Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-08-2020, 21:22   #320
Deszatie
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Walka o zapłon auta trwała długo. Zbyt długo zdaniem Mervina, lecz nieustępliwy charakter towarzysza powodował, że i Brytyjczykowi udzielił się taki nastrój. W końcu jednak ich obu ogarnęła rezygnacja i decyzja o marszu stała się nieuchronna. Sam biolog nie miał nic przeciwko, przywykł do trudów, ciało działało automatycznie w trybie strefowego niebezpieczeństwa. Chociaż ciężar ekwipunku dawał mu się we znaki, starał się ani mimiką czy głośniejszym westchnieniem nie zdradzić zmęczenia. Nie wiedział jak długo będą wędrować. Zapasy wody i pokarmu musiały być pokaźne, lepiej by w finalnej potrzebie nie zabrakło mu posiłku i napitku. Głupotą byłoby nie mieć sił na dotarcie do muru z powodu braku jedzenia i wody. Przy optymistycznym założeniu, że uda im się uniknąć pułapek zony i przechytrzyć strefowe bestie...

Wędrówka doskwierała swą monotonią. Po jakimś czasie nie miał już sił i ochoty na ciche przyśpiewki dodające otuchy, bo ileż można nucić "Its a long way to Tipperary..."? Przemierzali drogę niczym za linią frontu z dawnej wojny. Ślady, które napotykali, były oddechem przeszłości, cmentarnym duchem okaleczonego świata. Nawet nie wiadomo przez kogo? Jakie siły zgnębiły ten ziemski padół? Co się właściwie stało? Z każdym krokiem uświadamiał sobie, że odpowiedzi na te pytania zupełnie nie zmieniłyby jego położenia. Nadal uparcie brnąłby naprzód wiedziony instynktem przetrwania.
Świat wokół tez jakby stracił zainteresowanie dwójką piechurów. Co prawda Mervin słyszał odgłosy, szepty czy inne hałasy, których źródło nie sposób było namierzyć. Krążyły gdzieś wokół nich, nieuchwytne jak wiatr... Raz bliżej, raz dalej, czasem świst przy samym uchu, kiedy indziej stłumione echa jakby zza ściany lasu... Nauczył się je tolerować, jak obecność jakiegoś tajemniczego chochlika z legend. Niegroźnego uprzykrzacza , nie stanowiącego jednakże bezpośredniego zagrożenia.

Kiedy po trudnym do oceny upływie czasu spojrzał w niebo, zwolnił nieco kroku, nie wierząc oczom. Krwistoczerwona poświata ustąpiła pola ołowianym szarościom, przypominającym nieco wyspiarski klimat. Może to dobry znak? Starali się trzymać kierunek marszu. Z kilku prawie nieczytelnych tablic Wilgraines wywnioskował, że idą na południowy zachód. Byle dalej od zdewastowanej metropolii. Faktycznie było mniej gruzów, za to więcej obumarłej przyrody, jak z lasu zroszonego kwaśnym deszczem. Trawa też była pozbawiona zielonego połysku tak charakterystycznego dla tych regionów. Wszędzie wysuszona pustka i szarość w bogatej palecie odcieni.

I nagle pośród tego upiornego morza, objawiła się "wyspa". Budynek, o którym pamięć natychmiast by przeminęła, ale coś sprawiło, że obaj wyrwali się z miarowego rytmu i zwrócili nań baczniejszą uwagę. Może dawniej był to sklep lub warsztat, zresztą to nie było istotne. Mervin patrzył na puste oczodoły okien, ściany pokryte siecią spękanych żyłek. Wydawało mu się, że dojrzał chwilowy ruch. Nie wiedział, czy może zaufać zmysłom? Zmęczenie monotonnym otoczeniem dawało się już we znaki.
Jego towarzysz również się zatrzymał, co było znamienne.

Doktor wahał się, ale niezbyt długo. Nie wierzył, że jakaś napotkana istota pomoże im we wskazaniu drogi. Bardziej prawdopodobne, że był to jakiś fantom ze Strefy, pułapka na wędrowców albo zwierzę. Brytyjczyk wskazał gestem Polakowi, aby obeszli ten budynek, zachowując dystans i ostrożność, bowiem zbytnia ciekawość w Strefie naprawdę mogła zaprowadzić do piekła...
 
Deszatie jest offline