Czas: IX.20; wt; południe
Miejsce: wnętrze osady; przy kontenerach
Warunki: jasno, skwar, pogodnie, łagodny wiatr, opustoszałe miasto i dżungla,
Marcus
- Nie cwaniakuj. Łapy do góry i włazić do środka. - facet w gazmasce przestał być miły i się uśmiechać. I chociaż nie znał Marcusa to chyba zdawał sobie sprawę z przewagi broni zasięgowej i talentów negocjacyjnych wycelowanej lufy. Bo powoli się cofał, drobnymi, spokojnymi kroczkami zwiększając odległość od trójki gości i utrudniając zaskakujący atak. Sam wysunął z kabury pistolet i wycelował go głównie w Marcusa. Za jego plecami szczęknęły dwa odbezpieczane zamki tamtych dwóch. Will i Ricardo zrobili ruch pośredni między tym jakby chcieli się skulić przed ciosem a sięgnąć po broń na ramieniu.
- A-a-a! - facet z pistoletem krzyknął ostrzegawczo odbezpieczając swoją broń.
- Nie zdążycie. Nie róbcie głupot to może jeszcze się wywiniecie. Nie macie szans. Na pierwszy strzał przybiegną nam na pomoc. - pokręcił głową by uświadomić gościom w jak kiepskiej sytuacji się znaleźli. No rzeczywiście zanim by ściągnąć karabin, odbezpieczyć wycelować to tamci z wycelowanymi lufami zdążyliby przynajmniej raz strzelić. Czy więcej to zależy jaką mieli broń jak coś samopowtarzalnego to pewnie więcej niż raz. Ten z pistoletem też raczej zdążyłby strzelić przynajmniej raz nim Marcus by go dopadł.
- Łapy do góry! Wszyscy trzej! Ale już! - krzyknął ponaglająco do całej trójki. Załzawieni Will i Ricardo zamarli z dłońmi na paskach swojej broni jaką zaczęli ale nie dokończyli zsuwać z ramienia. Ci dwaj za nimi byli gotowi do strzału. Marcus przez trochę niewyraźne wizjery swojej gazmaski słyszał swój oddech i widział, że ten z pistoletem również. Dzieliły go do niego ze trzy, cztery kroki. Mógł liczyć, że tamten spudłuje albo nie trafi go zbyt groźnie ale