Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-03-2020, 12:11   #476
Vesca
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Rudowłosa sapnęła. Zerknęła na obsługę.
- Przepraszam, przepuśćcie mnie proszę - poprosiła obsługę, chcąc przedostać się, by udać dalej za ojcem.
Ludzie zaczęli się ustawiać pod ścianą i ją przepuszczać.
- Spokojnie, zaraz każdy dostanie swój płaszcz na polowanie na yeti - powiedział jeden z nich.
- To pani Harper - rzekł drugi z nich.
- Ach… przepraszam.
Alice przepchała się wreszcie do końca, jednak nie mogła nigdzie znaleźć ojca.
- Przepraszam, szuka pani kogoś? - zapytała Amelia, która wydawała ubrania kolejnym kelnerom.
- Tak… Mojego ojca… Przechodził tędy dosłownie chwilę temu… Nie widziałaś go może? Niósł butelkę wina… Jest tego wzrostu - pokazała ręką.
- A tak. Wziął swój płaszcz. Zapytał mnie, gdzie jest najszybsze wyjście z posiadłości, wskazałam mu wiosenne drzwi do ogrodów - powiedziała.
Jeżeli przez nie przeszedł, do trafił na wschodnią część posiadłości. Mógł być już na zewnątrz, nie mijając przy tym Alice. Bo gdyby chciał wyjść głównymi drzwiami, musiałby się wrócić, jednak tego nie zrobił. Harper na pewno by go spostrzegła.
- Do diaska… Dziękuję Amelio… - Alice zawahała się. Nie miała tu swojego płaszcza, a przynajmniej, nie przypominała sobie, by jakiś tu przynosiła. Nie miała jednak teraz czasu, by biec do siebie po coś do wdziania.
- Nie ma za co, mam nadzieję, że pomogłam - powiedziała Amelia. Chyba nie była do końca pewna, czy postąpiła dobrze, czy źle, udzielając porady Alice.
- Mogę pożyczyć jakąś chustę? Nie chcę przemarznąć na kość… Oczywiście, jeśli masz tu coś swojego - powiedziała. Wyraźnie można było wyczuć, że się spieszyła, by dogonić mężczyznę, który ewidentnie jej uciekał.
- Hmm… - powiedziała Amelia. - Mogę dać pani płaszcz pani Esmeraldy, jeśli nie będzie miała nic przeciwko, bo go tutaj zostawiła. Nie mam tutaj swoich ubrań, zostały w szatni dla pracowników - skrzywiła się z niezadowoleniem, że nie mogła pomóc.
Na zewnątrz było zdecydowanie zbyt zimno, aby Alice ruszyła w samej sukni. Mogła mieć w sobie duszę gwiazdy, jednak ciało było zwykłej kobiety.
- Sądzę, że Esmeralda również będzie chciała wyjść na zewnątrz, więc, nie sądzę, by był to dobry pomysł… Westchnęła. Powinna się cofnąć i wziąć coś od siebie… Szlag… Odwróciła się i ściągnęła buty na obcasie, niosąc je teraz w dłoni, dużo szybciej przemieszczała się przez korytarz, do głównego wejścia, a potem schodami na górę. Potrzebowała płaszcza! Kiedy zdołała znaleźć jasny, który miała akurat na wierzchu, pospieszyła ponownie schodami na dół. Jednak nie wybrała już wyjścia, którym udał się jej ojciec. Do tej pory w przejściu zapewne byli już goście. Udała się do mniejszej jadalni z fortepianem. Założyła buty na obcasie i otworzyła wyjście na zewnątrz. Również prowadziło na ogrody. Szarpała się chwilę z prawym rękawem płaszcza i zaczęła się rozglądać. Cieszyło ją, że leżał śnieg, nie było dzięki niemu ciemno… No i oświetlenia ścieżek również wiele dawały. Ruszyła jedną z nich w stronę tej części ogrodów, gdzie spodziewała się, że mógł być jej ojciec.
Słyszała, że cały dom ożył, kiedy trzysta pięćdziesiąt osób zaczęło zbierać się na poszukiwanie yeti. Kelnerzy dwoili się i troili, żeby każdy zdobył swoje ubrania tak szybko, jak to tylko możliwe. A Alice wiedziała, że kiedy rozpierzchną się po lesie, to będzie je dużo, dużo ciężej znaleźć pośród nich ojca… Oni poszukiwali yeti, ona poszukiwała ojca…
Ruszyła korytarzami oczyszczonymi ze śniegu. Cały ogród promieniował światłem. Podświetlane śnieżki, a także standardowe lampy błyszczały, rozganiając mrok. Alice dotarła do wysokiej rzeźby na środku tej części. To był Anioł Litości. Rzeźba, którą Terrence bardzo lubił, choć go nieco niepokoiła.


Alice ujrzała, że po drugiej stronie Anioła stał mężczyzna. Choć widziała jedynie lewy zarys jego sylwetki. Co dziwnego, miał na sobie czarny, garnitur, nie biały. Tymczasem do ogrodu zaczęły wylewać się pierwsze pary trzymające w dłoniach starodawne lampy oliwne, które miały oświetlić im drogę w lesie.
Harper była lekko zdezorientowana. Wszyscy goście byli na biało. Cała obsługa była na biało… Ochroniarze byli na biało, więc kim był ten jeden pojedynczy człowiek, który miał na sobie kolor tak sprzeczny z obowiązującym dziś dress codem? Zamrugała, po czym pokręciła głową. Nie miała czasu, bo za moment goście zaleją przestrzeń. Wyostrzyła nieco węch, może zdoła wychwycić zapach wody kolońskiej swego taty? Ruszyła do przodu. Jej oczy na krótki moment stały się złote jednak wyciszyła ten efekt ze względu na ludzi, którzy kręcili się naokoło i na tego człowieka, nie mogła o nim zapomnieć, choć zamierzała go minąć i szukać ojca dalej. Oddychała płytko, była już zmęczona tym pościgiem.
Alice ruszyła wgłąb ogrodów. Tym samym minęła rzeźbę oraz mężczyznę. Ten spoglądał przez krótką chwilę na jej oddalające się plecy, kiedy odezwał się.
- Ty jesteś w białej sukni, a ja w garniturze. Może powinniśmy wziąć dziś ślub?
Nie zdołała wyczuć zapachu wody kolońskiej Roberta, jednak w tej akurat chwili zawiał na nią wiatr od tyłu… i do jej nozdrzy dotarła subtelna woń Joakima…
Alice szła szybko, ale kiedy obróciła głowę na krótki moment, by wysłuchać zaskakująco znajomego głosu i jednocześnie uderzył ją zapach, rozchyliła usta biorąc głęboki wdech mroźnego powietrza i zatrzymała się. Wyprostowała głowę i patrzyła przed siebie na żywopłot. Był przyprószony od góry śniegiem.
Jeśli się obejrzy… Czy on naprawdę będzie tam stał?
A co jeśli to tylko jej omamy?
Stała w bezruchu i bała się obejrzeć, bo jeśli by to zrobiła i okazałoby się to nieprawdą, poczułaby ogromny ból. Serce próbowało rozerwać jej klatkę piersiową… Przełknęła ślinę.
- To… Ciekawa propozycja… Rozpatrzę ją… Ale myślę, że w tej rezydencji nie ma dziś już nikogo świątobliwego, kto mógłby go udzielić… - odpowiedziała, nadal nie oglądając się. Przymknęła natomiast oczy. Minimalnie obróciła głowę. Znów pociągnęła lekko nosem. To naprawdę był on? Czuła go chwilę temu… Czy już zniknął?


Jeżeli to był miraż, to cholernie wiarygodny. Joakim odepchnął się rękami od rzeźby i ruszył naprzód, złączając w tej chwili dłonie.
- Mamy nad sobą gwiazdy, Alice - powiedział.
Rzeczywiście, noc była ciemna pomimo tych wszystkich światełek w ogrodzie. Jasne punkty na niebie błyszczały mocno wokół księżyca.
- Czyż to nie prawdziwsza świętość od wszystkich świętobliwych tego świata… razem wziętych? - uśmiechnął się.
Harper dostrzegła, że lekko utykał. Zrobił kilka kroków do przodu i opadł teatralnie na jedno kolano. Chwycił jej dłoń.
- Alice Harper… czy zostaniesz moją żoną? - uśmiechnął się do niej.
Chyba… nie brał tego na poważnie… a jeśli…?!
Rudowłosa wreszcie patrzyła na niego wprost i była w szoku. Jeśli to naprawdę były jej omamy, to chwilowo mogła się w nie bawić. Przyglądała mu się uważnie. Opadł nawet na jedno kolano. Milczała, przedłużając chwilę wyczekiwania na odpowiedź. Podeszła za to krok bliżej. Stanęła tuż przednim, tak, że materiał jej długiej, białej sukni zgiął się, opierając o jego kolano. Ona tymczasem podniosła wolną rękę i poprawiła mu kołnierzyk koszuli, bo lekko mu się zawinął, wprowadzając dysonans estetyczny. Patrzyła na niego z góry.
- Właściwie to już jestem. Wydałeś mnie za cały swój Kościół…
- To teraz czas jeszcze wydać cię za mnie - powiedział, wstając. Chwycił jej obie dłonie i spojrzał na nią z góry, bo był trochę wyższy.
Alice zerknęła w dół na ich dłonie i znów w górę na jego twarz.
- A co byś zrobił, gdybym powiedziała tak? - zapytała.
- Jaka ostrożna się zrobiłaś… to nie pasuje do kobiety na czele Kościoła Konsumentów - Joakim zażartował. - Grać ostrożnie? Życie jest zbyt krótkie na to, czyż nie? Czasami zadając zbyt wiele pytań można przegapić szansę… na coś bardzo miłego… - powiedział i puścił jej dłonie.
Zrobił krok do tyłu, ale nie przestawał się uśmiechać.
- Dlatego nie zawahałem się, kiedy uciekłem Alicii i wskoczyłem do Portalu. Po uprzednim zaprogramowaniu go. Cholera, to była dzika jazda. Walka na umysł z potworem z kosmosu. Potwór z Ziemi wygrał tamto starcie - zaśmiał się. - Gdybym się wahał, to albo zgniótłby mnie Portal, albo Alicia by mnie złapała.
Mina Alice ze spokojnej stała się przygaszona. W Islandii jakoś nie miała problemów z podejmowaniem… Problematycznych decyzji i decydowaniem się na szalone próby właściwie samobójcze… Czemu więc zawahała się, kiedy zapytał ją o coś, na co odpowiedź była oczywista? Może po prostu względnych było aż tak dużo, że obawiała się efektu końcowego? I teraz też to robiła. Myślała. Analizowała. Szukała wyjścia ze swojej pomyłki. Wyprostowała się.
- Zagroziła ci? - zapytała tylko, poważnym, dość surowym tonem. Miała oczywiście na myśli Alicię i raczej nie miała o niej dobrego, ani przyjaznego zdania. Bez wątpienia Van den Allen chciała zagrozić Joakimowi, może wpadła na to, że to zabolałoby Alice? A jeśli jeszcze nie miała nadzieję, że nigdy na to nie wpadnie.
- Mi nikt nie waży się grozić - Dahl odpowiedział. - No cóż… oprócz… wszystkich na tej planecie, jednak to mnie nigdy nie zatrzymało.
Zamilkł przez chwilę.
- Teraz to jesteśmy do siebie szczególnie podobni - powiedział enigmatycznie i uśmiechnął się tak, jak gdyby powiedział jakiś dobry żart, który tylko on mógł zrozumieć. Potem jednak zerknął na nią.
- Odpowiedź na twoje pytanie, to tak, ale teraz to pewnie już ptaki odfrunęły, jak ty za ile minut? - zapytała tylko. Z jakiegoś powodu miała wrażenie, że to nie możliwe, by do niej wrócił. A jeśli wrócił? Spojrzała w górę na niebo. Spadała jakaś gwiazda? Do diabła, oby spadała…
Nie widziała spadającej gwiazdy ani na niebie, ani - a to już było szczęśliwe - na ziemi.
- Jestem tu od jakichś pięciu - powiedział Joakim. - Wyszedłem przez wiosenne drzwi do ogrodu, czy jak tam kazał je nazywać Terry. Przede mną był jakiś mężczyzna z całą butelką wina, ale prostak nie chciał się podzielić - Dahl zażartował. - Pomyślałem, że odpocznę na chwilę pod ulubioną rzeźbą Terry’ego, a potem pójdę cię poszukać. Co znaczy, że mam około pięćdziesiąt pięć minut, zanim będę musiał skorzystać z Implikera i wrócić do Alicii. Jak tego nie zrobię, to zrzuci tutaj bomby. No cóż… ale ja chciałem pożyczyć ci wszystkiego najlepszego z okazji świąt, oświadczyć się i inne takie tam nieistotne rzeczy… - uśmiechnął się lekko.
- Takie tam, nieistotne rzeczy… A ten prostak z winem… To był mój tata… Właśnie jego żona oznajmiła mu, że chce rozwodu… Bo wydałam sporo funtów na Paraspatium na licytacji… A ona nie może mnie znieść… Cieszę się, że tu jesteś… Jakoś ten wieczór stał się tylko bardziej surrealistyczny, wesoły i paranormalny… Miałam nadzieję na spadającą gwiazdkę z nieba, ty jesteś tak wystrzałowy, że możesz zaoferować mi bomby… Wow, kotku… No pojechałeś… - pojechała.
- Nie nazywaj mnie kotkiem - Joakim skrzywił się, a potem na nią spojrzał. - Nie przejmuj się ojcem. Rozwód dla małżeństwa jest tak normalny i naturalny, jak śmierć dla życia - powiedział. - Choć pewnie nie powinienem głosić tej prawdy w dzień oświadczyn - zaśmiał się i przybliżył się, aby ponownie złapać ją za dłonie. Im bliżej byli, tym było im cieplej… co miało znaczenie na tym mrozie.
- A jak mam cię nazywać…? - uniosła brew. Na końcu języka miała pytanie, czy pieskiem, ale to raczej też nie była dobra odpowiedź.
- Pytonem. Nazywaj mnie długim, grubym, wijącym się w twoją stronę pytonem.
Nie odsunęła się. Kącik jej ust drgnął.
- Pytonem… Mhmm… Czemu akurat pytonem? Nie przypominasz mi gada… - powiedziała, ale zarumieniła się.
- No cóż, jeśli tak… to moja wina. Powinienem dać ci dobry powód, żebyś tak mnie kojarzyła, a niecała godzina nam w pełni wystarczy… - zaśmiał się. Nachylił się i pocałował ją w zimne czoło. Następnie rozejrzał się. - Po pierwsze…. co tutaj robią setki… Po drugie… czemu o drugiej w nocy patrolują Trafford Park z lampami oliwnymi… Po trzecie… dlaczego masz na sobie tyle ubrań… kiedy jestem tak blisko…
- Po pierwsze, bo jest Śnieżny Bal. Esmeralda zorganizowała imprezę na ponad trzystu gości, otworzyła wielką salę balową… Jest nawet Elton, Gandalf i profesor McGonagall. Po drugie, właśnie zorganizowała kolejną zabawę, otóż ponoć w lesie widziano yeti i wszyscy goście pobiegli go szukać… Po trzecie… Po trzecie bo nic z tym nie robisz - odpowiedziała w podobnym tonie na jego pytania. Teraz zrobiło jej się dużo goręcej. Miała wrażenie, że śnieg pod jej nogami rozpuści się i będą stali w kałuży na pogniecionej przez biały puch trawie. Alice przypomniała sobie dokładnie co miała pod suknią i tylko zarumieniła się bardziej.
Joakim podszedł i przytulił ją mocno. Było to dziwnie czułe, co aż do niego nie pasowało.
- Zawsze możemy umrzeć, w każdym momencie - powiedział. - To smutne, że nie udało nam się do tej pory spędzić zbyt dużo czasu razem. Aż jestem zazdrosny o Terry’ego, że mógł z tobą tak długo żyć. I że cię miał. To straszne, ale czasami moja zazdrość jest taka duża, że zaczynam się cieszyć, że nie żyje. A potem przypominam sobie, że on faktycznie nie żyje i robi mi się smutno. Jednak przynajmniej mógł być z tobą jakiś czas. A ja? Jeśli ja umrę, to będę wiecznie pośmiertnie żałował, że nie spędziłem z tobą całego życia. Wrócę jako duch i zacznę cię nawiedzać… - zażartował, ale jakby boleśnie.
- I będziesz mi strącał pamiątki z regału? - zapytała przyglądając mu się. Stali blisko, Alice nie miała zapiętego płaszcza, bo nie miała czasu wczesniej tego zrobić. Objęła go na ile pozycja jej pozwalała.
- Na pewno nie wspólne… choć pewnie niewiele takich mamy.
- Śmierć razem nie byłaby taka zła… - westchnęła tylko.
- No… więc wyobraź sobie, jak świetne byłoby życie razem w takim razie.
- A co do spędzania czasu, zawsze możesz to nadrobić, jak wreszcie wrócisz - zaproponowała.
Joakim uśmiechnął się smutno na to. Wciąż miał zadanie do wykonania.
- Zaproszę cię w miłe miejsce, zrobimy sobie piknik… I będziemy mitrężyć czas - zapowiedziała i uniosła głowę by na niego spojrzeć. niepowtarzalny i subtelny zapach Dahla otulał ją, a ona po prostu stała i dawała się otulać…
- Tak jak teraz to robimy - rzekł. - To co mamy w planach? Szukanie twojego ojca? Czy też może yeti? A może to jedno i to samo? Czy Robert Douglas mógłby być yeti… łakiem? Tego być może dowiemy się już dzisiaj - zażartował.
Nachylił się i pocałował ją w usta.
- Powinnaś tak codziennie wyglądać - rzekł.
Alice była zawsze atrakcyjna, ale dzisiaj wyglądała po prostu pięknie.
Westchnęła cicho, kiedy ich usta złączyły się na moment.
- Bez wątpienia wyglądałabym wtedy porażająco cały czas, ale to mogłoby podwyższyć poziom potencjalnych prób porwania mnie… No i na obcasach ciężko się kogoś goni, a co dopiero ucieka… - uniosła brew i uśmiechnęła się lekko. - A ja preferuję spędzać czas aktywnie i pakować się w sam środek akcji… - zażartowała jeszcze. Zerknęła w stronę ogrodów, po czym w stronę posiadłości.
- Bardzo mi to pasuje, jeśli większość tych prób porwania ciebie byłaby przedsięwzięta przeze mnie - powiedział Joakim. - I jako że nie noszę obcasów, to łatwiej byłoby mi ciebie dogonić, to wszystko prawda, co mówisz. Czyli co mamy teraz w planach?
- A na co masz ochotę Joakimie? Biegać po zaśnieżonych ogrodach i lesie, czy może wejść, rozgrzać się i napić? - zapytała.
- Wyjątkowo nie chcę pić alkoholu, nie tak naprawdę. Za jakieś czterdzieści minut wracam do Alicii i… - zawiesił głos, zastanawiając się. - Nie wiem czemu, ale perspektywa powrotu na Antarktydę wydała mi się przemawiać przeciwko upijaniu się. Skoro to najlepszy powód, żeby się zalać - zaśmiał się. - Nie jest mi zimno. Chętnie bym poszukał twojego ojca. Mógłbym od razu poprosić go o twoją rękę. Ktoś musi się rozwieść, żeby ktoś inny mógł wziąć ślub - rzekł i zmarszczył brwi. - Nie, to powiedzenie brzmiało chyba inaczej.
- To musisz mi powiedzieć w którą stronę poszedł… Bo jesteś ostatnim moim tropem, nim mi całkiem zniknął z oczu - powiedziała i wzięła jego dłoń. Chyba zamierzała iść z nim za rękę i szukać Roberta. To było takie dziwne uczucie. Powinni zapewne ustalać jakieś ważne rzeczy, robić coś spektakularnego… Oni tymczasem po prostu zamierzali poszukać jej taty, by nie popadł w depresję, albo nie zamarzł gdzieś pod krzewem róż. Alice rozejrzała się, przypominając o tym, że dookoła był jeszcze świat, a nie tylko ona, Joakim i jego objęcia.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline