Detlef niespecjalnie wyznawał się na tropieniu czegokolwiek innego, niźli najbliższego szynku, a i tutaj nie zawsze odnosił sukcesy trafiając czasami do podłej speluny podającej rozcieńczane wodą szczyny, zamiast do jakiegoś w miarę przyzwoitego lokalu z trunkami przyswajalnymi dla istot nie będących trawiącymi nawet skały trollami. Zatem udział pewnego dzielnego, ale jakże przy tym skromnego kaprala w poszukiwaniach śladów grobiej bandy był właściwie żaden, ale za to tenże podoficer imperialnej armii sumiennie przestrzegał postanowienia, że nie bedzie w drogę wchodził bardziej od siebie doświadczonym w tej materii kuzynom.
Tak naprawdę brodacz znalazł czas na rozkoszowanie się chwilami, w których nie musiał martwić się i podejmować decyzji za kogoś innego - w tej wyprawie był jedynie jednym i to wcale nie najważniejszym wojownikiem (wrodzona skromność kazała mu nie traktować siebie w kategorii bohatera, weterana wielu bitew i jeszcze większej liczby potyczek, pogromcy wrażych czarowników i bestii nieumarłych i...). I tutaj właśnie w jego przemyśleniach pojawiał się motyw czarownika umgi, który podstępem lub przymusem skłonił bandę grobich do służenia swoim celom - oczywiście twierdząc przy tym, że to dla dobra Imperium, choć nie było wiadome, czy Imperium też tak podchodziło do sprawy - co oznaczało jednakoż, że nie jest to byle łachmyta, którego można bez wysiłku kropnąć z samopału lub kuszy, albo połechtać ostrzem po żebrach i tyle z niego zostanie.
Ostrożność - równie mocno zakorzeniona w dzielnym kapralu, jak jego skromność - kazała mu przewidywać, że ubicie podleca będzie zadaniem niezmiernie trudnym, a wręcz niemożliwym. Co prawda za wysługiwanie się grobimi i atakowanie Ostatnich zasługiwał na śmierć i z tego tytułu powinni z Galebem wesprzeć starania wojowników, którym towarzyszyli, ale Detlef dał się już przekonać, że ważniejszym od pomsty na czarowniku umgi jest odnalezienie Karla i zniszczenie kierującego nim demona. Zobowiązanie i misję Runiarza rozumiał oraz zdecydował się ją wesprzeć, co nadto wystarczyło mu, by przestać dywagować o wszelkich niuansach i aspektach sprawy, bowiem od tego tylko głowa mogła rozboleć.
Podążał zatem za miejscowymi dawi, pozostając wciąż w pobliżu Galvinsona, którego strzegł tak, jak zwykł to robić kiedyś w poprzednim, zdałoby się, życiu. Nawyki ochroniarza sprawiały, że ważniejsze od przyglądania się oczywistym dla wszystkich śladom było rozglądanie się na boki oraz do tyłu i szukania zagrożenia tam, gdzie inni mogli je przeoczyć. Gotowy do reakcji, z samopałami gotowymi do strzału i toporem pod ręką.