzienności z tej godziny raju, którą świat jej dzisiaj podarował… Jeśli Mikolaj istniał, to naprawde, lepszego prezentu podarować jej dziś nie mógł. Alice ruszyła w stronę wyjścia do hali głównej. Chciała udać się do swojej sypialni, rozebrać i pójść pod prysznic.
Przechodziła korytarzem, kiedy ujrzała wejście do wielkiej sali. Ujrzała, że goście siedzieli w niej. Nie mieli już na sobie płaszczy. Esmeralda znajdowała się na podwyższeniu i oficjalnie kończyła galę zgodnie z prognozą Joakima. Wszystkim dziękowała i wzniosła ostatni toast. Trafford Park wypełnił głośny, wspólny okrzyk. Następnie rozległ się śmiech i aplauz. Esme wyglądała na zmęczoną, ale szczęśliwą. Zeszła ze sceny i Michael Buble zaśpiewał swój najnowszy hit.
- Dzięki Bogu już koniec - powiedziała Martha, stanąwszy przy niej w wejściu do sali. - Teraz tylko wydamy ubrania i limuzyny będą kursować w drogę powrotną - rzekła. - Będziesz towarzyszyła gościom przy drzwiach wejściowych w oczekiwaniu na transport? I gdzie zgubiłaś pana Joakima? - zapytała.
Po cichu oceniła jej zmierzwione włosy i uśmiechnęła się.
- Musiał niestety już iść… Ale chociaż w ogóle przyszedł… Jestem już zmęczona, pójdę się położyć. To był piekielnie długi dzień... - powiedziała i uśmiechnęła się lekko do Marthy.
- I noc - kobieta jak najbardziej godziła się z Alice.
 
Ombrose jest offline  
Stary 14-03-2020, 12:14   #480
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Przeproś ode mnie Esmeraldę, jeśli by o mnie pytała. Powiedz, że spotkam się z nią rano - powiedziała, po czym ruszyła w stronę przejścia do schodów prowadzących na górę. Rzeczywiście teraz naprawdę zaczynała odczuwać zmęczenie. Przecież zaczęła ten dzień wielkim finałem problemów na Islandii… Miała prawo do kompletnego wycieńczenia. Chciała się umyć, zaspokoić i położyć.
Jednak pod prysznicem zaczęła przysypiać, za co odpowiedzialne było też słabe oświetlenie. Jej oczy były zmęczone, więc nie zaświeciła światła pod sufitem. Wystarczało to znajdujące się w jej sypialni, jednak ciepła woda sprawiła, że rozluźniła się… Zaczął wychodzić z niej stres. Była sama i nikt nie miał jej już niepokoić. Jak uspokoiła się, to momentalnie zachciało jej się po prostu rzucić na łóżko i spać. Nie miała już nawet energii, żeby się dotykać, więc poszła spać niezaspokojona.

***

Sen był spokojny i bardzo długi. Trwał aż dwanaście godzin. Alice obudziła się nieco po szesnastej. Nikogo nie było w jej pokoju i nie miała w tej chwili na głowie żadnych obowiązków. Oczywiście, powinna wykonać wiele ważnych telefonów i napisać dużo maili, lecz nic się na razie nie paliło. Miło było wyspać się we własnym łóżku, choć wcale nie czuła się wypoczęta. Jej ciało było słabe. Nie chciało jej się nawet podnieść. Tak samo zmęczona była psychicznie. Wczorajszy bal był świetny, przynajmniej w pewnych momentach, jednak teraz miała kolejne zmartwienie na głowie. Joakima.

Cytat:
Napisał J
Żyję.
To był krótki SMS, jednak miło go było dostać. Przyszedł dwie godziny temu. To znaczyło, że po pierwsze Joakim żył… jak zresztą napisał… A po drugie, Alicia zwróciła mu telefon.

Alice od razu zaczęła odpisywać.

Cytat:
Też żyję, właśnie się obudziłam. Dziękuję, że napisałeś.
Wysłała, po czym podniosła się i usiadła. Przetarła twarz dłonią. Potrzebowała się ubrać i napić. A następnie zorientować co działo się w posiadłości. W końcu miała się dziś widzieć z Esmeraldą… Zerknęła na szafkę, był w niej jej prezent dla niej.

Była to małe, ładnie zapakowane pudełko. Na jego wierzchu znajdowała się ozdobna kokardka. W pierwszej chwili Alice pomyślała, że pewnie jest tam biżuteria. Wyglądało to na szkatułkę z pierścionkiem, ale żeby się o tym przekonać, musiała najpierw rozedrzeć papier. Tymczasem drzwi do jej pokoju uchyliły się delikatnie. Esmeralda zerknęła, czy Alice dalej spała. Kiedy zauważyła, że nie, weszła do środka. Miała na sobie biały, satynowy szlafrok, który współgrał z dress codem wczorajszego balu.
- Nie otworzysz? - zapytała z uśmiechem, opierając się barkiem o szafę.
Alice zerknęła na nią.
- Dzień dobry… Przepraszam, że spałam tak długo… Musiałam odpocząć - wyjaśniła, ale wzięła prezent i zaczęła ostrożnie rozwijać papier. Zamierzała go otworzyć.
W środku rzeczywiście znajdował się mała szkatułka. Czy Esmeralda chciała jej się oświadczyć? Nawet jeśli, to nie w tej chwili. Alice znalazła w środku kluczyk. Tymczasem de Trafford ruszyła po pokoju tym swoim idealnym, eleganckim chodem. To, że miała długie nogi, bardzo pomagało jej stale utrzymywać grację. Nawet obróciła się dookoła własnej osi.
- To był pełen sukces - uśmiechnęła się. - Bal wypadł perfekcyjnie. Wszystko, co zaplanowałam, udało się - mówiła.
Była bez wątpienia w świetnym nastroju. Podeszła do okna i pociągnęła za zasłony. Pokój Alice zalała fala światła, przez co musiała zmrużyć oczy.
Harper przysłoniła na chwilę twarz dłonią, póki jej wzrok nie przyzwyczaił się.
- Do czego jest ten kluczyk? - zapytała z zaciekawieniem. - No i cieszę się, że bal poszedł dokładnie po twej myśli - dodała jeszcze.
- Do pewnej sali… która znajduje się obok sauny… - powiedziała Esmeralda, uśmiechając się do niej delikatnie. - Może bardziej zadowolona byłabyś, gdyby ten kluczyk okazał się być do samochodu, jednak w okolicy i tak nie ma dróg - zażartowała.
Alice parsknęła, ale już wiedziała do jakiej sali był to kluczyk. Czyżby Esmeralda wiedziała, że ciekawiło ją co było w środku? Przechodziło się tam przez saunę i jeszcze ani razu nie była w środku. Tymczasem, Harper otworzyła szufladę w szafce i również wyciągnęła niewielkie pudełko. Przyozdabiała je delikatna, atłasowa, zielona kokarda.
- A to dla ciebie - powiedziała i podeszła do Esmeraldy. Miała na sobie jedynie koszulę w której sypiała.
Esmeralda była zaskoczona.
- Dla mnie? Czyżby? - zapytała. - Jaka miła niespodzianka - powiedziała zaciekawiona.
Każdy lubił otrzymywać prezenty i Esmeralda nie była wyjątkiem, nawet jeśli było stać ją na wszystko.
- Mam cię za moją córkę - powiedziała. - Prawie. Przygotowałam dla ciebie prezent, ale nie spodziewałam się niczego w zamian. Nawet przez myśl mi nie przeszło - rzekła, rozpakowując.

Jej oczom również ukazało się niewielkie pudełeczko. Odrobinę tylko większe od tego, w którym Esmeralda podarowała Harper kluczyk.
Kiedy je otworzyła, dostrzegła niezwykłą przywieszkę. Rozpoznała trzy rodzaje kamieni szlachetnych. Centralną część stanowił ametyst, ogon ozdobiono diamentami, a oczy lisa, bo właśnie na to stworzenie patrzyła de Trafford były rubinami.
- Wiem, że lubisz własnoręczne dzieła, połączyłam więc coś własnego z czymś co znalazłam. Pamiętaj, by mieć go zawsze przy sobie. Zadziała tylko raz, kiedy będzie trzeba - powiedziała tajemniczo, nie tłumacząc nic więcej.
- Och, naprawdę? - Esmeralda zdziwiła się teatralnie, ale jednocześnie słodko.
Wyciągnęła przewieszkę i spojrzała na nią w ten sposób, by słoneczne światło w pełni ją oświetlało.
- I co takiego zrobi? - zapytała. - Jak zadziała? Czy mam go jakoś aktywować? To słodki, piękny prezent, dziękuję.
Na pewno posiadała piękniejszą i droższą biżuterię, jednak to, że otrzymała tę przewieszkę od Alice sprawiało, że była wyjątkowa.
- W razie gdybyś była zagrożona, dowiesz się. Samo się aktywuje… - wyjaśniła tylko i uśmiechnęła się.
Esmeralda otworzyła usta w mieszaninie zdziwienia i zachwytu. Wyglądała jak aktorka w jakimś filmie Disneya.
- Miałam nadzieję, że ci się spodoba - dodała Alice. Rozejrzała się za swoim szlafrokiem. Był zielony. Narzuciła go na siebie. Zerknęła na Esmeraldę.
Ta schowała przewieszkę do pudełeczka, a potem do kieszeni.
- Piękne - powiedziała. - A dlaczego akurat lisek? Bo jestem chytra i nie kupiłam ci samochodu, prawda? Powiedz to na głos. Chytra Esmeralda. Wyleczyłam ją tylko po to, żeby liczyła pieniądze.
- Oczywiście, że nie. Po prostu lisek trochę przypomina mnie, a poza tym miałam taką przywieszkę, zawsze przynosił mi szczęście i po prostu lisy kojarzą mi się w ten sposób - wytłumaczyła.
- Od teraz mi też będą tak się kojarzyć - odparła Esmeralda.
- No to chyba wypada, żebym zobaczyła swój prezent. Tylko najpierw się czegoś napiję - powiedziała Alice i najpierw poszła do łazienki, odrobinę się ogarnąć, a po chwili wróciła i ze stolika wzięła dzbanek z wodą. Nalała sobie do szklanki i wypiła całą na raz. Była spragniona.
Esmeralda zerknęła na nią w ten sposób, że Alice odniosła wrażenie, że powinna najpierw jej zaproponować, aby się napiła? Jednak nie wyraziła chęci spróbowania wody.
- Teraz mogę już iść - powiedziała Alice. Była ciekawa, czy Esmeralda zamierzała jej towarzyszyć.
- Lepiej umówmy się tam na konkretną godzinę. Może być osiemnasta? - zapytała de Trafford.
To odrobinę zaskoczyło Harper, ale kiwnęła głową.
- W porządku, osiemnasta jest jak najbardziej odpowiednia - odpowiedziała.
- Ja posiadam swój kluczyk. Dobrze, gdybyś coś zjadła, moja droga - odparła Esme i chwyciła jej dłoń. - Patrz, jakie masz szczupłe nadgarstki. Powinnaś lepiej się odżywiać - zaśmiała się. Była bez wątpienia w bardzo dobrym nastroju. - Poproszę Marthę, żeby przyniosła ci śniadanie do łóżka. Na co masz ochotę?
- Jajecznicę z chlebem i masłem i na sok… - powiedziała od razu Alice. Doskonale wiedziała na co jej brzuch miał wielką ochotę. Dziś była nią właśnie jajecznica.
- Jaki sok? Jajecznica z ilu jaj? Chleb czy tosty? Posmarowane tylko masłem? Myślę, że Martha zechce sprzedać ci również kilka specjałów, które zostały z wczoraj. Ja zjadłam na śniadanie krewetki i anchovis, tak na przykład.
- Nie, wolę jajecznicę i to zdecydowanie… - powiedziała i mruknęła.
- Dobrze - Esme zaśmiała się i słuchała dalej Alice.
- Jajecznicę z dwóch jaj, Chleb z samym masłem. A sok może być porzeczkowy, a jeśli nie będzie to pomarańczowy - powiedziała nieskomplikowane zamówienie.
- A jaja to przepiórcze czy strusie? - Esme droczyła się z Harper.
- Jak przepiórcze to cztery, jak strusie to jedno… Dwa kurze jaja - odpowiedziała wyczerpująco rudowłosa i uśmiechnęła się do niej.
De Trafford kiwała głową, przyjmując zamówienie.
- Czy mam założyć tylko ręcznik do oglądania swojego prezentu, skoro obok jest sauna? - zapytała Alice.
- Jak dla mnie to możesz przyjść naga - odparła Esme. - Sauna będzie włączona. Sama się tym zajmę. Też podgrzeję wodę w basenach, nie lubię, jak jest zimna. Jaki chciałabyś olejek w saunie? Mamy kwiatowy, mentolowy, pomarańczowy, imbirowy, sosnowy… - wymieniała. - Mam dziwne wrażenie, że dzisiaj są twoje urodziny i traktuję cię trochę jak solenizantkę. Ale zawsze tak mam, jak wracasz z misji. Chcę cię rozpieszczać - uśmiechnęła się i uszczypnęła lekko jej policzek, jak gdyby Alice była jej wnuczką.
- Olejek kwiatowy, a odrobina rozpieszczania jest jakże niezwykle przyjemna, zwłaszcza, że nigdy nie zostaję dłużna i rozpieszczam też ciebie - odpowiedziała jej Harper. Lubiła być rozpieszczana, a dziś wyjątkowo tego potrzebowała.
- Na co masz nastrój? - zapytała Esmeralda.
To było dość znaczące dla niej pytanie, gdyż trzeba było mieć całkiem charakterystyczny nastrój do tego, co znajdowało się w pokoju przy saunie. Obawiała się, że Alice tam wejdzie, zblednie, pokręci głową i ucieknie. Esmeralda kochała dostawać prezenty, lubiła je dawać, ale nienawidziła, kiedy ktoś ich od niej nie przyjmował. De Trafford jednak wypowiedziała to pytanie tak po prostu, od niechcenia. Nie chciała, żeby Alice poczuła, że ją sondowała.
- Na odpokutowanie ci dziś tego niemal spóźnienia - powiedziała Harper spokojnie. Przyglądała się Esmeraldzie. Była ciekawa, czy nie każe jej więc za to zadowalać się przez całe popołudnie.
De Trafford kalkulowała coś w głowie.
- Więc będzie pokutowanie - powiedziała. - W takim razie lepiej już pójdę - powiedziała. - Szkoda tracić czasu. Powiem Marcie, żeby zrobiła ci również kawę - Esmeralda dodała.
Pogładziła Alice po głowie i pocałowała ją w czoło. Następnie wstała i ruszyła w stronę drzwi.
Ciekawiło ją po co miałaby jeszcze wypić kawę późnym popołudniem, ale nie pytała. Usiadła do biurka i zerknęła do komputera. Nie chciała dziś pracować, jedynie napisała mail do Egelmana z życzeniami i zapytaniem, czy zdołali wszyscy ewakuować się z Islandii, tak jak zaleciła.
Następnie włączyła sobie film. Miała dwie godziny do osiemnastej, więc idealnie, aby zrelaksować się i coś obejrzeć.
W międzyczasie przerwała jej Martha.
- Przepraszam Alice, ale nie mieliśmy strusich jaj, ani też przepiórczych… - powiedziała. - Musieliśmy zrobić zwykłą jajecznicę z kurzych… - zerknęła na nią, czy była zła.
Miała na tacce kuszącą wyglądającą jajecznicę, trzy kromki chleba z masłem oraz szklankę soku pomarańczowego.
- Ale mamy za to krewetki, tuńczyka, anchovis i inne ryby. Chętnie bym ci przyniosła… - zawiesiła głos.
Na przyjęciu podawano tylko białe mięso, współgrające odcieniem z bielą balu.
- Takie śniadanie mi w pełni wystarczy. Dziękuję bardzo Martho. Jest wspaniale - powiedziała i uśmiechnęła się do kobiety. Przyjęła od niej cały posiłek, po czym wróciła do oglądania filmu, teraz jedząc. Miała zdecydowanie ochotę rozluźnić się i spędzić przyjemnie ten czas oczekiwania. Około siedemnastej trzydzieści chciała jeszcze wziąć tylko prysznic, ale bez mycia włosów. Te były czyste po poprzednim wieczornym myciu.
- Co takiego oglądasz? - zapytała Martha, odchodząc.
- Bajkę Disneya, nazywa się ‘Zaplątani’. To o Roszpunce. Całkiem zabawne - odpowiedziała i dalej zajadała śniadanie.
- Och… - powiedziała Martha.
Jej mina mówiła “czy nie jesteś już za duża na oglądanie bajek?”. Jednak nie była tu od oceniania, więc prędko odwróciła wzrok.
- Miłego oglądania - powiedziała, wychodząc.
Alice obejrzała jakieś pół godziny filmu, kiedy do jej pokoju rozległo się pukanie.
- Nie śpisz już? - to był głos Jennifer.
Zerknęła w stronę drzwi.
- Hej Jenny. Wejdź - zaprosiła ją do środka i zatrzymała odtwarzanie filmu. Była ciekawa co takiego mogło sprowadzić tu do niej akurat Jenny.
Kobieta weszła do środka. Podeszła i usiadła na łóżku. Patrzyła gdzieś po kątach. W końcu jednak ukierunkowała wzrok na Harper.
- Powiesz mi, jak ja się znalazłam w Trafford Park? Bo przybyłam tutaj wczoraj, ale nie mogę sobie przypomnieć jak… - zawiesiła głos.
Miała wrażenie, że nie pamiętała wielu rzeczy. Czuła się dobrze tak długo, jak był z nią Shane. Kiedy odszedł, zaczęła się zastanawiać. Aż ją głowa rozbolała. Poza tym bez powodu, tak kompletnie znienacka zaczęła płakać. Kiedy tylko uspokoiła się, poszła od razu do Alice.
Harper uniosła brew i zastanawiała się.
- Przybyłaś sama… Ale byłaś w takim stanie, że trochę nie dziwię się, że możesz nie pamiętać. Musiałaś wziąć jakieś mocne leki przeciwbólowe, bo zachowywałaś się dość dziwnie. A dziś się dobrze czujesz? - zapytała tylko.
Jennifer nie odpowiedziała od razu.
- No właśnie nie.
Zastanawiała się przez chwilę, czy powinna powiedzieć o Shanie. Jednak obawiała się reakcji Alice. Mogła zostać posądzona za zdradę, i kto wie, może nawet słusznie. Czy tym właśnie była, sypiając z wrogiem? Zdrajcą?
- Widziałam Abigail. Powiedziała, że też chce z tobą rozmawiać. Poza tym twój ojciec wspominał coś, że widział w lesie czarnego kota idącego przed czarnoskórym mężczyzną… - zawiesił głos. - Czy to mógł być Zaira? IBPI go nie złapało?
Jej wspomnienia dotyczące Zoli były dziwne. Czasami też sprzeczne. Nie wiedziała, co o tym sądzić.
Rudowłosa wyprostowała się i zmarszczyła brwi.
- Dzisiaj mam urlop… Ale jeśli chodzi o kota i Zairę… Czy to czasem nie jakaś chora mieszanka Isle i Islandii? Wolałabym o tym nie myśleć. Sądzę, że jeśli miałby to być Zaira, to raczej byśmy się o tym dowiedzieli, bo nie przepuściłby wpadnięcia na takie przyjęcie… Więc cokolwiek to było, no cóż, nie widzę żadnych niebezpiecznych reperkusji, więc na razie się tym nie przejmujmy. Co do Abby, chyba nie jestem dziś gotowa na tę rozmowę… - westchnęła i potarła bok szyi.
- Mhm… - Jennifer mruknęła pod nosem. - Masz rację w wielu punktach.
Może Zaira chciał ich zaatakować tej nocy, ale Shane w porę go unieszkodliwił? Tylko czemu nic nie powiedział…? Nie chciał jej martwić? Być może… Wkurwiało ją, że za każdym razem, kiedy przywoływała w umyśle twarz Zairy, podziwiała ją i uważała za przystojną. Przecież to był cholerny seryjny morderca i psychopata...
- Jak się dziś czujesz? - zapytała Alice, bo Jenny jej nie odpowiedziała wcześniej na to pytanie.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172