Rozdział II
“Król i Królowa”
“Potężnych Pięcioro"(genialnie tak nazwanych przez jednego z nich u pewnego Barona w pewnym mieście) albo zostało wciągniętych w dziwaczną dziurę-portal(?) na bagniskach, lub wskoczyło w nią dobrowolnie, uciekając przed smoczycą, z którą nie mieli praktycznie żadnych szans w walce. Co innego ubić smoczka wielkości konia, ale bydlę dwa razy większe... Jak powstał z kolei sam portal? Pewnie przez jakieś wypaczenie magii, połączonego wybuchu nią wywołanego i zionięcia gada… ale zresztą, kto by to tam dokładnie wiedział.
Uczucie spadania zdawało się trwać całą wieczność. A do tego i spadania w nicości, otoczonym nicością, lecąc w nicość… wszędzie ciemno, pusto, bez jakichkolwiek odgłosów, bez innych towarzyszy, po prostu jedynie uczucie lotu w dół, trwające i trwające i trwające.
I w końcu coś się pojawiło. Na dole, jeszcze mocno oddalone, widoczne jakby przez mgłę, albo… widziane rozmazanym wzrokiem pijaka. Bruk.
Uliczny bruk!
A potem był ból i już nic więcej.
***
Budzili się w… hospicjum. Zabandażowani praktycznie na całym ciele, wysmarowani olejkami, maściami, czując się nawet dobrze. Tu i tam jeszcze coś trochę bolało, czy i odrobinę "rwało", ale chyba poza odczuwalnymi sińcami z ciałem było wszystko w porządku.
Budzili się w miękkich łożach, oprócz bandaży będąc praktycznie nadzy - choć oczywiście przykryci pościelą - otoczeni gromadką dziewek i paru młodzików. Wszyscy nosili te same stroje, wszyscy miło się uśmiechali, byli życzliwi, pomocni.
Towarzystwo powoli do siebie dochodziło po wydarzeniach na bagnach. Carys, Villem, Daveth, Olgrim. Wszyscy leżeli w tej samej salce, gdzie było jeszcze kilka pustych łóżek. Każde łoże było otoczone kotarką wiszącą z sufitu, zapewniającą prywatność przy jakiś zabiegach i tym podobnych, w tej chwili były one jednak wszystkie rozsunięte. Przed łóżkami stały duże skrzynie, w których znajdował się kompletny dobytek każdego z nich(o czym dowiedzieli się później). Przez duże okna wpadały ciepłe promienie słońca...
Zresztą, po kolei, dowiadywali się różnych rzeczy, wypytując miłe akolitki i akolitów:
Znajdowali się w krainie zwanej Damara, w ogromnym mieście
Heliogabalus, które było jego stolicą, a przebywali w królewskim(!) hospicjum. To wszystko zaś było gdzieś na północnym wschodzie Faerunu, baaaardzo daleko od Wysokich Wrzosowisk, i od Centralnych Ziem Zachodnich…
Spadli "z nieba" prosto na jeden z głównych placów w mieście, wywołując małą panikę wśród miejscowych. Spadli wraz z rzeką błota, wody, mułu i tym podobnych, i wraz z… głową małego smoka, i odciętym łapskiem większego(czyżby smoczyca próbowała kogoś z nich złapać przez portal, a magia odcięła jej łapę?).
Spadli wraz z tygrysem, którego chciano zabić widłami i halabardami, jednak "ktoś" burknął przed utratą przytomności, iż ta należy do niego… co potwierdziła "taka mała pannica z łuskami na ciele", oszczędzono więc zwierzę, które również lizało swe rany, będąc "gdzieś" pod opieką.
A właśnie! Propo tej z łuskami...Amaranthe wyszła ze wszystkiego w najlepszej kondycji, i zawołano ją na wieści o wybudzeniu się towarzyszy. Wkrótce zjawiła się więc przy pozostałych uśmiechnięta dziewczyna, bez żadnych jednak już bandaży na ciele, w swym zwyczajowym stroju, choć i bez broni przy boku.
Leczono ich rany, oparzenia, złamane kości, i tym podobne, bardzo poważne stany, przez trzy dni. Zarówno magią, jak i zwyczajowymi, bardziej przyziemnymi sposobami, a przez całe owe trzy dni wszyscy pozostawali nieprzytomni…
Nigdzie jednak nie było Laugi. Ta nie pojawiła się z nimi po drugiej stronie portalu. Jej los pozostawał nieznany, choć wydawał się przesądzony.
-
Wreszcie się wyspaliście? - Uśmiechnięta Bardka usiadła na brzegu łóżka Krasnoluda, spoglądając i w twarze innych, nieco skołowanych towarzyszy -
Tak. Wszystko jest w porządku. A królowa bardzo chce was w końcu poznać osobiście, tyyyyyle jej o was naopowiadałam… - Zachichotała Amaranthe.
***
Komentarze jeszcze dzisiaj