Okolica przyprawiała o zawrót głowy, tysiące ludzi każdej rasy i pochodzenia, różne dialekty, ułożeni cywile i najgorsze męty, zapach feromonów reklamowych, setki multi-kolorowych hologramów krzyczących swoje przeznaczenie. W końcu zawędrowali do Kena, jego garażu na tyłach giełdy. Rozmawiał z handlowcami, swoimi pobratymcami, ale kiedy zobaczył dobrze znanego mu Żyłę z resztą drużyny, pożegnał się z nimi i po krótkiej wymianie zdań pokazał towar.
Faktycznie wygląda jak kefir, lub nieco schłodzone nasienie, pomyślał Sidney. Tasmański Diabeł, idealna nazwa na dopalacz. May wyznawał zasadę redukcji szkód i dobrze praktykowane przyzwyczajenie “Know Your Drug”. Dlatego też uznał, że nie spróbuje ćpania.
-Nie mam jakoś szczególnie próbować chęci czegoś czego nigdy w życiu nie widziałem i nie słyszałem. Ken co wiesz o tym towarze? Jakie są drogi podania i co on w ogóle robi? Stymulant, depresant, bo koka to raczej nie jest…- rozmarzył się najstarszy w paczce mężczyzna.- Jeśli dowiem się co nieco może sobie walnę, zanim trafi do sprzedaży. Mam na myśli minimalną dawkę.
Sid chwycił mały woreczek, podrzucił go w rękach i zbadał zmysłami konsystencję narkotyku.