Wysokie Wrzosowiska
Zrujnowany zamek/bagna
Towarzystwo postanowiło uciekać, wykorzystując moment zamętu, jaki zapanował wśród całego plemiona Goblinów, walczących o koronę swojego poprzedniego wodza. Jako pierwszy czmychnął w kierunku wyjścia Smoko-Druid, po drodze pochwytując w przelocie Tropicielkę. Tuż za nim ruszyła tygrysica Laura, następnie Wojowniczka Lauga, ociągająca się Carys, no i w końcu Villem, wyprowadzany nawet z pomocą Olgrima.
Na dziedziniec, następnie przez zamkową bramę, i wreszcie ponownie na bagniska, z dala od tego cholernego zamku i od rozwrzeszczanych kurdupli, których odgłosy słychać było jeszcze na sporą odległość… na końcu zaś do wszystkich dołączyła Amaranthe, opuszczając ruiny drogą powietrzną. Bardka przemieniła się w jakiegoś Elfa ze skrzydłami, co się chyba Avariele zwały, czy jakoś tak.
~
Caistina siedziała sobie wygodnie na grzbiecie krążącego nad pozostałymi Davetha-smoka, wypijając jakąś miksturę, a obok nich przeleciała uśmiechnięta Amaranthe. Powietrzni zwiadowcy wypatrzyli odwiedzane już wcześniej, upuszczone obozowisko z odgryzioną nogą byłego towarzysza Laugi, wybrano się więc tam ponownie na odpoczynek, śniadanie, i uzyskanie nowych, dziennych mocy magicznych kilku osób z drużyny. Niekoniecznie w tej kolejności.
Godzina modłów Druida i Kapłana, studiowanie księgi czarów Carys, medytacje Amaranthe, podleczenie otrzymanych ran, posiłek… należało również pamiętać, że tygrysicę i Rycerza wciąż nieco trawiła gorączka, wywołana jakimś choróbskiem którego się nabawili na bagnach.
Dla jednych, czas w obozie nie był niczym szczególnym, ot odpoczynek, regeneracja sił i mocy, spóźnione śniadanie, wszystko całkiem zwyczajowe… dla co niektórych była to jednak kolejna, bezowocna chwila, marnowanie czasu, i tym podobne sprawy. No cóż byli chyba w gorącej wodzie kąpani.
~
I to właśnie Wojowniczka zauważyła oddalonego chyba i o kilometr, lecącego Czarnego Smoka na nieboskłonie. Mały punkt, przecinający przestworza, zdecydowanie owy gad, nie tam żaden ptak, czy również coś innego, latającego.
Wylądował gdzieś na bagniskach, i rozległy się jakieś skowyty - chyba jego ofiary - oraz słaby smoczy ryk, niesiony echem po okolicy.
Maksymalnie pół godziny przedzierania się w tamtym kierunku, i będą przy swym celu całej tej cholernej wyprawy. Serca wszystkich mocniej zabiły, finał przygód na Wysokich Wrzosowiskach był tuż tuż?
.