Na świecie istnieją miliony rzeczy mogących człowieka unicestwić; w ułamku sekundy wymazać życie, które z takim wysiłkiem stara się podtrzymywać. Wszystko kręci się wokół tego, by nie umrzeć. Jedzenie, sen, oglądanie się w prawo i lewo przed przejściem przez ulicę. Każdy drobiazg ma uchronić przed czymś, co i tak nieuniknione. Jeśli się nad tym zastanowić, to bez sensu… największy dowcip świata. Całe życie jest zorganizowane wokół tego, żeby przedwcześnie nie odejść z tego świata, a jednocześnie doskonale wiadomo że to jedyna rzecz, której się nie uniknie.
Przeznaczenie dopadło panią Giovanni kilkadziesiąt metrów od własnego mieszkania, na schodach przeciwpożarowych… a może dopadła ją już wcześniej i teraz tylko Śmierć upomniała się o zaległy trybut. Marlow wiedziała jedno: chciała uciekać, zerwać do szaleńczego biegu na ślepo. Do przodu, jak najszybciej! Tak szybko, żeby zostawić za sobą szaleństwo i zły sen w którym pogrążyło się Raccoon City… a wtedy ktoś szarpnął ją za ramię. Zatrzymała się, przyszpilona do jednej chodnikowej płyty siłą większą niż jej własna. Przerażona odwróciła się przez ramię, a piegowatą twarz przeciął grymas rozpaczy.
Przegapiła zagrożenie, dopadła ją inna pani Giovanni… przeszła przez Latynoskę i blondyna… zagryzła Kevina. Zwłaszcza ostatni przebłysk wywołał bolesny skurcz w jej piersi.
Ale to nie był chodzący trup, nad sobą ujrzała zapuchniętą, wymiętą twarz o przekrwionych oczach. Z lewym wyróżniającym się czerwonym kleksem wylewu. Drugi uderzył ją zapach przetrawionego alkoholu. Trzeci przyszedł dźwięk, słowa wypowiedziane pod adresem gdzieś poniżej średniej ulicznej. Dziewczyna zamrugała, zielone oczy rozszerzyły się w zdziwieniu przełamującym przerażenie. Pokiwała głową potakująco, pokazując że rozumie, mimo że głos nie dał rady przejść jej przez gardło… a potem nagle chaos się zakończył. Ciało staruszki upadło na brudną ziemię, nieruchomiejąc ostatecznie, zaś Leah nie wiedziała co powinna czuć. Z jednej strony ulgę, że jeden koszmar się zakończył, z drugiej za to ściskało ją w gardle, a głowa kręciła się przecząco na boki. Nie tak powinno być, szło tak okropnie nie tak…
Gdzieś obok padło jeszcze jedno ciało, echo huku broni wciąż dudniło rudzielcowi w uszach i nagle zapanowała cisza. Marlow zamrugała, rozglądając się po okolicy, patrząc z duszą na ramieniu, po twarzach pozostałych, zaczynając od tej u góry.
- N… n-nic panu nie jest? - spytała blondyna, zmuszając sztywne mięśnie wokół ust, aby uniosły ich kąciki odrobinę ku górze. Ścisnęła też dłoń do tej pory trzymającą ją za ramię.
- Dziękuję… - dodała cicho, łypiąc do góry. Zatrzymał ją, nie musiał. Mógł pozwolić wpaść na zagrożenie i liczyć, że zajmie się ono nagłym posiłkiem, ale nie. Stali tu oboje - Dziękuję - powtórzyła, przenosząc wzrok na Latynoskę. Kobieta miała broń i wyglądało, że umie się z nią obchodzić, o czym świadczyły nieruchome ciała, tym razem ruchome definitywnie.
- A pani… nic pani nie jest? - spytała, a ledwo to powiedziała, zerwała się z powrotem w stronę wyjścia z baru, wyciągając ręce do ostatniej sylwetki, tej w mundurze.
- Kevin! - pisnęła z przejęciem - Jesteś cały?!