| Caspar zamiast położyć się spać i zregenerować mocno nadwątlone podczas ucieczki siły, błąkał się po klasztorze w poszukiwaniu Albiończyka. Wypytywał wymęczonych wieśniaków, rozmawiał z mnichami, którzy mimo późnej pory nieśli pomoc poszkodowanym mieszkańcom Farigoule. Gdzieś mignął mu rozmawiający z krasnoludami Grimm. Nie widział za to ani Sophie, ani Dietmara. Za to w końcu spotkał Cecila.
Kiedy go zobaczył, Albiońnczyk stał na murze okalającym klasztor i wpatrywał się w ciemność. Patrzył w dół doliny, w kierunku znajdującego się dwa dni drogi od klasztoru miasta Grunere. Wyglądał tak, jakby się wahał. Oparty o cegły, wychylał się i cofał na przemian. Podnosił nogę, jakby wspinając na blanki, to ją opuszczał. Do pasa przytroczony miał swój magiczny sztylet, a przez ramię przerzuconą podróżną sakwę. Wypchaną.
- Ach – wyraźnie się zmieszał, gdy zobaczył zbliżającego się Caspara, a na jego czerstwą twarz wypełzł widoczny mimo ciemności rumieniec. Zamachał nerwowo rękami, pociągnął za wąs. – Wypatruję, czy aby nie nadciągają te przeklęte umrzyki. Trzeba mieć oczy szeroko otwarte. A atak może nadejść z każdej strony… *
Grimm wraz z krasnoludami zajęli się przygotowaniami do obrony. Górników, poza Grimbinem pozostało ich przy życiu pięciu. W tym Bardak, który ranny aktualnie przebywał w przygotowanym przez mnichów lazarecie. Krasnolud niezwłocznie się tam udał, aby otrzymać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Mędrzec był słaby. Ciężko oddychał i nawet jego zwykle czerwony od alkoholu nos był całkiem blady. Niestety nie wiele mógł pomóc Grimmowi, gdyż o żadnym czarodzieju w okolicach kopalni nie słyszał. A potem Grimma grzecznie wyproszono, żeby nie przeszkadzał w pracy mnichom i nie zakłócał spokoju rannym. *
W końcu przeor na tyle opanował sytuację w klasztorze, że znalazł chwilę czasu aby zobaczyć się z ekipą, którą przed kilkoma dniami wynajął do sporządzenia map okolicy Farigoule. Zostali zaprowadzeni do jego gabinetu, a kiedy weszli nerwowo, z rękami splecionymi za plecami spacerował po pokoju. Spojrzał na każdego z kolei, nieco dłużej zatrzymując wzrok na Sophie. Uniósł brew.
- A panienki nie poznaję. Była w towarzystwie kobieta, milczek i gbur, więc częśćfaktów się zgadza, ale to nie pani, prawda? – na twarzy przeora pojawił się smutek. – Tamta zginęła, tak? Podczas walk z ożywieńcami? - Sprawy wymagają wyjaśnienia – oznajmił po chwili. Usiadł ciężko na krześle, wskazał pozostałym miejsca, by również usiedli. Zaproponował rozwodnionego wina. – Jestem niemal pewien, co się dzieje. A to oznacza, że niemal na pewno ożywieńcy przyjdą do klasztoru. Ich przywódca ma tu do załatwienia pewne porachunki…
Zabrzmiało to wyjątkowo złowieszczo. Brakowało tylko aby w tym momencie, na zewnątrz uderzył grom, bądź trzasnęła okiennica. Nic takiego jednak się nie stało. Moment minął. - Niemal sto lat temu żył pewien człowiek. Nazywał się Heinrich Kemmler i studiował nauki magiczne na Uniwersytecie w Nuln. Był z natury samotnikiem, a to sprzyjało jego zainteresowaniom, które w ludnych miastach Imperium raczej powinny być praktykowane w odosobnieniu: zakazanej nekromacji, magicznej transmutacji kształtu i właściwości istot żywych, demonologii i innych krwawych i występnych dziedzin mrocznej sztuki. Przez lata i dziesięciolecia umiejętności i moce Kemmlera rosły, a on sam z każdym dniem coraz bardziej pogrążał się w deprawacji. Trwało to do momentu, kiedy władze odkryły w jego domu tajne laboratorium.
- Kemmler z łatwością pokonał oddział milicji, który wysłano by go aresztował. Większość milicjantów uciekła w popłochu, gdy ich martwi towarzysze powstali by walczyć po stronie nekromanty. On sam uciekł z miasta zanim wezwano potężnych magistrów, którzy mogli mierzyć się z nim swoją mocą. Zbiegł w dół wielkiej rzeki Reik, mając pogoń czarodziejów i łowców czarownic nie dalej jak godzinę drogi za plecami. Ponieważ wiadomość o jego ucieczce rozniosła się wzdłuż Reiku przy pomocy wież semaforowych łączących Nuln i Altdorf, Heinrich Kemmler stwierdził, że pułapka się zamyka. Zawrócił na zachód i umknął w Góry Szare, kierując się ku Przełęczy Helmgardzkiej i Bretonii. - Kemmler odnalazł w górach oddalony od cywilizacji klasztor… ten klasztor – przeor powiódł ręką naokoło siebie. Znów napił się wina. – Mnisi przyjęli go uprzejmie, więc myślał, że odnalazł chwilowo bezpieczne schronienie. Mylił się. Przeor Rene de Muscadet był biegłym w sztukach magicznych uczonym, a wiadomości o poczynaniach Kemmlera zdążyły dotrzeć do niego, jeszcze przed pojawieniem się obcego. Atak przeora zaskoczył nekromantę. Ku przerażeniu Liczmistrza, de Muscadet potraktował go Różdżką Eterycznego Rozgrzeszenia – potężnym magicznym artefaktem, który na dobre pozbawia nekromantów mocy. Wręcz ją z nich wyrywa. Oszalały z gniewu, okaleczony fizycznie i psychicznie Kemmler zdołał uciec przy pomocy Pierścienia Lotu. Odleciał w góry, a de Muscadet myślał, że skończył z nim raz na zawsze; chociaż Kemmler żył, to jego moc została złamana, a on sam miał wkrótce stanąć przed obliczem sprawiedliwości. - W góry wysłano grupy poszukiwawcze, ale nie odnalazły one nekromanty ani martwego ani żywego. Po kilku miesiącach poszukiwania zakończono; przyjęto, że Kemmler z pewnością zginął w górach, a jego ciało zostało zjedzone przez wilki bądź inne zwierzęta.
- Mylono się! Kemmler w jakiś sposób przeżył. De Muscadet miał wizję. Na łożu śmierci zobaczył swojego dawnego wroga. Widział też Frugelhorn i kurhan. Jeden z wielu kurhanów rozsianych po okolicy. Usłyszał też miano tego, kto spoczywał w owym kurhanie. Usłyszał o Zwemmerze, przywódcy Błękitnokrwistych Bandytów. Niedługo potem przekazał mi swą wizję i zmarł. A w chwili jego śmierci jeden z nowicjuszy widział kruka albinosa lecącego w kierunku gór.
- Aby odnaleźć ten kurhan i wyjaśnić tajemnicę Zwemmera i Kemmlera zacząłem pisać książkę. Wynająłem poszukiwaczy, w tym Was. Ale chyba to wszystko stało się zbyt późno. Ale zawsze jest nadzieja… Może to zbieg okoliczności… Opowiedzcie dokładnie o tych ożywieńcach. Czy mają przywódcę? Co się dzieje, gdy się pojawiają? Jakie zjawiska im towarzyszą? |