Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-10-2020, 14:12   #3
rudaad
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
W sumie od dwóch dni jestem po seansie "Hellbound: Hellraiser II (1988)" i do tej pory mam tak mieszane uczucia, że sama nie wiem co napisać.

Zacznę oczywiście od tego, że film jest bezpośrednią kontynuacją jedynki, przedstawiającą losy wcześniej poznanych już bohaterów, a w 35 pierwszych minutach filmu widzimy streszczenie całości: "Hellraiser: Wysłannik Piekieł (1987)". Jeśli nie mieliśmy szczęścia zapoznać się z inauguracją serii to wystarczy też w przygodę z Cenobitami wyruszyć od dwójki.

Streszczenie moich odczuć estetycznych mogę odnieść do jednego słowa - "monumentalizm". Określenie to idealnie pasuje do wszystkiego co można zobaczyć w filmie:
- Do wizji piekła jako ogromnego i indywidualnego labiryntu umysłu każdego człowieka;
- Kiczu w przedstawieniu narodzin, życia i śmierci Cenobity Channard'a;
- Nieśmiertelności pożądania w każdej przedstawionej formie - czy to życia wiecznego, żądzy, potęgi, władzy, czy sado-masochizmu;
- Niespójności fabuły i motywacji postaci;
- Wielowymiarowego przedstawienia Cenobitów.

Ostatnie stało się moim ulubionym wątkiem zawartym w wyprodukowanej w 1988 roku części kultowego cyklu horrorów. Nigdy nie przerażały mnie potwory, inaczej miała się rzecz z zatraceniem własnej osobowości i ujawnieniem szaleństwa skrytego w każdym człowieku.

Było nieźle, choć mogło być znacznie lepiej to są w tym obrazie elementy, w których można się naprawdę rozsmakować.





Już wczoraj skończyłam oglądać "Hellraiser III: Hell on Earth (1992)" i muszę powiedzieć, że obraz Anthony'ego Hickox'a z 1992 roku bardzo mi się spodobał. Może podzielę się bardzo niecodziennym odczuciem, ale wiele radości przyniosła mi cała masą elementów typowych dla amerykańskiego kina akcji z lat 90-tych! Wartka akcja, zero zbędnej dłużyzny na ekranie, w większości głupie jak but postacie i sporo humorystycznych scen (choć już usłyszałam bardzo krytyczny komplement na temat mojego poczucia humoru od osoby, z którą w pierwszym momencie podzieliłam się swoją recenzją). Wymienię Wam trzy, które tak mnie uradowały, że śmiało określiłam "Piekło na Ziemi" jako naprawdę fajny film (choć nie w kategorii horrorów):

1) Pozwólcie, że opowiem Wam dowcip: " Z baru wchodzą: barman, dj-ej i kamerzysta..." - ciąg dalszy (serio) musicie sobie obejrzeć sami.

2) Na co komu Wonder Women skoro są bohaterki serii Hellraiser'a? Jeśli ktoś szuka silnych kobiecych kreacji to nigdzie poza ten cykl nie musi się wybierać. Niebo feministki.

3) Genialna scena z kościoła - kiedy Pinhead nabija się z całej katolickiej wiary i udaje Chrystusa.



Ponad to mamy: wyraźne nawiązanie w swojej nieporadności do klimatu pierwowzoru serii oraz najlogiczniejsze z tego wszystkiego rozwinięcie rysu charakterologicznego Pinheada rozdzielonego od ograniczającej go ludzkiej jaźni. Ta wersja kapłana cenobitów, jak do tej pory, najbardziej ze wszystkich jego przedstawień przypadła mi do gustu.

Tą konkretną część polecam na - takie radosne, trochę wykolejone i całkowicie niepoprawne politycznie - odstresowanie się.






Miałam napisać recenzje III przed obejrzeniem IV, ale nie zdążyłam, więc piszę obecne słowa podświadomie porównując oba filmy ze sobą, a jednocześnie walcząc ze śmiechem przez łzy nad obrazem z 1996 roku, do którego nikt nie chciał się przyznać. "Hellraiser: Bloodline (1996)" to realizacja, którą dało by się uratować, gdyby obcięło się ją o połowę, przestało szargać pamięć Pinhead'a i nazwało powstałe dzieło innym tytułem niż Hellraiser. Zamiast tego dostajemy przyzwoity kawałek quasi-gotyckiego horroru rozgrywający się we Francji w XVIII wieku, bardzo rozklekotaną fabułę z 1996 roku wypełnioną masą nieścisłości, bardzo złych i powtarzalnych kreacji nowych bohaterów, niewychwyconych bezsensów i całkowitą utratą ścisłości oraz założeń dotychczasowego cyklu. Na koniec nawiedza nas paskudna space opera z happy endem osadzona w 2127 roku. Efekt był taki, że nawet Pinheadowy tekst odnoszący się do religii oraz świetnie wizualnie oddana scena połączenia strażników, nie były w stanie uratować dla mnie tego tytułu. Gdy ekran zgasł, zostały mi w głowie dwa uporczywe pytania... i pomijam już "Boshe, dlaczego oni to w ogóle wypuścili?"

1) Co się stało z monumentalnym obrazem piekła przedstawionym w dwójce? Czemu nikt już tam nawet nie zagląda?

2)Dlaczego nikt nie zabiera nikogo na wieczne cierpienia? Z jakiego powodu prosta sieczka zaczęła Cenobitom wystarczać?

Być może rozstrzygnie mi te kwestie kolejna odsłona Hellraisera, która czeka na mnie już jutro wieczorem. Chociaż... Szczerze? To wolałabym zwyczajnie o nich zapomnieć, tak jak i o całym "Dziedzictwie krwi".





Jestem po dwóch następnych seansach kolejnych części sagi Hellraisera. Na szczęście recenzję mogę zacząć od "Hellraiser: Inferno (2000)" uznawanej przez większość za najlepszą kontynuację kultowej jedynki. Realizacja Scott'a Derrickson'a zaskoczyła mnie wieloma rzeczami. Począwszy od zupełnego wywrócenia całej wizji pierwowzoru cyklu Hellraisera na lewą stronę, po prawo samostanowienia odrębności tego filmu od całego popkulturowego nurtu jego archetypu. Można obejrzeć “Wrota Piekieł” jako kompletnie odrębną produkcję, bez znajomości nawet pierwszej czy drugiej części i doszukać się w niej niesamowitych smaczków, które i tak wpłyną na odbiór kolejnych kulturowych wzorców. Ja znalazłam kilka fajnych nawiązań: do “Lśnienia”, do “Max Paina”, do “Silent Hilla”, czy nawet do “Klątwy”.

Słowem podsumowania: dostajemy kawał dobrego thrillera noir podszytego obłędną wizją piekła, która powraca za każdym razem, gdy na ekranie króluje śmierć. Pojawiają się maleńkie zgrzyty fabularne i każdy fan Hellraisera chciałby zobaczyć inne zakończenie fabuły, ale nie ma ucieczki z ramion Cenobitów, które nareszcie na nowo podźwignęły perwersyjne spełnienie udręczonej ludzkiej natury.

Jest się w czym rozsmakować, choć nie każdemu obiecuję zmysłową rozkosz.






Zabieram się do recenzji tego filmu jak pies do jeża albo Ruda do Pinheada, bo mam wrażenie, że była to najgorsza z obejrzanych przeze mnie realizacji tego cyklu. "Hellraiser: Hellseeker (2002)" razi mnie chyba wszystkim, poza powrotem, w kliku scenach, do klasycznej konwencji splatterpunku. Oprócz tego mamy bigos z pomidorowej, bo tyle razy nie da się przemielić i odgrzać kotleta, ile razy “Droga do piekieł” wykładała się na swojej powtarzalności. Widać to zwłaszcza w moralizatorskim ujęciu rozwiązania fabuły obrazu…

Ponadto mamy szaleństwo, mamy Cenobitów, mamy krew, seks (wokół którego zaciska się oś szaleństwa głównego bohatera) i sieczkę - nie mamy tylko niczego świeżego, więc nie mam nic konkretnego, a tym bardziej dobrego, do powiedzenia o tym tworze.






Recenzja na bardzo gorąco, bo tuż po obejrzeniu: “Hellraiser: Deader (2005)”, czyli VII odsłony stale ocenianej od 21.10. przeze mnie serii.

Powiedzieć, że "Sekta" jest jedynym filmem dla młodzieży do lat 16-tu z serii Hellraisera to jeszcze nie powiedzieć, nic. Oglądałam jak za karę.

Tendencyjna martyrologia kolejnej silnej żeńskiej postaci pokrzywdzonej kucykami i nawiązaniem do sześciennej łamigłówki, którą da się rozwiązać (jak się teraz okazało) “rzutem otwarcia”.

Mam dziwne wrażenie, że film powstał na kanwie fali młodzieńczego uwielbienia do wilkołaków i wampirów ze "Zmierzchu", a Rick Bota zadał sobie nagle sakramentalne pytanie: ”a czemu by zombie nie miało chwycić?” No nie chwyciło, nie przemówiło, nie przekonało.

Narzekałam już na VI część? Tam chociaż Pinhead był zachwycający! Tu? Tu, w roli "wujka dobra rada", stracił cały urok subtelnej rozkoszy masochistycznego wywyższenia.





Po VII części sagi Hellraiser, miałam nieodparte wrażenie, że nic gorszego nie może mnie już w tej przygodzie z horrorem spotkać i… nie pomyliłam się.

"Hellraiser: Hellworld (2005)" jaki by nie był, stanowił arcydzieło kinematografii przy poprzedniej odsłonie serii. Żarty na bok, ale to ostatni z oglądanych przeze mnie obrazów, w których nieodżałowany w roli Pinheada Doug Bradley się nam ukazał. Co prawda jego sakralna kreacja głównego Cenobity skakała ze sceny na scenę jak wygłodniała wsza, ale kult arcymasohisty był, nawet w tak postrzępionej wizji, głęboko odczuwalny. Do kompletu z Pinheadem dostaliśmy w Hellworld.com piękną, przekonującą scenerię wielkiej przesiąkniętej krwawą historią posiadłości i (dla niektórych) zaskakujące zakończenie fabuły. Co prawda w całej realizacji scenariusza, co chwilę napotykaliśmy toporne wskazówki co zdarzy się w filmie za minutę i za całe ich 95, ale nie odbierało to do końca pozytywnych wrażeń jakie niosła za sobą ta produkcja. Dokładnie odwrotnie było ze zidiociałymi bohaterami, ich prostackimi dialogami, niepotrzebnym happy-endem i kolejną silną, feministyczną kreacją bogini kung-fu na czele odkrywania zagadek wielkiej gry na imprezie dla fanów pierwotnie wykreowanego przez Cliva Baker’a świata.

Słowem podsumowania - przyjemny slasher, który tylko by zyskał na zdjęciu łatki Hellraiser i rozszerzeniu scenerii o inne kultowe motywy i maszkary z popkultury.





Przedostatni tytuł do recenzji - uff! “Hellraiser: Revelations (2011)” - zaskakująco dobry film (dla mnie), pierwszy po dwójce, który na nowo wyciągnął serię z mieszanych konwencji ekranowych nie wpisujących się w nurt sadomasochistycznego pędu do opętańczej masakry ludzkiej świadomości jej własnej duszy.

Nareszcie dostajemy obrzydliwe gore, na które czekałam przez tak wiele części serii Hellraiser. Z tego co widziałam w Internecie, moja ocena będzie cieszyć się taką samą popularnością jak sakramentalne zdanie powtarzane na wszystkich konwentach postapo “Fallout Tactics był jedną z najlepszych odsłon Fallouta - nie powiedział nigdy żaden fan postapo”. Cóż… Ja powiedziałam. Strasznie lubiłam tą grę i strasznie nieprawilnie spodobał mi się Revelations. Owszem, nie da się ukryć, że to niskobudżetówka z kiepską obsadą, sztucznymi efektami specjalnymi, ze złą pracą kamery i okropnym aktorstwem, zwłaszcza Stephan’a Smith Collins’a w roli Pinheada. Odarto wspomnianą postać z wizji monumentalności wykreowanej latami przez Doug’a Bradley’a.

Mimo to wszystko, absolutnie wszystko - mi się film podobał.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 02-11-2020 o 14:52.
rudaad jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem