Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-03-2020, 22:35   #26
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Szarpiący ból pleców brutalnie przywrócił Maddison do rzeczywistości. Próbowała otworzyć oczy, ale od razu oślepiło ją słońce. Z czasem fragmenty układanki powoli wskakiwały na swoje miejsce. Kiedy kolorowe plamki przed oczami zniknęły, ujrzała wokół siebie iglasty las. Jak się okazało, noc oraz dużą część kolejnego dnia spędziła na ściółce, zaś powodem bólu był sporych rozmiarów kamień.
Jedno było pewne – przesadziła. Choć dobrze znała możliwości swojego organizmu, to wczorajsza wędrówka okazała się zbyt forsowna. W pewnym momencie jej własne nogi musiały odmówić współpracy. Nie pamiętała samego upadku, za to sen był wyjątkowo wyraźny. Ostatnie jego chwile nadal miała przed oczami.
Murphy spojrzała ponad linię drzew. Las wyglądał już zupełnie normalne, natomiast od zachodu niebo nabierało ciemniejszej barwy. Mimo że spała naprawdę długo, nie czuła się wypoczęta. Wszystkie mięśnie ją bolały, jakby ktoś wcześniej ściskał je w kowalskim imadle. Nadal była też dość ospała, choć na pewno nie tak mocno, jak poprzedniego dnia.
Poświęciła jakiś czas na badanie okolicy. Tym razem nie odnalazła w niej niczego osobliwego. Las był wręcz na swój sposób urokliwy: gdzieś z daleka szumiał górski potok, nad głową śpiewało ptactwo. Choć lato dobiegało już końca, spod listowia nadal wyrastał wrzos i jaskier.
Przeskakując nad plątaniną korzeni, zmierzyła poprzez kilka głębokich jarów. W świetle dnia las wydawał się zupełnie innym miejscem. Bez większych problemów odnalazła swoją yamahę, która stała ledwie milę od miejsca, w którym się obudziła. Korzystając z bocznego lusterka maszyny, jeszcze raz obejrzała się z każdej strony. Zaskoczenia nie było – wyglądała fatalnie. Całe ubranie miała upaćkana błotem, nogawki i rękawy nosiła postrzępione, zaś we włosach wyhodowała już chyba oddzielny ekosystem.
Uruchomiła motocykl i ruszyła poprzez las. Gęsta ściana drzew towarzyszyła jej jeszcze kilkanaście minut, po czym wyjechała wreszcie na otwartą przestrzeń. Zmierzyła dalej poprzez górski bezkres, którego ogrom wieńczyły dopiero zawieszone wysoko chmury. Wkrótce Maddison musiała zwolnić, bowiem po obu stronach drogi wyłaniały się skalne rozpadliny, w nieprzyjemny sposób ziejące czernią oraz pustką.
Pół godziny później złowiła wzrokiem oznaczenie stacji benzynowej. Seria wertepów doprowadziła ją do niewielkiego budynku, który odznaczał się wyraźną linią na tle karminowego nieba.


Zatrzymała się tuż przed wejściem. Na podjeździe stały dwa samochody: niebieski chevrolet oraz pokryty błotem, zgniłozielony pick-up. Samą stację urządzono w dość wiekowym budynku. Kiedyś udekorowano go nalepkami rozmaitych napojów oraz przekąsek, teraz loga wyraźnie wyblakły. Niebieski neon na dachu rozświetlał okolicę, przywołując do siebie chmary insektów.
Jej wejście obwieścił dźwięk przyczepionego do drzwi dzwoneczka. Wewnątrz znajdowało się kilka regałów z prasą i przekąskami. Obok nich stała tekturowa makieta przedstawiająca jakiegoś celebrytę, który lata reklamował popularny napój. Za kontuarem tkwiła kobieta w średnim wieku z dużym kokiem na głowie. Miała skwaszoną minę, a na pytanie o toaletę wskazała podbródkiem w bliżej niesprecyzowanym kierunku. Potem wróciła do oglądania swojego serialu na trzeszczącym odbiorniku.
Maddison ruszyła do miejsca, gdzie spodziewała się znaleźć łazienkę. Przechodząc obok automatu z kawą, dostrzegła, że był tu ktoś jeszcze. Starszy mężczyzna siedział tuż za dużym ekspresem, a w rękach trzymał plastikowy kubek naparu. Miał na sobie poniszczony, roboczy strój w kratkę. Siwe włosy spływały mu w bezładzie na ramiona – były w niewiele lepszym stanie niż fryzura Maddison. Kobieta nie zdążyła przyjrzeć się jego twarzy, ponieważ to inna rzecz zwróciła jej uwagę. Skóra tego człowieka miała dziwny wygląd, który kojarzył się z jakąś chorobą. Wyglądała na złuszczoną i chropowatą. Suche fałdy układały się w zrogowaciałe wzory, co przywodziło na myśl korę drzewa.
Weszła do łazienki i oporządziła się na tyle, na ile było to możliwe. Sprawę utrudniał fakt, że umywalka była zwyczajnie zbyt mała. Przybierała rozmaite, niemal komiczne pozycje, aby choć trochę doprowadzić się do porządku. Po dwudziestu minutach wyglądała już znacznie lepiej. Wyszła z powrotem na zewnątrz, czując na sobie spojrzenie pracowniczki stacji oraz starszego mężczyzny. Mogli sobie łypać do woli, za chwilę znów była na motorze, zostawiając stację w tyle.
Tym razem podróż nie trwała już długo. Zbliżał się wieczór, kiedy ujrzała wreszcie zarys leżącego w dolinie miasta. Z tej odległości Sionn przypominało tekturową makietę przytulonych do siebie domków. Zjechała jedną z krętych dróg, od razu rozważając gdzie mogłaby się zatrzymać. I tylko jedna rzecz nie dawała Murphy spokoju. Był nią pick-up, który konsekwentnie za nią podążał.



Pamiętała nagłe szarpnięcie, po czym cały świat wywrócił się do góry nogami. Przez kilka okropnych sekund jej ciało zachowywało się jak szmaciana kukła. Gdy była wciągania w głąb wraku, czuła jak jej kości pękają, a organy są miażdżone. Nikt nie mógł już jej pomóc: ani policjanci, ani przybyła na miejsce kobieta.
Makabryczna dłoń posiadała nadludzką siłę i nie dawała żadnych szans na ucieczkę. Łatwiej było o niej myśleć w ramach bezosobowej kończyny, niż części ciała konkretnej osoby. Mimo wszystko nie mogła odgonić pewnych skojarzeń z przeszłości, a Wendy co do zasady ufała przeczuciom.
Nagle zdała sobie sprawę, że wcale nie czuje bólu, a raczej nieprzyjemne mrowienie. Zamiast zwijać się w agonii, jej głowę atakowały kolejne myśli. Gdzie obecnie się znajdowała? Czy w ogóle posiadała jeszcze własne ciało?
Takie pytania zadawała sobie jeszcze chwilę po przebudzeniu. Wszystko bowiem urwało się zupełnie nagle. To, co jeszcze przed chwilą brała za wnętrze zimnego pojazdu, było ciepłym łóżkiem. Rozpoznała pokój w znajomym pensjonacie i trudno było jej nie odczuć ulgi.
Ogarnęła się trochę, co wbrew pozorom było dość trudne. Nie czuła się specjalnie wypoczęta, ruchy miała spowolnione i ociężałe. Spojrzała za okno, gdzie czekało ją kolejne zaskoczenie. Było już dobrze po południu. Enigmatyczny sen, choć mało regenerujący, zajął jej naprawdę sporo czasu.
Zeszła po skrzypiących schodach do wspólnej kuchni. Panowała tutaj cisza, przetykana jedynie tłumionym stukaniem rur w ścianach. Rozgadanej właścicielki nie było w domu, ale zostawiła dla niej wiadomość na drzwiach.


Skromność i zachowawczość musiały zaczekać. Kiszki grały jej marsza, a ręce same powędrowały do lodówki. Na jej górnej półce znajdował się świeżo zrobiony sznycel oraz domowej roboty kompot. Danie włożyła do mikrofalówki, a sama zajęła się leżącą na ladzie gazetą.
W lokalnym piśmie nie brakowało dziennikarskich kaczek oraz zwyczajnych zapychaczy. Jeden z artykułów donosił o ataku borsuka ludojada, inny poświęcony został kolekcjonerowi skarpetek. Były też „zwyklejsze” teksty. Następnego dnia miały odbyć się psie zawody w miasteczku Ynseval. Znalazła też coś o Sionn. Lokalni mieli problemy z dostawami prądu i nadal szukano przyczyny tej sytuacji. Na sam koniec przeczytała o zarejestrowanych w górach wibracjach, którym towarzyszył niski, buczący dźwięk. To zjawisko również pozostawało zagadką.
Po posiłku odchyliła się na drewnianym krześle, od razu czując ulgę. Wewnątrz kuchni pełno było ozdób, wstążeczek i figurek. Dało się tu poczuć się bezpiecznie i błogo, jakby na wsi u trochę ekscentrycznej babci. Niedawny koszmar był teraz mało znaczącym powidokiem zeszłej nocy. Można go było niemalże uznać za głupotę. Tyle tylko, że ktoś w tym mieście także wiedział o jej snach, o czym nieustannie przypominała kartka w torebce.
Znów spojrzała na zewnątrz. Nadal miała do zagospodarowania jeszcze trochę dnia.



Po odwiedzeniu Blake’a było już pewne, że nie tylko Robin nawiedzał sen o korytarzu. Mężczyzna mówił mało składnie, lecz dało się z tego wyciągnąć okruszki jakiejś traumy, która go spotkała. Nawet przekazanie jej mglistych wskazówek kosztowało go mnóstwo wysiłku. Wciąż poruszała się więc po omacku i mało z tego rozumiała. Ostatecznie postanowiła, że dalsze kroki pokieruje do pracowni Blake’a oraz jego syna.
Doktor Powell był zajęty następnym klientem, najwidoczniej wiele osób chciało przebadać swoich pupili przed zawodami. Carmichell samodzielne odebrała Foxy i za chwilę opuściła szpital oraz jego duszne zapachy.
Zbliżał się wieczór, kiedy znalazła pracownię mężczyzny. Z tego co zrozumiała, malował on na parterze, a piętro wyżej znajdowało się jego mieszkanie. Obejrzała front nieco zapuszczonego budynku. Na szyldzie znajdowało się nazwisko „Winston”, które ozdobiono kilkoma floresami. Robin zapukała do drzwi, lecz nikt jej nie odpowiedział. Chwilę później odchyliły się one z głośnym skrzypnięciem, ukazując wąski prostokąt ciemności. Dalsze nawoływania nic nie dawały. Nim Robin podjęła decyzję, Foxy zrobiła to za nią, wskakując do środka.
Gdy kobieta wsunęła się do chłodnego pomieszczenia, przez chwilę nic nie widziała. Na dworze nadal było jasno, tymczasem tutaj panowały egipskie ciemności i potrzebowała kilkunastu sekund, aby przyzwyczaić do niej oczy. Dopiero wtedy ukazał jej się widok, który definiował pojęcie artystycznego nieładu. Zewsząd otaczały ją ryzy papieru, sztalugi oraz palety malarskie. We wszystkich kątach stały plastikowe rynienki z wyschniętymi akwarelami. To jednak wypełnione obrazami ściany najbardziej intrygowały. Płótna znajdowały się na różnych etapach ukończenia. Wszystkie przedstawiały żaglowe, majestatyczne statki.


Z każdej strony płynęły ku Robin galery, kogi i galeony. Od natłoku przecinających wodę burt oraz łopoczących na wietrze żagli można było doznać zawrotu głowy. Te prace, które wyglądały na najświeższe, przedstawiały głównie sceny sztormów. Na nich statki przypominały wrzucone do morskiej toni łupiny orzechów. Carmichell nie była specjalistką w dziedzinie malarstwa, jednak kiedy analizowała nowsze obrazy, zauważyła istotny niuans. Miały one bardziej rozedrganą linię, co tworzyło surrealistyczny, nierealny efekt.
Lawirowała dalej, z trudem omijając kolejne bibeloty na podłodze. Wreszcie znalazła włącznik światła, dzięki czemu mogła lepiej zorientować się w układzie domu. Z głównego pomieszczenia wychodziła odnoga prowadząca do składziku oraz schodów na górę. W momencie kiedy Robin postąpiła w ich kierunku, nad jej głową skrzypnęła deska. Nie tylko ona to usłyszała, bowiem Foxy od razu postawiła uszy do góry. Chwilę potem znów zapanowała cisza.



Detektyw odczekał aż chłopak odejdzie, po czym przytulił się do jednej ze ścian mrocznej uliczki. Tak jak było to do przewidzenia, Mark nie zmierzył od razu do celu. Właściwie to przez pewien czas kluczył po okolicy, a Huw odniósł wrażenie, że tamten po prostu kręci się w kółko. Było to typowe zachowanie osoby, która sądziła, że jest śledzona, w tym przypadku całkiem słusznie. Ktoś taki zazwyczaj grał na zwłokę, mając nadzieję, że natręt wreszcie da sobie spokój. Tylko że Luw potrafił być wytrwały.
Hodder po jakimś czasie udał się na zachodni skraj miasta. Tutaj, na niewielkim parkingu stało kilka samochodów ciężarowych. Za dnia kierownicy wyjeżdżali stąd w trasę, do sklepów czy lokalnych magazynów. Obecnie w pobliżu nie było żywej duszy.


Mark podszedł w kierunku dość odrapanego, białego midluma. Wszedł do kokpitu i dłuższą chwilę szukał czegoś w schowku. Huw bez problemu dostrzegł i zanotował tablicę rejestracyjną pojazdu. Teraz miał już ptaszka w garści. Pozostawało tylko pytanie po co Mark w ogóle tutaj był.
Chłopak wyszedł z pojazdu i odpalił jakąś bibułkę. Kiedy wiatr zwrócił się ku Huwowi, od razu rozpoznał skład skręta. Zapach marihuany był trudny do pomylenia i kręcił staremu w nosie nawet z odległości kilkudziesięciu metrów. Właściwie musiał mocno się skupić, aby nie kichnąć, lecz ostatecznie wygrał tę małą batalię.
Hodder wyjął komórkę i zadzwonił gdzieś, jednak stał teraz odwrócony od detektywa. Ten nie wiedział nawet czy rozmowa w ogóle się odbyła. Potem Mark odczekał jeszcze jakiś czas, zamknął wóz i zaczął oddalać się od parkingu. Huw śledził go, coraz truchtając między ciężarówkami. Raz czy dwa Mark odwrócił się za siebie, lecz Siwy był pewien, że pozostał niezauważony. Kiedy wreszcie ujrzał, że wyrostek zmierza wydeptaną ścieżką gdzieś poza miasto, sam przystanął. Nie był na tyle zdeterminowany, aby błądzić na pustkowiu, gdzie mógłby z łatwością się zgubić. Ostrożnie zawrócił przez parking z powrotem na ulice miasta.
Ledwie wstąpił w snop świateł latarni, jak odezwała się jego komórka. Tym razem był to Thony.
- Cześć stary byku! - zaczął bezceremonialnie. - Oddzwaniam zgodnie z obietnicą. Żona kazała cię pozdrowić. Przejdę od razu do rzeczy, okay? Posiedziałem trochę w kartotekach i myślę, że mam coś dla ciebie. Chodzi o zaginionych. Z mojej analizy wynika, że część ludzi strasznie zwlekało z ich zgłoszeniem. Niektórzy chyba nie robili tego wcale, biedaków znajdowali dopiero ratownicy. I tutaj najciekawsza sprawa. Albo w Górach Kambryjskich króluje masowa histeria, albo to jakaś grubsza sprawa. Część zaginionych nie pamiętała co się z nimi działo, inni dostali kompletnego kręćka. Szczerze mówiąc nic z tego nie rozumiem. A tobie udało się czegoś dowiedzieć?
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 30-03-2020 o 13:43.
Caleb jest offline