Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-10-2020, 17:32   #26
Witch Slap
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=c6ZBewK59z8[/MEDIA]

Noc; Miami; Plaża


Bycie siostrami to najdziwniejsza więź, w której bliskość buduje nawet sterta złości albo chwila wspólnej ciszy. Siostry mogą się z sobą nie zgadzać, mogą się kłócić, mogą być z innych światów, ale są z sobą nierozerwalnie związane w sposób, którego same nigdy nie zrozumieją i potrafią odczuwać fizyczny dyskomfort jeśli ich rozłąka trwa za długo, a losy tej drugiej nie są do końca znane. Gdy cień nadziei rozrasta się, wychodząc z zakamarków umysłu i powoli oplata serce. Chociaż Melody wmawiała sobie, że to przez wewnętrzną irytację naburmuszonym Jamesem, miała ochotę złamać narzucone normy i najzwyczajniej w świecie się nawalić w tym dennym, południowym barze. Całą jej jaźń wypełniała paląca potrzeba wypicia palącej wódki. Nie wina, jak należało dobrze urodzonym , albo dobrze wychowanym damom. Tylko wódy - taniej, podłej berbeluchy, wypalającej zarazki i grzechy razem z podskórnymi lękami. Myślała o tym tak intensywnie, że nieomal czuła cierpki smak na języku i uczucie lekkiego pieczenia w gardle. Czuła, jak spływa po przełyku i kojąco się rozpływa w żołądku , szukając drogi do krwiobiegu. Wyobrażała sobie, jak małe, uśmiechnięte kropelki wskakują do żyły i z radosnym "Hurrra!" płyną prościutko do mózgu, żeby zaaplikować rozedrganym szarym komórkom uspokajający zastrzyk z samych siebie. Drobne, połyskujące siostry miłosierdzia, równie piękne co blondynka po drugiej stronie stołu.
Wreszcie, gdy poczyniono ustalenia, a ekipa zaczęła się rozchodzić lub interesować zgoła kim lub czym innym, Lane skorzystała z okazji i odeszła od stołu. Z dumnie uniesioną brodą podeszła do potomka angielskiego handlarza cytrynami, rozmawiającego przy barze z miejscowymi łebkami. Stanęła tuż obok, niwelując dystans do zera, co zwykle przyprawiało ludzi o niepokój. Nikt normalny nie lubi obcych widm naruszających ich strefę komfortu, ale dla Williama Melody nie była już obcym duchem. Odwróciła twarz i podniosła ją do góry, bo blondyn był od niej wyższy. I cięższy. I o wiele cieplejszy, co dało się łatwo wyczuć nawet przez czarny uniform, gdy stali ramię przy ramieniu.
- Plaża. Jose - powiedziała krótko.

- Już chcesz iść? - blondyn zapytał zerkając w kierunku frontu aby spojrzeć jak to zrobiło się już ciemno czy jeszcze nie. No ale już panował zdrowy półmrok. Co zapowiadało, że jak ta plaża nie jest zaraz za rogiem no to pewnie dojdą tam już po ciemku. - No dobra. - mruknął gdy chyba coś przemyślał czy przekalkulował. Wrócił do swoich barwnych kolegów i chyba zaczęli się żegnać. Ci coś pytali zerkając ciekawie na mroczną sylwetkę która pozwalała sobie na taką poufałość z ich kolegą.

- To Greg i Antonio. - powiedział gdy rozpoznała jak wymienił jej imię pewnie ją przedstawiając kolegom. No to i jej przedstawił ich. Ci pokiwali głowami i machnęli ręką na przywitanie. Ale też już się żegnali. Bo wymienili uściski dłoni z blondynem i ten w końcu ruchem dłoni dał znać, że czas się zbierać z tego lokalu.

Federatka kiwnęła im głową, jednemu i drugiemu. Czekała aż zapoznanie i pożegnanie dobiegną końca, wszak byli dla niej obcy, pewnie nie umieli się komunikować w sposób cywilizowany. Zanim jednak odeszła ze swoim tubylcem, zatrzymała się i popatrzyła przez ramię, kładąc dłoń na piersi, tak jak poprzednio Will zrobił to przy podawaniu imienia.
- Muninn - powiedziała cicho, patrząc każdemu w oczy wzrokiem bez grama ciepła. Spieszyła się, ale nie wypadało robić blondynowi pod górkę. Raz jeszcze kiwnęła im głową, tym razem na pożegnanie, i już bez opieszałości poszła śladami przewodnika, wychodząc z lokalu na ulicę.

- To jesteś Melody Muninn? - gdzieś po drodze blondyn w białych spodniach i kolorowej koszuli próbował chyba sobie uszeregować jakoś jak właściwie na imię a jego towarzyszka. I tak szli sobie przez to tropikalne miasto. Powoli zmierzch przechodził w wieczór. Ale chociaż skończył się i dzień i dzień roboczy. To miasto bynajmniej nie spało ani nie szykowało się spać. Jej blond przewodnik nie tracił dobrego humoru i odkąd opuścili bar u Diego to się nawet rozgadał. Z werwą tłumaczył jej swoim kalekim angielskim co jest co. I nie dał rady nie wrzucić jakiś latynoskich wstawek. Wydawało się, że to właśnie jego naturalny sposób komunikacji na jaki odruchowo i samoistnie przechodzi przy byle okazji. I musiał się starać aby wracać do angielskiego.

- Dobrze przyjechaliście. Dobry czas. Jest karnawał. Tańce, muzyka, śpiew! Zobacz. Widzisz? - tłumaczył z werwą gdy wskazywał jak w jakimś lokalu ze dwóch mężczyzn grało na gitarach, trzeci śpiewał coś po latynosku a dwie czy trzy pary tańczyły coś żwawego i gorącego. Blondyn też wesoło się pogibał zdradzając, że taniec nie jest mu obcy i lubi to robić.

- I jest przed huraganami. W lecie się zaczynają. Teraz jeszcze nie. Za wcześnie. - wesoło nawijał dalej by wskazać zalety takiego momentu przyjazdu do miasta. Prowadził ją przez ten wieczorny mrok. Gdy przechodzili przez jakieś zamieszkałe ulice było barwnie i kolorowo, Prawie wszędzie ktoś coś grał albo tańczył. Ale przechodzili też przez puste ulice. Wtedy było trochę strasznie. Echo gwaru cywilizacji cichło, światła robiły się punktami w oddali, sylwetki jak były to z daleka. A tu, niby w środku miasta ale było jak w bezimiennych Ruinach. Do tego takich zduszonych przez żywą zieleń dżungli. Która po zmroku zdawała się ciemnością o szeleszczących na wietrze kształtach. Do tego coś bez przerwy się poruszało, trzepotało skrzydłami, skrzeczało, piszczało.

- To małpy. Psy. I ptaki. I jeszcze nietoperze. I ćmy. - tłumaczył jej przewodnik niby lekkim tonem. Ale jednak widziała, że często i gęsto się rozgląda i nasłuchuje. A czasem nawet kładł dłoń na rękojeści maczety i zwalniał chód gdy coś po sąsiedzku szeleściło czy warczało w krzakach. Ale jednak w końcu wyszli na otwartą przestrzeń.

- Jest! Widzisz? Ocean! Plaża! Czujesz? Wiatr? Wiatr oczyszcza. Zwiewa dżunglę. Dlatego kto może to mieszka blisko. - roześmiał się beztrosko gdy wyszli na drogę gdzie krok po kroku zbliżali się do granatowej pustki. Upstrzonej białymi punkcikami gwiazd. Rozpogodziło się i wiatr zwiał te chmury co kłębiły się o zmierzchu. Faktycznie dało się wyraźnie wyczuć ten wiatr na twarzy. Wyraźniej niż w głębi miasta. Powietrze tutaj wydało się świeższe. I było chłodniej. Chociaż na ubiór jaki miała na sobie Federatka to akurat było w sam raz. Dla odmiany jednak gdy zeszli z mniej więcej twardej nawierzchni drogi to buty Melody odczuły, to, że weszli w piach plaży.

- Chodź, chodź. Pójdziemy do moich kolegów. Tam może przyjść Jose. - machnął gdzieś w kierunku wzdłuż plaży gdzie się kierował i gdzie pewnie mieli być ci o jakich mówił. Na plaży faktycznie błyskały światełka ognisk, pochodni i lampionów. Widać i słychać było te kilku osobowe imprezy w plenerze. Pewnie jedną z nich była ta do której prowadził ją blondyn.

W miejscu osadził go mocny chwyt za nadgarstek i szarpnięcie. Blada dłoń trzymała silnie, nie pozwalając się wyrwać, czy odejść. Rozpościerający się przed nimi widok zapierał dech w piersiach, budził głęboko ukryty lęk. Oraz rozdzierającą wnętrzności tęsknotę. Krucza sylwetka stała nieruchomo, zamarła na piasku jak robak złapany pod but. Sztywna, spięta… bała się oddychać, nerwowo przełykała ślinę czując nagłą suchość w ustach i patrzyła przed siebie.


Wody były ledwie oświetlone na powierzchni, lecz czuło się podskórnie ich ciemną głębię. Federatka miała niepokojące wrażenie, że oto dotarła do miejsca gdzie czas się zatrzymuje. Choć skryte w mroku wielkie przestrzenie napierały na nią, osaczając cała paletą zapachów jakich nigdy wcześniej nie czuła. W jednostajnym szumie uśpionego olbrzyma gubiły się całe kwadranse i godziny wieczności. Stojąc pierwszy raz nad brzegiem morza czuła, że wyszła ze swojego życia, zachowując jedynie pogląd długofalowych produkcji losu.
- Chcę utonąć - wyszeptała bojąc się że głośniejszy dźwięk zburzy idealną harmonię, gdy czarne niebo spajało się w jedno z atramentową wodą, a horyzont przestawał istnieć.
- Wolę utonąć w morzu, niż żeby moje ciało wyrzucono na obskurne, zagubione w pyle pobocze bezimiennej drogi… a słońce wysuszyło, zrobiło ze mnie małą, cuchnącą plamę bez imienia z napisem "to kiedyś istniało" jako epitafium. Mrok, chłód i wieczna cisza… to piękne.

- Chcesz… Popływać? - blondyn dał się zatrzymać i teraz stał obok. Nie przeszkadzał swojej nowej koleżance w przeżywaniu tego widoku. Jak większość południowców jakich spotkali nie sprawiał wrażenia, że mu się gdzieś spieszy. Ale chyba miał nieco trudności z odczytaniem jej intencji. Wskazał na szumiącą taflę ciemnego morza jakie odwiecznym rytmem uderzało w piaszczysty brzeg i cofało się. A potem ponownie.

- Pierwszy raz widzisz ocean? - zapytał znów wracając spojrzeniem do drobniejszej sylwetki.

Pokiwała głową gdyż wydobycie głosu w tej chwili wydawało się świętokradztwem. Nie potrafiła też odwrócić wzroku, a tęskne spoojrzenie ulatywało ponad falami gubiąc się w czerni za horyzontem. W podobnej sytuacji bardzo dobitnie szło sobie uświadomić własną miałkość, nieważność. Życie które z tak chołubiła nie znaczyło więcej niż ziarnko piasku pod stopami - jedno z miliona identycznych drobinek, gubiących się pośród bryzy, białych pióropuszy morskich grzyw i wiatru przenikającego ludzkie ciało na wskroś.

Minęło długo, chociaż Federatka nie potrafiła powiedzieć ile. Pieć minut? Kwadrans? Pół godziny? Miesiąc? Grunt, że przez magię i strach zaczął się przebijać ludzki głos kompana stojącego tuż obok, chociaż równie dobrze mógł się znajdować i po drugiej stronie nieskończonej tafli ciemności.
- La Mer - wyszeptała, zwalniając trochę uścisk aby nie zostawić mężczyźnie sińca wokół nadgarstka. Nabrała powietrza i potrząsnęła głową jak pies otrząsający się z wody. - Znasz La Mer? - powtórzyła.

- Si. Taka knajpka. Ryby. Dobre ryby tam dają. Znasz ją? Mogę cię zaprowadzić. Chcesz iść? - blond głowa pokiwała twierdząco i jej przewodnik znów wrócił do tego pogodnego stylu w jakim oprowadzał ją po mieście. Nawet machnął jakiś kierunek wzdłuż łukowatej plaży pewnie wskazując gdzie jest ta knajpa o jakiej mówił.

Lane znowu pokręciła przecząco głową.
- La Mer to kobieta, zna wszystkie brzegi i chroni umarłych, którzy wypływają barką na morze, by dotrzeć do wyspy, której nie ma na żadnej mapie. - powiedziała przymykając oczy bo bezmiar wód przytłaczał i potrzebowała uciec na znany teren - Jej kochankiem jest czas… razem płodzą śmierć, a sny i ludzie to ich potomstwo. - z zamkniętymi oczami obróciła się do blondyna, pociągając go w swoją stronę. Po omacku znalazła jego usta, chwytając tą kotwicę z całą mocą. Nie umiała dziękować słowami, wielu słów nie rozumieli i pozostawały tajemnicą. Pocałunki były bardziej uniwersalne, wyrażające wiadomość prosto z serca bez konieczności układania jej z dźwięków.

Chyba nie wiedział co powiedzieć. Ale gdy poczuł na sobie jej usta to jakoś jednak potrafił się odnaleźć. Złapał ją w ramiona i oddał to co mu ofiarowała. Stali tak na piasku plaży, nieopodal rozbijającej się wody, na styku dwóch niezniszczalnych i wiecznych żywiołów poznając się z nimi i sobą nawzajem. W końcu urwali. Stał jeszcze chwilę trzymając ją w ramionach.

- Chcesz iść? Czy chcesz zostać? - zapytał jakby miał zamiar zostać z nią bez względu na odpowiedź jaką wybierze.

- Chcę… zostać - wbrew sobie samej Lane powiedziała prawdę, a fakt ten ją zaskoczył. Oczywiście, że chciała zostać i przez długie godziny jeszcze patrzeć na pofałdowaną taflę z czarnego szkła. Patrzyła przy tym na Williama smutnym, nieludzko zmęczonym wzrokiem.
O tak, zastałaby jeszcze chociaż godzinę… albo do świtu. To musiało być piękne widowisko.
Czas niestety nie był łaskawą materią. Wzdychając ciężko Federatka oparła czoło o pierś towarzysza, biorąc od niego to, czego potrzebowała pilnie: spokój.
- Musimy iść - gdy się wyprostowała znów mimiką konkurowała z trupem, do głosu i oczu powróciło opanowanie. - Do Josha… po moją siostrę.

- Podoba ci się? Możemy przyjść jutro. Możemy tu przychodzić codziennie. O. A widzisz tam? Te światełka? To Miami Beach. Słyszałaś? - blondyn zrobił krok i kolejny ruszając przez plażę. A przy okazji pokazał jakieś odległe światełka zagubione w mrocznej, bezkształtnej pustce czarniejszej niż niebo i ocean. Tam właśnie miało być to miejsce o jakim mówił.

- Podoba - przyznała, znów dziwiąc się szczerości. A jeszcze bardziej dziwiło ją zachowanie tubylca. Może dlatego pozwoliła sobie na ostatnią szczerość bez wyrzutów sumienia.
- Morze mi się podoba. Ty mi się podobasz… przyjdziemy jutro wieczorem - brzmiało jak naprawdę dobry plan. Na koniec popatrzyła na światła w mroku i delikatnie nakierowała ich oboje na bar, choć tempo zarzuciła bardzo spacerowe - Nie wiem co to Miami Beach. Nie słyszałam.

- Nie? - blondyn trochę się zdziwił. Przeszedł kilka kroków boso po piachu nim się znów odezwał. - Podobno to sławne było przed wojną. Jak Key West. I Disneyland. Niedaleko. Ale w dżungli. Wielu, wielu przyjeżdżało do nas, zwłaszcza zaraz po wojnie by zobaczyć Disneyland. Teraz mniej. Mało. Zarósł i trudno się tam dostać. - opowiadał tym prostym angielskim który i tak sprawiał mu trudności. Ale się tym chyba za bardzo nie przejmował z pogodą ducha tłumacząc to czy tamto albo śmiejąc się z samego siebie, że trudny ten angielski i sprawia mu trudności.

- O! Zobacz! To nasze miejsce. Widzisz? Każdy tu prawie ma jakieś swoje miejsce. My mamy to. - powiedział gdy zaczęli się zbliżać do jednego z ognisk. Wydawało się podobne do tych co minęli do tej pory. No ale tubylec widocznie bezbłędnie rozpoznał swoje miejsce i swoich ludzi.

- O! Widzisz? Ten z opaską na głowie. To właśnie jest Jose. Mamy szczęście, że jest. Nie zawsze jest. - rozpoznawał już widocznie kto jest kto i wskazał na młodego mężczyznę o ciemnych, nieco dłuższych od niego włosach. Siedział na powalonym pniu z jakimś petem w ustach i coś rozmawiał z sąsiadami. Całej grupki było może trochę więcej niż pół tuzina. Oczywiście był ktoś kto grał na czymś. Tym razem był to jakiś pulchny Latynos wybijający rytm na jakimś tam tamie czy czymś podobnym. Towarzystwo było mieszane jak u Diego. Jakby ktoś chciał dobrać po sztuce z różnych typów ludzkich.

Krótki gwizd sprawił, że grupka podniosła na nich głowy. Mieli o tyle utrudnione zadanie, że dwójka nowych nadchodziła z ciemności nocy i nie była jeszcze oświetlona przez blask ogniska tak jak oni. Ale chyba rozpoznali jak nie gwizd to głos bo zaraz podniosły się radosne uśmiechy, głosy, ściskanie rąk dobitnie świadczące, że jeśli nie są stałą paczką to chociaż wszyscy się znają. Znów Will przedstawił ją. Tym razem dokładniej. Jako Melody Muninn. Skoro tak sobie życzyła u Diego gdy ją przedstawił swoim kolegom.

Blada kobieta w czerni wzbudziła zaciekawione spojrzenia. Ale czy to ze względu na ich kumpla czy po prostu tak mieli w zwyczaju przyjęli ją całkiem życzliwie. Blondas dość szybko przeszedł na latynoski gdy chyba tłumaczył co i jak.

- Chcesz? - jedna z dziewczyn zaproponowała nowej nakrętkę z termosu. A w niej jakiś ciemny płyn który w ciemności był niewiadomej barwy. A tymczasem William się produkował pewnie o niej bo w końcu klepnął Jose i zaczął coś mówić ewidentnie do niego.

O tej porze raczej nie było co się spodziewać kompotu, prędzej alkoholu. Pierwszym odruchem było odmówić, mimo że towarzystwo nie wyglądało na takie które stać na trucizny. Czy przypadkiem nie o klinie Lane myślała przez cały wieczór? Łypnęła w nakrętkę, czując charakterystyczny zapach rumu.
Patrząc obcej w oczy pokręciła przecząco głową, po czym z trupim spokojem ruszyła powoli pod pozycję znajomego, sępiąc mu za plecami.

Dziewczyna nie nagabywała jej. A Will widocznie już przyzwoicie przygotował grunt bo gdy do nich podeszła Jose spojrzał na nią i zapytał coś blondyna a ten potwierdził słowem i kiwnięciem głowy. No to teraz ten jego latynoski kolega coś zaczął mówić i tłumaczyć. Trochę do niej a trochę do niego. Blondyn kiwał głową i coś się dopytywał i tak chwilę rozmawiali.

- Mówi to co ci mówiłem. - zaczął mówić jej tubylec jakby chciał zacząć od czegoś ogólnego. - Mówi, że biała kobieta. Bardzo biała. Jak ty. Widział ją w centrum. Mogę cię jutro zaprowadzić gdzie to było. Jakiś tydzień temu. Może trochę więcej bo z tydzień temu to tutaj gadaliśmy a nie było go wtedy ze dwa czy trzy dni. - William podsumował co się właśnie dowiedział od swojego kolegi o tamtym wydarzeniu. Zamilkł więc i Jose pokiwał głową chociaż się nie odezwał.

- Możemy iść teraz - Lane nie wyglądała jak ktoś, kto da się zbyć bez walki. Tydzień, trochę ponad. Długo i krótko jednocześnie. Spojrzała na Williama uważnie - Wie gdzie dokładnie? Albo w którą stronę się kierowała? Wyglądała na ranną? Krótkie czarne włosy? - pokazała do wysokości ramion - Może się popytać czy ktoś jeszcze ją widział?

- Teraz? Nie, nie, teraz nie. Za daleko. Za późno. Jutro. - blond głowa chyba była zdziwiona ale pokręciła się odmownie na pomysł dalszej wędrówki przez miasto o tej porze. A potem wrócił do rozmowy ze swoim kolegą tłumacząc widocznie jej pytania i zbierając odpowiedzi które w końcu przetłumaczył.

- Wiem gdzie ją widział. Zaprowadzę cię. Nie wie jakie miała włosy. Nie był blisko. Czarne włosy i czarne ubranie. Nie widać gdzie co się kończy. Tylko blada twarz w czerni. Nie wie dokąd poszła. Nie widział jej z bliska. - streścił jej skróconą wersję dłuższej rozmowy z młodym Latynosem z czerwoną opaską na głowie.

- Powiedz, wytłumacz… - kopnęła piasek czubkiem czarnego buta, łypiąc na blondyna uważnie - Narysuj. Jak dojść. Pójdę sama. Jak daleko?

- Teraz nie. Późno. Daleko. Niebezpiecznie. Jutro. - William pokręcił głową na znak, że nie uważa nocnych wycieczek po mieście za dobry pomysł.

Panowała głęboka noc, ludzie kiepsko widzieli w ciemności. Łatwiej szło się przemknąć, ale wytłumaczenie tego przekraczało możliwości językowe. Lane rwała się do przodu, chciała działać i z marszu podjąć ostygły trop, niestety bez przewodnika cała sprawa z góry była skazana na porażkę.
- Rano. Po świcie - odpowiedziała po przerwie, dając za wygraną. Z zaciętą miną odwróciła się od ludzi i zaciskając pięści ruszyła w stronę oceanu. Mając żywych za plecami pozwoliła sobie na opuszczenia kamiennej miny. Złość, irytacja i zmęczenie przelewało się po jej twarzy, aż pozostał tylko smutek. Mogły z siostrą być raptem parę mil od siebie.
Równie dobrze mogły być po dwóch stronach nieskończonego morza.

Odeszła kawałek po tym piachu zostawiając za sobą tą barwna i żywiołową grupkę gdy usłyszała szybkie kroki na piasku za sobą. Dogonił ją. Zrównał się. - Jutro. Przyjdę po ciebie. Gdzie chcesz teraz iść? Do Josha? - zapytał zerkając na idącą obok kobietę.

Nie doczekał się odpowiedzi werbalnej, przeszli jeszcze kawałek aż trafili prawie na sam brzeg, gdzie fale ze spokojem staruszka rozbijały się o piach, nie pozwalając mu wyschnąć do końca. Zalewały ciemnożółtą masę i cofały się tylko po to aby znowu zaatakować. Dziwny, słony zapach wwiercał się w nos, wypychając inne wonie. Dziwny, obcy, przyjemny.
Federatka zaciskała usta, najbardziej chciała ruszyć w pogoń, rozsądek nakazywał spokój. To tylko jedna noc więcej, nic straconego i jak tłumaczyła Westowi przy kolacji - jeden dzień nie robił wielkiej różnicy jeśli czekało się tak długo. Blade dłonie zaczęły majstrować przy wysokim kołnierzu, po dwóch krokach na piach upadł czarny płaszcz, po nim kolejne elementy garderoby aż w kobiecej sylwetce jedyną czernią pozostała plama włosów wokół głowy. Tym razem niczego nie składała, ograniczając pedantyzm do rzucenia łachów na rozłożony płaszcz. Wpatrzona w morze zaczęła iść, czując jak suchy, sypki piach ustępuje temu mokremu i zimnemu, a pierwsze nikłe języki koniuszków fal omywają stopy.

Woda okazała się chłodna. Ale nie zimna ani lodowata. No i było jej od cholery. Miała swoją siłę, dało się wczuć prąd jaki spychał w stronę brzegu. Wkrótce oboje się w niej pluskali i pływali. Zostawiając w tej wodzie troski minionego albo nadchodzącego dnia. Tylko zmęczenie dało się w końcu we znaki. Cały dzień na nogach, w gotującym się Jeepie, aktywności i atrakcje przez resztę dnia. A teraz już był późny wieczór, niedaleko do północy. W końcu więc zmęczenie dało o sobie znać. Wyszli więc mokrzy i ociekający wodą na ten mokry i sztywny a potem suchy i sypki piach.

- Dobrze pływasz. Ale późno. Chodź spać. - powiedział machając dłonią gdzieś w stronę która z jej perspektywy wydawała się równie przypadkowa jak każda inna.

- Spać? - w pierwszym momencie Lane nie załapała, pijana nowym doznaniem i zapoznaniem z morzem. Gapiła się na spokojne fale, potem na spokojnego blondyna i znowu na morze.
- Spać - racjonalność wygrała po raz kolejny. - Z tobą, u ciebie - doprecyzowała, schylając się po ubrania - Do świtu. Chcę zobaczyć świt - pokazała na morze - Tam.

- Chcesz zobaczyć świt. Tutaj. - powtórzył podnosząc mokrą głowę na czarno - granatowy horyzont. Potem rozejrzał się po tej ogromnej plaży w jedną i drugą stronę. Zawiesił na czymś wzrok. Po czym skinął głową. - Dobrze. - zgodził się powoli łapiąc oddech. Chociaż zaraz wstał. Zaczął szukać swoich ubrań. Nie mieli ręczników, a chłód zaczynał się zmieniać w zimno.

Na piachu musiał zobaczyć swoją koszulę i pochylił się po nią, a ten moment wykorzystał agresor i pchnął go mocno, przewracając na piach.
- To dobrze - usłyszał zadowolony damski głos nad głową, zaraz w jego kierunku skoczył czarno-biały cień, przewracając go na plecy i skrzypiąc rzadko używanym śmiechem, Federatka przygwoździła jego nadgarstki do piachu.
- Cudownie - dodała ciszej, zniżając głowę aż znalazła się nad jego głową i dopiero wtedy szeptem dorzuciła nadprogramową szczerość - Dziękuję Will.

- Aha. - skinął głową chyba znów się nie spodziewając takiego i to tak gwałtownego zachowania swojej nowej koleżanki. Po czym przekręcił się w ten sposób, że zwalił ją z siebie i zamienili się miejscami. Pocałował ją wtedy w usta i chociaż widziała w tym mroku tylko owal jego twarzy wyczuwała, że się uśmiecha. Zostali na mokrym piasku dość długo, a kiedy wreszcie się ubrali, ledwo trzymając się w pionie ze zmęczenia i powłócząc nogami, ruszyli brzegiem morza w kierunku miasta.
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'
Witch Slap jest offline