Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-05-2020, 11:32   #9
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Interesy w kiblu zostały zakończone z pełnym sukcesem. Ktoś przesądny mógłby uznać, że - choć gówniany - to sukces. Po wzajemnej identyfikacji, zawiązaniu współpracy i odczytaniu wskazówek, opuścili szalet, wcześniej spuszczając kartki ze wskazówkami do kanalizacji.

Niektórzy nawet się nimi podtarli.

Akt I - Hereticus

Poszli z torbami, opuszczając przyloty. Wyszli z terminalu i skierowali się na parking. Bez trudu rozpoznali furgonetkę w jakimś dziwnym, rdzawopomarańczowym kolorze. Niestety się wyróżniała, tutaj ktoś mógł zgrzytnąć zębami. Ale wyglądała na solidną. Popularny model GTA2 wz. Turanshush. Kluczyki były przylepione taśmą pod rurą.

Zapakowali się do środka. A raczej wepchnęli. Dwóch z przodu - padło na Bertana jako kierowcę i Varna jako cwaniaka, który zdążył zaklepać miejsce. Pozostałych pięciu z torbami wcisnęło się do czteroosobowej paki. Były gwardzista odpalił silnik. Wszystko grało. Ruszył.

Zatrzeszczało radio.

- ...oców. Pamiętajcie więc by zarezerwować miejsce w laundromacie i szykujcie się na dobrą zabawę! A teraz na tapetę wrzucamy najpopularniejsze pozaświatowe kawałki tego sezonu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=PzaAOptX-88[/MEDIA]

Opuścili kosmoport i wjechali do miasta. Wydawało się być całkiem spore, rozległe, acz zabudowa była niska - maks trzy piętra. Stare kolonizatorskie bunkry z prefabrykatów z ciemnoszarego skałobetonu mieszały się z nowymi kamienicami z lokalnej cegły. Wszystko było obficie zlane wodą - acz to za mało powiedziane. Parę dni musiało trwać tutaj oberwanie chmury czy inny monsun. Powietrze było ciężkie od wilgoci i ni to chłodne, ni to ciepłe. Chyba przejście między łagodną zimą a wiosną, dość typowe dla agroplanet. Woda ściekała do studzienek strumieniami, a z dachów lała wodospadami. Ulice były cholernie ciasne, na półtora wozu szerokości, a zakręty cięte w 90 stopni. Przynajmniej chodniki były puste, ludzi gdzieś wywiało. Samochodów też mało. Tylko wszędzie syf, jakby batalion kontenerów na śmieci rozsadziło granatami. Albo sekciarz-samobójca wysadził się w warzywniaku. W całym mieście oprócz zapachu deszczu był też dziwny aromat. Ferment, chyba.

W akompaniamencie muzyki z radia (nie dało się go wyłączyć ani wyciszyć, pokrętła były zjebane), ekipa niespiesznie poruszała się vanem po okolicy. Wóz był dobry. Nie za szybki, wolno się rozpędzał, ale miał dobre hamulce i świetną sterowność. Bez problemu wchodził w te kanciaste zakręciki i był wygodny. Może nie dla tych z tyłu, ale tych z przodu gówno to obchodziło.

Tylko, że dość szybko się zgubili. Jak to na dość "świeżej" planecie kolonialnej wszystkie ulice miały tak zwane generyczne nazwy. XVII, CLX, XIII... jeden wał. Ale, wreszcie znaleźli jakichś ludzi. Jakiś pochód, demonstracja, albo kolejka do autobusu. Podjechali. Varn otworzył szybę (w zasadzie to już miał otwartą, bo zimny łokieć) wystawił łysy łeb żeby zagadać jakiegoś cywila o drogę.

Jeb.

Prosto w twarz. Jakiś owoc czy coś? Varn starł go z twarzy, zaraz potem drugim w łysą pałę. Dzika tłuszcza przelewała się w amoku przez ulice miasta waląc przejrzałymi owocami do wszystkich. Dudniła muzyka i gwar.

Chłopaki z paki nie wiedzieli co się dzieje - czemu stali, dlaczego tak głośno? Sotanus otworzył drzwi. Zobaczył ciżbę. I dostał owocem w mordę. A zaraz potem wszyscy pozostali. Potężne, miękkie, nabrzmiałe sfermentowanym sokiem "melony" waliły po nich jak ciężkie bolty po mutantach na polu bitwy.

Wreszcie, ciżba przelała się z lewa na prawo i ich zostawiła. Kompletnie przemoczonych. Ruszyli dalej, bo co im pozostało? Ostrożnie, bo koła boksowały na rozlanej zupie z owoców.


Dotarli wreszcie, ze dwie, trzy godziny przed wieczorem. Wściekli (acz niekoniecznie), brudni, przemoczeni, zmęczeni. Ale mieli żarcie. Po mieście krążyły ciężarówki rozdające ludziom żywność i wodę. Od nich dostali wskazówki, a także chleb, pasty na ten chleb, suszone warzywa i owoce, oliwę, pitną wodę... i torbę nadgniłych owoców. Do obrzucania się. Wszak trwały właśnie dni Festiwalu Zgniłych Owoców. Nadchodziła wiosna, czas pracy dla całej populacji planetarnej.

Klucze były w schowku. Zaparkowali samochód (trzeba go będzie umyć na zewnątrz i od środka bo zaśmierdnie), dostali się do mieszkania. Ale... co bystrzejsi spostrzegli, że coś było nie tak. Nie byli sami. Mieszkanie nie było opuszczone, a miało być puste. Porwali za pistolety. Wkroczyli do środka ostrożnie.

Zza jednego z winkli wystawała lufa auto-karabinu.

- Mam paczkę dla pana Bertranda! - kobiecy głos, altowy.

Ułamek sekundy dłużej niż to powinno trwać, ktoś przytomny z ekipy rzucił odpowiedzią.

- Yyy... nareszcie, czekałem na nią od ośmiu dni. Uh, proszę wejść.

Lufy opuszczone. Drzwi zamknięte. Zza rogu wyszła średniego wzrostu, wysportowana kobieta w późnej trzeciej dekadzie życia. Na sobie miała tylko sportową bieliznę, przez ramię przewieszony ręcznik. W dłoniach autogun. Czarne włosy ścięte do ramion, chłodne niebieskie oczy z brwiami ściągniętymi grymasem wkurwienia. Była cała uwalona sokiem z owoców, podobnie jak jej ciuchy, złożone w koszu.

- Nareszcie! Rozlokujcie się. Mały pokój przy łazience jest zajęty. Żywność na stół w kuchni. Jak kto umie gotować to niech robi wieczerzę. - zawiesiła karabin na haku zamiast ręcznika, wyglądało to abstrakcyjnie - Łazienka jest moja na razie, zaraz zwolnię.

Zamknęła drzwi z trzaskiem, zakluczyła. Zaszumiała woda pod pryszniciem i tyle jej widzieli.

Mieszkanie było przestronne i czyste, acz puste. Śmierdziało fungicydem i świeżą wykładziną. Prawie zero mebli. Pokój dzienny/salon (w zasadzie to pusta przestrzeń nie licząc jednej kanapy i stolika), podłużna kuchnia (do której nie było drzwi tylko kotara z grubych drewnianych korali; ale była w pełni wyposażona), zajmowana właśnie łazienka, osobny kibel (czysty, ale ciasny tak bardzo, że rosły chłop musiałby tam się chyba zwinąć do pozycji prenatalnej by się zdefekować, a umywaleczka była chyba na jedną dłoń), trzy pokoje z paroma szafkami, szafami i trzema łóżkami - jedno piętrowe dla dwojga dzieci, drugie małżeńskie, trzecie (przy łazience, więc zajęte chyba) pojedyncza prycza.

Grubo.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 30-06-2020 o 11:52.
Micas jest offline