Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-10-2020, 14:19   #21
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Tamiel Quirke była niewątpliwie gwiazdą przedpołudnia. Gdyby za bajerowanie dawali medale, dziewczyna byłaby już obwieszona po kolana miedzią. Tak przynajmniej uważał James, na którym wyczyn ten wywarł pewne wrażenie. Tymczasem mógł spokojnie skupić się na prowadzeniu a koszty spotkania nie były wielkie, ba, były wręcz minimalne.
Można było nawet przyzwyczaić się do lekkiego tłoku w pojeździe.

Miami. Wysokie, oblepione przez roślinność wieżowce były pierwszym punktem orientacyjnym, jaki pojawił się na horyzoncie. Zardzewiałe tablice oznaczające numer drogi, kierunki i nazwy mijanych miejscowości były w większości albo nieobecne, albo postrzelane lub mocno zarośnięte roślinnością. James postanowił więc trzymać się międzystanowej dziewięćdziesiątki piątki aż do starego Pompano Beach, gdzie kolejne zawalisko zmusiło go do zmiany drogi na obecnie prawie szutrową, błotnistą koleinę której tabliczkę z nazwą drogi przywiązano do jakiejś palmy. Czterysta czterdziestka jedynka jednak wskazywała wyraźną, kreśloną olejną farbą kierunek “North Miami Beach”. Jeep kuriera, skrzypiąc z pod kół drobnymi kamieniami i rozchlapując stojące gdzieniegdzie kałuże ruszył naprzód. James wiedział, że zostało już niewiele mil do przejechania, ale te ostatnie mile zaczęły się bardzo mocno dłużyć. Droga nie była wcale łaskawa, i niemal co kilka, kilkanaście metrów trzeba było pracować kierownicą, omijając wertepy, mniejsze zawaliska lub konary drzew. Jeep był zdolny pokonać o wiele większe nierówności drogi, ale wszystko wiązało się z kosztami. Kilka godzin takiej offroadowej zabawy męczyło ogumienie i zawieszenie pojazdu. Rozsądek nakazywał więc oszczędzać Jeepa, kosztem niestety czasu jazdy i wygody pasażerów. Czas płynął, a komfort jazdy spadał coraz bardziej.
Po kilku godzinach jazdy słońce prażyło już całkiem mocno, na tyle mocno, by temperatura w Jeepie przekroczyła magiczne trzydzieści celcjuszy. Przynajmniej tyle, aby mózg zaczął pocić się na równi z rękami. Towarzystwo w aucie, przydatne w czasie zasadzki lub ataku w tej chwili zaczęło ciążyć dodatkowymi oddechami, wydzielanym ciepłem i intensywnym zapachem pocącego się w samochodzie ciała. Kiedy dojechali do celu, nie było chyba osoby która nie wyskoczyła z Jeepa z ulgą.
Pozostawało znaleźć jakieś lokum, choć godzina była bardzo młoda, i James najchętniej pomęczyłby się jeszcze kawałek, aby znaleźć cel ich głównego zlecenia.
Pan Cantano, kimkolwiek był, nie powinien czekać zbyt długo na swoją paczuchę.
James nie bardzo mógł zrozumieć, dlaczego podjechali akurat pod hotel “2018”. Polecony przez bandytkę, która jeszcze kilka godzin temu trzymała ich pod lufami swoich zbirów, chciała wysadzić lub obrabować. Fakt, iż wyłgali się tanim kosztem nie czynił z tej miejscówki idealnego miejsca do odpoczynku. James myślał wręcz dokładnie co innego, jednak Tamiel i “Czarna” już wyskoczyli z samochodu z walizami, najwyraźniej zamierzając się zameldować. James zagryzł złość, zapalił jednego z ostatnich fajek i spokojnie poczekał, aż ekipa zechce się wypakować.

Hotel nie zachwycał. Po prawdzie, to nie podobał się Jamesowi żaden hotel, w którym się zatrzymywali. Kurier przywykł do bycia w drodze tak bardzo, że mógł doskonale obejść się bez tych wszystkich łóżek, pryszniców czy dachu nad głową. Kanapa w Jeepie była wygodna, dach póki co nie przeciekał, i choć prysznic od czasu do czasu był całkiem w porządku, to James kąpał się już wczoraj i jak na jego nos i gust, nie zdołał jeszcze porządnie się spocić, choć upał jak najbardziej doskwierał.
Cena pokoju być może nie była aż tak wygórowana, ale jeśli nie ma się wolnych gambli, to równie dobrze ceną za pokój mogło być na przykład sto gambli. przy perspektywie zapłaty za nocleg paliwem, nabojami do strzelby lub samochodem, James zdecydował, że znów prześpi się w Jeepie, lub poszuka okazji do zarobku na mieście. Najważniejszą też według niego rzeczą, było znalezienie adresu Cantano, jakiegoś handlarza z paliwem i częściami do auta, potem jakiejś intratnej roboty.
- Cantano. Znasz człowieka? - zapytał właściciela hotelu, który z facjaty w ogóle nie podobał się Jamesowi. Jak cały ten hotel, niby wyglądający na bezpieczny, ale rzadko kiedy rzeczy okazywały się być tym, na co wyglądały.

Właściciel hotelu obrzucił kierowcę ponurym i nieprzychylnym spojrzeniem jakby odwzajemnił mu jego uczucia względem siebie. - Bierzesz pokój? - pytaniem również się odwzajemnił.

- Może. Zależy, czy wiesz gdzie znaleźć Cantano - odpowiedział James.

- Może wiem gdzie znaleźć Cantano. Dla kogoś kto wynajmie tutaj pokój. - hotelarz odparł równie krótkim i prawie bliźniaczym tonem jak jego klient.

James nie zamierzał jednak wdawać się w słowne gierki nieprzyjemnie wyglądającego, podejrzanego typa i wyszedł przed hotel, kierując spojrzenie na knajpę naprzeciwko. Spokojnym krokiem przeszedł przez ulicę i skierował się do stojącego za barem człowieka.
Po pierwsze, chciało mu się pić, i gamble wydane na drinka były znacznie lepsze, niż na podejrzany hotel. Zamówił więc coś, co wyglądało na jakąś whisky i zagadnął barmana
- Słuchaj, potrzebuję znaleźć takiego jednego. Wołają go Cantano. Słyszałeś może o nim?

- Cantano? Señor Cantano? - barman zrobił minę jakby nie do końca był pewny czy rozmawiają o tej samej osobie. Odwrócił się do regału za swoimi plecami i zdjął pękatą butelkę pełną płynu herbacianej barwy. - To jak szukasz tego señor Cantano co myślę to pewnie, że o nim słyszałem. Trudno by tu znaleźć kogoś kto o nim nie słyszał. - odparł barman stawiając pełną butelkę i pustą szklaneczkę po swojej stronie baru. Ale na razie nie nalewał czekając zapewne na coś na wymianę.

James westchnął i sięgnął do kieszeni kurtki wyciągając drobne części elektroniczne do radia. Samochodowego, ale sprytny elektryk mógłby wsadzić je gdziekolwiek.

Barman sięgnął po ten drobny, elektroniczny detal, obejrzał go pobieżnie po czym wrzucił gdzieś pod ladę. Odkręcił butelkę, nalał płynu do szklaneczki po czym przesunął ją na stronę klienta.

- A Cantano? Gdzie go znajdę? - zapytał James i upił łyk ze szklanki - niezłe - mruknął czekając na odpowiedź barmana.

Barman nie odpowiedział w pierwszej chwili. Obrzucił widoczną sylwetkę gościa uważnym spojrzeniem jakby chciał mu się przyjrzeć. Zastanawiał się chwilę po czym odwrócił się by odstawić butelkę z powrotem na regał. - Pewnie w swoim wieżowcu. - odparł krótko znów wracając spojrzeniem do rozmówcy zza lady.

- To gdzieś w centrum? - dopytał jeszcze James - Jakoś szczególnie wygląda ten wieżowiec?

- W Downtown. Jak tam dotrzesz to już się dopytasz na miejscu. Każdy wie który to wieżowiec senior Cantano. - odparł spokojnie barman i pokiwał do tego swoją głową.

- Dzięki - James powoli dopił drinka i wyszedł przed knajpę, kierując się z powrotem do Jeepa. Widział, jak Rita szuka czegoś dokoła budynku, więc ruszył w jej kierunku.

Miała ten sam problem co James, a mianowicie chroniczny brak luźnych gambli. Kurier nie wiedział, co potrafiła Rita, ale jednak złapanie jej na próbie sforsowania zamka przy drzwiach hotelu dawało pewne pojęcie o jej zdolnościach. Plan wyglądał na sensowny, więc zjechali razem dzielnicę dalej, gdzie kilka okazji do jej fachu dawało nadzieję chociażby na gambel wystarczający na posiłek w lokalnej knajpie.
Z Jamesa złodziej i doliniarz był żaden. Właściwie to niespecjalnie nadawał się też do zagadywania. Nie lubił mówić za dużo. Wcześniej od takich spraw miał menadżera. Kurierka była specyficzną robotą, gdzie gadać można było co najwyżej do CB radio, o ile ktoś je miał, i był na tyle szalony by przez nie rozmawiać, albo gadał do radioodtwarzacza. O ile się go miało sprawnego, bo to w Jeepie dawno powiedziało Jamesowi “Pierdolę, nie robię” i czekało cierpliwie na nowe części. Perspektywa jednak była perspektywą, a okazja okazją. Należało ją chwytać, nawet, jak brakowało przysłowiowego “skila”.

Lokalsi nie dość dobrze znieśli wysiłki Jamesa, aby odwrócić uwagę od złodziejki. Kurier, niezbyt ciepło przyjęty po tym, jak przesadził z udawaniem odnalezienia dawnej sympatii mógł mówić o szczęściu, że nie dostał porządnego łomotu. I choć cała sytuacja pewnie jakoś rozejdzie się z czasem po kościach, to cała ich eskapada musiała się niestety nieco przedwcześnie zakończyć.
Powrót pod hotel nie nastręczył Jamesowi trudności. Drogi były niemal puste, jeśli nie liczyć pieszych przechodniów i prymitywnych zaprzęgów, ciągnących jakieś towary.
Kurier, po upewnieniu się, że ekipa jest już w komplecie a paczka jest bezpieczna, uporządkował nieco Jeepa, zamierzając zaparkować go gdzieś w okolicy hotelu, najlepiej blisko knajpy, w której zamawiał wcześniej drinka. Tymczasem jednak dosyć dobrze wytarł siedzenia, sprzątnął nieco bagażnik i wymościł sobie barłóg. Nie, aby musiał teraz kłaść się spać. Słaby łup na targu oznaczał, że Rita musiała zadowolić się samochodem Jamesa, więc kurier dobrowolnie oddał tylną kanapę. Bagażnik miał plusy, miał i minusy. Był większy, co było plusem dla Jamesa, który mógł rozprostować w nim nogi. Był też twardy i zimny i za każdym razem, kiedy przyszło mu w nim nocować, głowę musiał oprzeć o jedno nadkole. Nad ranem zaś miało się wrażenie, jakby głowa miał odpaść, lub nie zginała się w którąś stronę, z powodu napiętych i obolałych mięśni. Póki co jednak, aby uniknąć bolącego karku wolał zrobić to już teraz, mając wrażenie, że skradziony gambel wystarczy jeśli nie na porządną kolację, to chociaż na kilka lokalnych “znieczulaczy”.

Postanowił też wypytać barmana, czy nie potrzebuje "złotej rączki". Knajpy, jak to knajpy, mogło się tu zepsuć wszystko, począwszy od prądnicy, dającej światło, po podrzewacze wody lub nawet piec. Z takim właśnie nastawieniem, James ponownie przekroczył próg knajpy, zbrojny w kilka zabranych z samochodu, drobnych narzędzi, potrzebnych każdemu majsterkowiczowi.

 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline  
Stary 23-10-2020, 14:39   #22
 
Dhagar's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputację
Podróż jeepem działała na Dwighta usypiająco. A może to był efekt pogody. Cokolwiek to było zasnął snem twardym jak mało kiedy...

- Rusz dupę albo zdychaj! - słyszał wrzaski jakiegoś typka, wydzierającego się na innego gdzieś z boku. Był na polu bitwy, skrwawiony, z morgensternem w jednej dłoni i tarczą w drugiej. Wokół walały się ciała ludzi i mutantów. Obrócił się i ujrzał kolejnych nadciagających z okrzykami bojowymi. Wzdrygnął się gdy usłyszał gdzieś niedaleko eksplozję. Ruszył sam do ataku, wiedząc że tamci nie będą używać granatów na swoich. Przynajmniej miał taką nadzieję.
Cios nabijanej kuli na łańcuchu zamienił twarz pierwszego mutka w krwawą miazgę, drugi atakował maczugą z boku i napotkał tarczę która gladiator sie zasłonić zdążył. Ruch, ciągle być w ruchu. Zdawało mu się że ktoś wolał jego imię, ale głośniejsza seria z automatu zagłuszyła to. On załatwił właśnie mutka i wbiegał miedzy jakieś ruiny... I stanął twarzą w twarz z ponad trzymetrowym wynaturzeniem. Cofnął się pół kroku, ktoś wtrącił mu broń z ręki i szarpnął za ramię. Odskoczył odruchowo chwytając za nóż

- Dwight do cholery, ocknij się! - usłyszał znów głos nad uchem... i zorientował się że spał a raczej miał koszmar. - Wzięliśmy od ciebie fajki na opłatę mostową. - odezwała się Melody.
- Ominęło mnie coś? - gladiator wydawał się zaskoczony i poirytowany że ktoś grzebał mu w rzeczach. Z drugiej strony mogli się bardziej postarać i go obudzić.

----------
Miami, w końcu tutaj trafił i mógł się delektować lokalnymi urokami. Jego jednak bardziej interesowały rozgrywki na arenie. Dołączenie do jednej z drużyn Juggersów mogło być spełnieniem marzeń. Zwłaszcza że rozgrywki i nagrody bywały ciekawsze.
Całe rozmowy zostawiał gadułom, on w tej chwili robił za mięśniaka do ochrony paczki. Przynajmniej narazie, dopóki nie zjawią się przed tym całym Cantano.
- Hotel może być. Pewnie i tak długo tu nie zabawimy. - skwitował obejrzawszy sobie wnętrze lokalu uważnym wzrokiem.
 
__________________
"Nie pytaj, w jaki sposób możesz poświęcić życie w służbie Imperatora. Zapytaj, jak możesz poświęcić swoją śmierć."
Dhagar jest offline  
Stary 23-10-2020, 15:27   #23
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
z Asmodian


Południe, Hotel „2018”

Rangerka na razie nie zamierzała zadomawiać się w Hotelu 2018. Prawda była taka, że nie posiadała żadnych wolnych gambli, którymi mogłaby opłacić pokój. Trochę zainwestowała biorąc zlecenie od Cantano, a jeszcze nic jej się z tego tytułu nie zwróciło, więc poniekąd była spłukana. Poniekąd, bo oczywiście miała nieco sprzętu, ale nie zamierzała się rozstawać z dość trudno dostępnymi nabojami do hecklera & kocha, zaś resztę jej wyposażenia stanowił zgrabny zestaw do survivalu na każdą okazję. Oddanie którejkolwiek z tych rzeczy mogłoby się wkrótce srogo zemścić na kobiecie. Dlatego też widząc sylwetkę ghulowatego właściciela Rita po prostu obróciła się na pięcie i wyszła na zewnątrz.

Ostatnim razem udało jej się podkraść parę drobiazgów, by opłacić należności, więc i tym razem złodziejka artefaktów postanowiła, że oskubie paru frajerów, by załatwić sobie sensowny nocleg oraz coś do wypicia i oszamania. Sytuacja na zewnątrz była dokładnie taka sama jak gdy podjeżdżali Jeepem, w końcu nie upłynęło od tego momentu wiele czasu. Jednak teraz brunetka mogła lepiej zwrócić uwagę na szczegóły, które wcześniej nie były dla niej istotne. A mianowicie na wizualny poziom majętności wszystkich okolicznych ludzi, a także jakość zamawianych posiłków przez klientów pobliskiej jadłodajni. Ważnymi informacjami było też na ile potencjalne ofiary były skupione na tym, co działo się wokoło. Najłatwiej było okradać ludzi zajętych innymi czynnościami. Gdy nie było takiego luksusu, sprytni kieszonkowcy stosowali taktykę zagadywania ofiary podczas dokonywania kradzieży. A w tym w sumie zaradna dziewczyna dobra. Zwłaszcza gdy dotyczyło to mężczyzn, którzy prawie nigdy nie potrafili oprzeć się jej osobistemu urokowi. Gdyby jednak nie udało się jej złowić nikogo wartego uwagi, Rita postanowiła rozejrzeć się po tyłach okolicznych budynków, oraz sprawdzić bagażniki i wnętrza samochodów w hotelowym garażu.


Niedługo jak obserwowała sytuację przed hotelem, dostrzegła trójkę znajomych z Jeepa. Melody i teksańska para wyszli przez hotel zwabieni widocznie przez tę grupkę tańczących i klaszczących młodzieńców. Ale wkrótce Teksańczycy poszli w swoją stronę. Sami tancerze wyglądali dość biednie jak na ofiary do oskubania. Większość była w samych spodniach i w świecie bez portfeli i pieniędzy było wątpliwie by coś tak małego, by zniknąć w kieszeni na płask było warte coś sensownego. Były jeszcze jakieś ciuchy i torby w ich pobliżu niepilnowane przez chyba nikogo. Ale na otwartej przestrzeni. Bardzo możliwe, że samo pojawienie się kogoś obcego w ich pobliżu mogło zaalarmować kogoś z widzów. Wystarczyło mu czy jej odwrócić głowę a część z nich mogła widzieć te ubrania nawet kątem oka. Więc może któryś i miał złoty łańcuszek w kieszeni czy przy sobie, ale dobranie się do tego przy tylu świadkach wydawało się skrajnie trudne.

Trochę podobnie była sprawa z pobliską kafejką. Owszem siedzieli tam różni ludzie. Siedzieli przy swoich stolikach po dwie, trzy osoby. I byli zajęci swoją rozmową albo podziwianiem widoków na ulicy. Dwóch jej rówieśników to chyba nawet gadało o niej, bo zerkali z zaciekawieniem często w jej stronę. Tak jak się spodziewała, jej niebanalna uroda zwracała uwagę zwłaszcza mężczyzn. No ale gdy planowało się pozbawienia kogoś jego własności, to nie zawsze był atut. Poza tym tutaj też jakoś przy tych stolikach nie było widać, by ktoś kapał złotem i diamentami. Raczej podobni jak ci na ulicy co tańczyli czy walczyli ze sobą. Chociaż dostrzegła blask złota. On i ona. Niczym jakiś bogaty, starszy biznesmen i jego młodsza i zgrabniejsza o pokolenie kochanka, sekretarka czy inna faworyta. Siedzieli jednak przy oddzielonym barierką od reszty stoliku, a przed wejściem ich spokoju pilnował ochroniarz.

Sam hotel tego ghula też niestety wyglądał całkiem solidnie. Mocne kraty w oknach, a jednocześnie zbyt wysoka różnica, by wspiąć się po nich na wyższe piętro. Zresztą większość okien była zamknięta. A jak przeszła kawałek, to znalazła ten garaż. Wjazd do garażu. Podziemnego. Tak głosił jeszcze przedwojenny napis nad wjazdem. Ale właśnie wjazd był zamknięty solidną bramą bez kłódki ani żadnego zamknięcia. Widocznie ten ghul otwierał to od środka. Jakby się bydlak obawiał, że ktoś by mógł mu się próbować włamać do środka… Od tyłu też wszystkie okna, jakie znalazła były albo zakratowane, albo zamurowane. Te zapasowe wejścia wyglądały równie solidnie jak te główne. Mocne, solidne zamki w mocnych solidnych drzwiach zdolnych oprzeć się regularnemu szturmowi. Chociaż zamki. No to jakby działały, to niby można, by się włamać. O ile od wewnątrz nie ma jakichś sztab czy podobnych zabezpieczeń, jakich nie było widać od zewnątrz. Wtedy otwarcie zamków na coś takiego nie musiało oznaczać otwarcia drzwi. Generalnie pod względem obronnym ten hotel był pomyślany całkiem nieźle.


Rita postanowiła spróbować sforsować zamek. Takie ryzyko nic ją nie kosztowało, a otwarcie drzwi nie powinno sprawić jej problemu. Już zaczęła grzebać w dziurce od klucza napinaczem i wytrychem, gdy dostrzegła czyjąś sylwetkę. Co sprawiło, że niemal podskoczyła z wrażenia, chwilę później jednak wypuściła z ulgą powietrze. Okazało się, że był to kierowca ekipy, James West.
— Cholera, prawie bym dostała zawału — zaklęła — Co Ty tutaj robisz? Bo co ja robię, to powinieneś się już domyślić.
Zapewne nie tylko James mógł się domyślić, co robi. W końcu co można by pomyśleć, widząc kucającą przy zamkniętych drzwiach dziewczynę, która od paru chwil majstruje coś przy zamku? Ktokolwiek by przechodził ulicą, musiał zauważyć tę scenę, jaka działa się w środku dnia. Na szczęście dla dwójki włamywaczy nikt przez te krytyczne parę minut nie przechodził i się nie miał czego przyczepiać czy robić larum. Rita mogła się przekonać, że zamki były całkiem niczego sobie. Pasowały do solidnych drzwi. I otwarcie górnego zamka zajęło jej właśnie parę długich minut ze świadomością, że w każdej chwili ktoś może właśnie gapić się w jej kark. I nic nie mogła na to poradzić. Ale pierwszy zamek szczęknął właściwym, metalicznym zgrzytem oznajmiając otwarcie. Z drugim było gorzej. Może dlatego, że nagłe pojawienie się Jamesa tak ją zdekoncentrowało. W każdym razie musiała zrobić sobie przerwę i spróbować po chwili drugi raz. Pomogło. Za drugim razem gdy uklękła przed klamką i wsadziła w zamek swoje magiczne druciki, poszło podobnie gładko jak z górnym zamkiem. Ale gdy wstała i nacisnęła klamkę drzwi, te okazały się dalej być zamknięte. Widocznie wewnątrz musiały być jakieś zasuwy, sztaby czy inne blokady, które nijak nie zdradzały swojej obecności z zewnątrz.
Patrzę, jak prawie wychodzi ci włam. Może poszukamy jakiegoś rynku albo czegoś podobnego? — zaproponował James, rozglądając się po tej części hotelowego podwórka. Jednocześnie jednak stanął tak, aby przysłonić dziewczynę i jej wysiłki plecami przed postronnym wzrokiem przechodniów z ulicy.
Drzwi otwarte — jęknęła specjalistka od zabezpieczeń — Ale od wewnątrz musi być jakaś zasuwa. Cały wysiłek jak psu w dupę. Chronią się, jakby tu trzymali co najmniej górę złota... Jak chcesz, to możemy skoczyć na ten rynek. Może tam uda mi się złapać trochę luźnych gambli. Bo, prawdę mówiąc, jestem spłukana.
Ja podobnie. Parę gambli bym jeszcze znalazł, ale nie podoba mi się ten hotel. Właściciel też — James prowadził w stronę Jeepa, stojącego przed budynkiem — Nie wiem, czy powinniśmy tu być — pokręcił głową i wsiadł za kierownicę, odpalając silnik.
Myślę, że dam radę coś na to poradzić — powiedziała Rita — Znam się na doliniarstwie, może da radę też coś uszczknąć z wystawianych towarów. Na pewno przydasz mi się, jako wsparcie. Będziesz odwracać uwagę.



Po południu, miejski targ

Poruszanie się po obcym, wielki mieście wcale nie było takie proste. Właściwie jazda sama w sobie za bardzo się nie różniła poza tym, że coraz bardziej osuszała bak Wranglera, stawiając kierowcę przed perspektywą zatankowania go. Na co za cholerę w tej chwili nie miał nic rozsądnego na wymianę. Ale na razie to była niezbyt przyjemna, ale perspektywa przyszłości. Chociaż niezbyt odległej. Ale Wrangler, chociaż skrzypiał i rzęził na każdej hopsie i zakręcie to raźno pokonywał kałuże, błoto i trawę, jaka zarastała asfalt. Czasem zielsko rosło tak nisko, że o szyby rozpaćkiwały się pęknięte liany czy inne zielsko zostawiając na niej lepki sok i kawałki liści pospołu z błotem, jakie tryskało spod kół. Sam wóz właściwie był bezkonkurencyjny. Innych mechanicznych użytkowników drogi praktycznie nie było. Wozy zaprzężone w czworonogi, jeźdźcy, rowerzyści no i piesi. Nawet na trafili na pędzone stado kóz czy czegoś takiego, biegających w poprzek drogi kur i małp było pełno. Ale główny problem był gdzie jechać. Nie znali tego miasta, byli tu pierwszy raz, a nie mieli pojęcia, gdzie co jest. Pytanie o drogę tubylców wychodziło tak samo gładko jak poprzednio pytanie o hotel Josha. Czyli nie bardzo. Albo tubylcy nie rozumieli po angielsku, albo udawali, że nie rozumieją, albo nie bardzo chcieli gadać z obcymi. Niemniej ktoś tam w końcu pokierował ich kawałek, raz, ktoś inny kolejny i jakoś w końcu zajechali na skraj niewielkiego placyku gdzie stały budy z-czego-tylko-się-da a na nim rozstawili się różni handlarze.


Oczywiście nowoprzybyli wywołali chwilową sensację. Wiele głów poświęciło, chociaż parę chwil, by przyjrzeć się zabłoconemu Wranglerowi i dwójce pasażerów. Co nie bardzo sprzyjało dyskretnym operacjom, jakie planowała dwójka z tego Wranglera. Ale była nadzieja, że wkrótce wszyscy wrócą do swoich zajęć i dwójkę obcych będą traktować, jak kolejnych klientów co przyjechali na targ. Gdy po jakimś kwadransie łażenia pomiędzy straganami i kolorowo ubranymi ludźmi w lekkie, letnie ubrania oswoili się z otoczeniem, Rita dostrzegła parę okazji, które wydawały się odpowiednie do spróbowania jej możliwości.
Dobra, to ja pytam niby o drogę, albo, że szukam swojego kumpla, a ty kroisz? — zaproponował James. Skoro miał zagadywać, wolał gadać o czymś, o czym nie musiałby ściemniać, bo to mogło mu wyjść co najmniej średnio. Niespecjalnie znał się na złodziejskiej robocie, ale skłonny był podjąć ryzyko, aby zarobić nieco gambli.
Okej, tylko dobrze zagadaj. Najważniejsze byś skupił na sobie uwagę. Cel ma patrzeć na ciebie, ale też nie przyciągaj wzroku osób postronnych. Możesz do tego nawiązać jakiś kontakt fizyczny, by zmylić jego zmysł dotyku. Resztę już zostaw mi — wytłumaczyła Rita. Zdążyła już znaleźć 3 potencjalne ofiary, po chwili decydując, że na ten moment zajmie się ostatnią z nich. Był to starszawy facet z całkiem niezłym, choć małym, zegarkiem przeglądający naczynia wykonane ze złomu, rozłożone na straganie osłonionym podartym brezentem. Sprzedawca akurat odszedł na bok, więc mężczyzna był jak wystawiony na tacy. Jedynie ściągnięcie przedmiotu z ręki mogło okazać się kłopotliwe, lecz z sensownym wsparciem Jamesa, to zadanie wydawało się dla żeńskiego kieszonkowca proste.

Jeremy? Kurde! To ty? Nie widziałem Cię od tej draki w Reno! — zawołał głośno James, wpadając na starszawego faceta wybranego przez Ritę — Te, a co u Mike`a? Dawno go nie widziałem... Kurczę, kopę lat…! — James spróbował nawet przygarnąć gościa w przyjacielskim „miśku”.
To chyba pomyłka… — zaczepiony „Jeremy” odwrócił głowę w stronę zaczepiającego, ale niewiele więcej. Albo James nie miał talentów aktorskich, albo trafił mu się jakiś niedowiarek. Bo tamten od razu zasłonił się rękami, aby nie dać się objąć obcemu a na jego twarzy wykwitła podejrzliwość z domieszką niepewności. Rita zorientowała się, że nie do końca to zagadnie idzie tak jakby sobie życzyła no ale jednak chociaż na moment facet skierował swoją uwagę na James’a. Ona sama zdołała „wpaść” na niego i zaczepić o jego ramię z zegarkiem. Też nie poszło jej tak płynnie, jakby sobie życzyła.
Hej, uważaj! — burknął na nią zaczepiony gdy wyczuł jak na niego wpadła zaraz po tym jak zaczepił go ten obcy mu facet. Rita potrzebowała tylko chwili, aby jej palce mogły zdjąć bransoletę przez dłoń tego faceta i musiała coś chrząknąć i mruknąć, by kupić te bezcenne sekundy. Jeszcze trochę i mógł się zorientować, że coś dziwnie nie chce się odkleić, ale wtedy to poczuła. Jak niewielki przedmiot ląduje w jej dłoni i mogła ruszyć dalej. Jak najdalej. Nie było pewne kiedy się zorientuje, że brakuje mu zegarka. Może dopiero w domu. A może za parę sekund.

Pomyłka? To ty nie jesteś Jeremy? Cholera, przepraszam stary — James wysunął obie ręce przed siebie otwierając dłonie w pokojowym geście — Mam coraz gorszy wzrok — przysłonił na moment oczy, niby od upału, a potem spokojnie odszedł w bok, aby po kilku chwilach zniknąć z oczu, gdzieś w tłumie innych handlarzy i kupujących. Po chwili krążenia po tłumie dołączył do Rity, którą wypatrzył, kiedy stała i najpewniej pilnowała kolejnej okazji.
Jak poszło? Jakieś wskazówki przy następnym numerze? — zapytał James, przeczesując czuprynę i poprawiając stetsona.
Ech, nie obraź się, ale dość kiepsko ci poszło — powiedziała szczerze Rita — Jednak zadanie wykonane. Za ten zegarek na pewno starczy nam na jedzenie. Ale pozostaje jeszcze kwestia pokoju...
Hah, jestem kurierem, nie doliniarzem — żachnął się, ale nadstawił ucha na kolejny plan.
A ja łowczynią przedwojennych skarbów — odparła brunetka — Ale żeby przetrwać trzeba umieć robić też inne rzeczy. Nie zawsze miłe i przyjemne.
Dziewczyna rozejrzała się za kolejnym celem z wcześniej upatrzonych. Teraz trafiło na stojącą nieco na uboczu metyskę z całkiem fajną bransoletką.
Widzisz tę panienkę? Może z płcią przeciwną pójdzie ci lepiej. W każdym razie typiarka jest zbyt czujna, musisz teraz naprawdę nią zakręcić, by ułatwić mi robotę. Jak nie wpadniemy, to powinniśmy mieć już dość gambli by się opłacić.
James podumał przez chwilę, po czym rzucił do Rity.
Bądź czujna, bo to będzie szybkie — kurier podszedł pewnym krokiem do metyski nieco od boku.
Jennifer? — krzyknął, aby mogła odwrócić się do niego w ostatniej chwili, po czym chwycił dziewczynę w pasie jedną ręką, drugą złapał za całkiem przyjemny w dotyku policzek, przyciągnął do siebie i pocałował. Dotyk policzka był rzeczywiście przyjemny. Usta jeszcze przyjemniejsze. Właściwie to cała ta kolorowa dziewczyna wyglądała niczego sobie i wydawała się warta uwagi. No ale widocznie nie przepadała, jak obcy faceci ją nagle obłapiają i całują bez ostrzeżenia. James posmakował jej ust i ciała tylko w pierwszej chwili gdy działało zaskoczeni. W kolejnej gdy dziewczyna zorientowała się, co się dzieje, odepchnęła go bez skrupułów, krzycząc coś po latynosku zdenerwowanym tonem. Najbliższy sprzedawca co miał rozłożone świeże ryby na straganie, złapał za tasak, jakim obcinał łby i pogroził nim napastnikowi, też pewnie krzycząc coś, by się wynosił i zostawił dziewczynę w spokoju. W ogóle dało się wyczuć aurę wrogości i nieprzychylności dla obcego gringo co tak bezczelnie, w biały dzień napastuje tutejsze dziewczyny.


Rita mogła jęknąć w duchu. Kompletna klapa! James co prawda zrobił widowisko, ale z siebie a wkurzona dziewczyna rozglądała się czujnie, pewnie sprawdzając, czy za nią idzie, czy się odczepił. A fala wzburzenia za taką napaść rozlała się po całym targu i James wydawał się tu być spalony, teraz wszyscy pewnie będą mieć go na uwadze przynajmniej. James na targu był spalony, co oznaczało, że niezbyt udany duet mógł zakończyć swoje łowy. Zwłaszcza że nie pozostało już nic, co by się realnie kalkulowało zwinąć w takiej sytuacji. Rita zaczęła żałować, że zabrała się z kierowcą. Po pierwsze dlatego, że nie wykazał się zbytnio pomocny, po drugie, bo była zbyt w porządku, by nie podzielić się z nim skromnym łupem. Kiedy para zabrała się z targowiska, szafirowooka rzuciła do mężczyzny:
Wiele tego nie będzie, ale powinno spokojnie starczyć na wyżywienie i zaspokojenia pragnienia przynajmniej do jutrzejszego południa. Ty z kolei mógłbyś zaproponować mi miejsce do kimnięcia w swoim wozie, pasuje ci taki układ?
James przytaknął, rozczarowany postawą lokalsów. Być może zbyt spontanicznie próbował tego odwrócenia uwagi, ale nie spodziewał się po roztańczonych i wyluzowanych mieszkańcach Florydy reakcji bardziej charakterystycznej dla Saint Louis i jakichś ortodoksyjnych zacofańców. Z drugiej strony wliczył w koszt tego odwrócenia uwagi jakiegoś sińca pod okiem lub chociażby siarczystego liścia od jak słyszał temperamentnych dziewczyn południa. Jak zwykle okazywało się, że pogłoski niespecjalnie pokrywały się z rzeczywistością.
Sztywni, jakby im kto sztachety w dupy powkładał — skomentował James, ale niepowodzenie było niepowodzeniem, i trzeba było przełknąć tę gorzką pigułkę i otwarcie przyznać, że doliniarz z niego żaden.
Cóż, złodziej ze mnie marny, ale jeśli starczy na jakieś żarcie, to kanapa Jeepa jest dziś twoja. Zajmę bagażnik — mężczyzna przystał na propozycję Rity.
Tia — przytaknęła na oba złodziejka artefaktów — Wiele tego nie będzie, ale spokojnie starczy na żarełko. Znam się na błyskotkach. Teraz jednak spadajmy, wbijemy do tej knajpy przy „2018”, gdzie zatrzymała się reszta.
Hmm... fajnie, że chociaż cokolwiek się udało. Szkoda, że nie starczy na paliwo i części, ale lepsze to niż nic — przytaknął ładując się do samochodu — Popytajmy właściciela. Może ma jakąś szybką robotę dla mechanika? Prowadzi knajpę, więc pewnie coś tam się mu psuje. Póki nie przehandlowałem śrubokręta i obcęgów, może zechce się wymienić.
Spoko — zgodziła się brunetka — Można zapytać. A teraz jedźmy.
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 03-10-2021 o 18:00.
Alex Tyler jest offline  
Stary 23-10-2020, 20:39   #24
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=NPg_jbGYzgA[/MEDIA]

Czas: 2051.03.02; cz; zmierzch
Miejsce: Miami; Liberty City, kawiarnia Diego
Warunki: półmrok świeczek, gwar lokalu, ciepło na zewnątrz zachód słońca, zachmurzenie, nieprzyjemnie, umi.wiatr



Koniec końców wydawało się, że wszystkie drogi prowadzą do kawiarni Diego. Przy jednym ze stołów tej kawiarni położonej naprzeciwko Hotelu 2018 prędzej czy później dotarła w końcu cała obsada zabłoconego Wranglera. Sam Wrangler też zresztą stał przed oknami lokali. Nie wyglądał zbyt pięknie. W tym całym błocie, trawie, liściach jakie go oblepiały wyglądał jakby przejechał przez kawał dżungli. Ale i tak zwracał zaciekawione spojrzenia a tutejsze bose dzieciaki bez skrępowania oglądały go z bliska zaglądając przez okna aby zobaczyć co ma w środku.

Sam lokal okazał się całkiem kolorowy i przyjemny. Wydawało się, że Josh z recepcji nie mylił się kierując swoich gości właśnie do tego lokalu naprzeciwko swojego hotelu. Pierwsi do tego lokalu przybyli James z Ritą. James zatrzymał swoją terenówkę przed lokalem i na razie mu to wystarczyło. Maszynę widać było przez frontowe okna. Chociaż z konsternacją zorientował się, że gdyby chodziło nocleg to na razie zostaje mu otwarta ulica. Miejsca było pełno. Ale miało urok bezpańskiego Pustkowia. Czyli nikt i nic nie chroniłoby zaparkowanej maszyny przed jakąkolwiek szkodą. Przynajmniej w tej okolicy gdzie się zatrzymali nie dostrzegł nic takiego. Nie było mowy o takim bezpieczeństwie noclegu jak choćby ostatniej nocy w “Tom & Jerry”. Tam też niby James spał wewnątrz terenówki a terenówka stała pod chmurką. Ale stała na odgrodzonym terenie motelu gdzie goście i obsługa mieli niejaką wspólnotę interesu w razie obrony przed czymkolwiek. A tutaj na otwartej ulicy to tak samo jakby nocować na Pustkowiu. Niby nie pierwszyzna dla James’a i jego Wranglera no ale to nie to samo co nocowanie na strzeżonym parkingu.

Wewnątrz lokalu szczęście się do niego nieco uśmiechnęło. Ten barman, Diego wysłuchał jego propozycji naprawy czegoś w zamian za szamę. Zastanowił się chwilę nad tą ofertą ale w końcu zapytał czy James zna się na generatorach. Kierowca dał znać, że się zna. Więc starszy o połowę Latynos wezwał jakiegoś bosonogiego chłopaka by zaprowadził gościa do piwnicy. Tam pod przewodem tego małego umorusańca i przyświecając sobie świeczkami mógł obejrzeć sobie ten generator zostawiając pilnowanie terenówki oczom złodziejki.

Generator okazał się dość wiekowy. Pomijając, że te najnowszej generacji miały minimum 3 dekady. I przy świeczkach i ciekawskich oczkach tego małego smyka trochę mu zeszło. Ale koniec końców dał radę. Coś tam w trzewiach generatora uwiło sobie gniazdo przy okazji przegryzając kable. No i jak wywalił to gniazdo i z pomocą swoich narzędzi dosztukował to połączenie to generator znów zaczął pracować. A ten gówniarz co mu towarzyszył śmiał się z radochy co najmniej jakby sam to wszystko naprawił.

No a gdy obaj wrócili na górę Diego okazał się na tyle słowny, że rzeczywiście James nie musiał się martwić co zjeść na kolację. Dostał nawet szklankę jakiegoś piwa do tej kolacji. Nie było zimne ale któż w tych czasach mógł sobie pozwolić na luksus zużywania energii na takie fanaberie jak lodówka czy chłodziarka? Ale było całkiem niezłe. Jak wrócił na górę z piwnicy okazało się, że jest ostatni do kompletu i w międzyczasie do Rity dosiadła się cała reszta pasażerów Wranglera.

Rita zaś po tym jak James zostawił samą idąc do tej piwnicy by zarobić na swoją kolację siedziała przez chwilę sama ciesząc się świętym spokojem. Od jednego ze stołów podszedł jakiś mężczyzna w kolorowej koszuli w jakich widocznie lubowali się tubylcy. Podszedł wprost do jej stolika i zatrzymał się przy niej.

- Hola ojos azules - Nachylił się i z przyjemnym uśmiechem powiedział coś do niej chyba po latynosku. Nie zrozumiała co mówił ale brzmiało też całkiem przyjemnie i z szacunkiem. Natomiast ten kolorowy kwiat jaki trzymał w ręku i jej wręczał zrozumiała bez problemu.


Pozostałych też zagnały do Diego puste żołądki. W końcu Josh na dzień dobry dał znać, że jego lokal nie serwuje posiłków. Więc na raty dotarli gnani głodem dotrzymując towarzystwa Ricie. Dwighta ominęły wszelkie rozterki i wycieczki po mieście to wreszcie mógł się przejść, rozruszać kości no i zjeść coś. Melody razem z Williamem też stwierdziła, że właściwie to jest głodna. No a para Teksańczyków co wróciła z pieszej wycieczki po okolicy z oskubanym i wypatroszonym kurczakiem i słoikiem jajek po tej herbacie u gościnnych staruszków też mieli niewiele czasu. Ledwo się ogarnęli w swoim pokoju no i wyszło im, że trzeba by coś zjeść. W końcu przyjechali mniej więcej w obiadową porę a nic nie jedli. A tu już dochodziła pora kolacji. Więc gdy się dosiedli do wspólnego stołu i jeszcze na koniec wrócił do nich James to właściwie znów byli w komplecie.

Wieczór się zbliżał pełnymi krokami. Niebo, chociaż pochmurne, zapłonęło czerwienią zachodzącego dnia. Chociaż na zewnątrz po tym ciepłym dniu zrobiło się dość nieprzyjemnie jakby siedzieć tylko na krótki rękaw. Pewnie dlatego większość stolików na zewnątrz opustoszała i większość gości siedziała wewnątrz. Pewnie z powodu oszczędności tego leciwego generatora oświetlenie było standardowe dla większości lokali. Czyli świece i lampy. Ale dzięki temu wewnątrz wraz z zapadającym zmrokiem robiło się kameralnie gdy kwadrans po kwadransie blask świec powoli zdobywał przewagę nad słabnącym światłem dnia.

I wyglądało na to, że nie tylko dla nich zaczynała się wieczorowa pora. O tej porze większość ludzi pracy kończyła swój roboczy dzień wraz z nadciągającym zmrokiem. Więc miała wolne. To i w takich lokalach jak u Diego raczej gości zaczynało przybywać niż ubywać. Lokal stopniowo zagęszczał się od kolorowych i kolorowo ubranych ludzi.

Nawet przy sąsiednim stoliku rozsiadło się kolorowe, roześmiane towarzystwo. Widać było, że się znają i czują się swobodnie tak ze sobą nawzajem jak i w tym miejscu. Coś sobie opowiadali z werwą na przemian ale niewiele z tego było po angielsku. Wyglądali na roześmiane, barwne towarzystwo obu płci. I nowi przy sąsiednim stoliku chyba ich ciekawi bo co jakiś czas ktoś od nich zerkał ciekawie w ich stronę. W końcu jeden z nich odwrócił się ku nim i próbował się coś dogadać.

- English? - zapytał na początek. Pewnie raczej nie spodziewając się po nich tubylców. - Ty. Duży jesteś. Mój przyjaciel też duży. - zagaił do Dwighta pomagając sobie uniwersalnym migowym. Pokazał na tego co faktycznie wśród tym barwnym towarzystwie wydawał się największy.

Tamten zresztą pokiwał głową jakby niemo potwierdzał słowa kolegi.
- Chcesz… Ręka. Ręka - ręka. Z kolegą. Chcesz? - zapytał szukając gorączkowo angielskich słów i pokazał gestem na siłowanie się na rękę. A potem na tego swojego dużego kolegę. Potem odwrócił się do niego i coś mu szybko powiedział po swojemu. Ten spojrzał na niego, na Dwighta i pokiwał głową twierdząco.

- Si, si! Carnaval! Fiesta! - zawołała któraś z dziewczyn klaszcząc w dłonie co jakby wywołało reakcję u jej koleżanek. Zaczęły klaskać, śmiać się, poruszać ramionami przygotowując się do tańca i zabawy na jaką widocznie miały ochotę. Gladiator z Wranglera właściwie nie zdążył odpowiedzieć gdy w tą rozmowę integracyjną wdarł się nowy odgłos. Niby całkiem znajomy. Ale jednak dość rzadko słyszany odkąd tu dzisiaj przyjechali. Dźwięk pracującego silnika samochodu. Jakaś średnia fura na ucho Jamesa. Zresztą zaraz wszyscy mogli zobaczyć jak ulicą śmiga jakiś pickup. Śmignął całkiem raźno. Więc zniknął z pola widzenia. Ale kawałek dalej dał się słyszeć odgłos hamulców. I dźwięk wstecznego. Chwilę potem zdezelowany pickup znów pojawił się przed lokalem Diego.


Ale tym razem zatrzymał się a z szoferki i paki zeskoczyło trzech chłopaków. Bez wahania podeszli do zabłoconego Jeepa oglądając go z żywym zainteresowaniem który był jedynym pojazdem zaparkowanym na tej ulicy. Coś do siebie szwargotali zawzięcie w końcu pokazując sobie na wnętrze lokalu. Wreszcie we trzech weszli do środka rozglądając się po lokalu. I widocznie im też załoga Wranglera wyglądała na jedynych obcych w lokalu.

- To wasz gruchot? - zapytał jakiś nieźle opalony białas wskazując kciukiem na scenę przed frontem budynku i po trochu na szybko taksując spojrzeniem każdego z ich stolika. Dwaj jego koledzy też wydawali się być ucieszeni z całej sytuacji.

Cała trójka tryskała beztroskim entuzjazmem jaki dawała krążąca w żyłach adrenalina.
- Jeździ? Chcecie się ścigać? - ni to zapytał ni to zaproponował ten co był kierowcą.
 
__________________
A God Damn Rat Pack
'Cause at 5 o'clock they take me to the Gallows Pole
The sands of time for me are running low...
Driada jest offline  
Stary 27-10-2020, 16:17   #25
 
Umai's Avatar
 
Reputacja: 1 Umai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputację
dramaty przy kolacji - scena wspólna :)

Czas: 2051.03.02; czw; wieczór
Miejsce: bar Diego


Nie da się zrozumieć ludzi bez próbowania tego, co mają w garnkach i na talerzach. Od kuchni zawsze szło najprędzej poznać okolicę do której się przybyło, a przez to zdobyć rzut oka na mieszkających tam ludzi. Posiłki serwowane w knajpie Diego były równie kolorowe co poruszający się za oknami przechodnie. Świeże, aromatyczne i z masą przypraw przyprawiały ślinianki o szaleństwo już samym zapachem. Pewnie dlatego pierwsze minuty wspólnego posiłku Quirke spędziła w stanie dla niej nienaturalnym, mianowicie milczała zajęta zgarnianiem z talerza kolejnych kęsów, aż pierwszy głód odszedł w zapomnienie, pozwalając po prostu cieszyć się kolacją.
- Jak wam minęło popołudnie? - pełna pozytywnego nastawienia do świata, zagaiła resztę obsady Wranglera, zgromadzoną przy stole.

Siedząca sztywno po drugiej stronie stołu Lane zmrużyła prawe oko, zamierając w połowie krojenia jakiejś padliny w ostrym sosie. Coś w jej twarzy drgnęło, chociaż wciąż pozostawała poważna.
- Aktywnie - skwitowała krótko, wracając do krojenia. Nóż przeciął do końca włókna mięśniowe, a odcięty kawałek wylądował w ustach Federatki. Pożuła chwilę, przełknęła i dodała - Nie będzie mnie w nocy, chcecie to macie mój pokój już opłacony. Rano mamy sprawę do załatwienia, o ile dobrze pamiętam. - popatrzyła po reszcie biesiadników - Wiecie już coś?

- Cantano ma wieżowiec w Downton. Dziwię się, że jeszcze nas tam nie ma
- mruknął James znad talerza.

- Mieliśmy wpierw spotkać się z pośrednikiem w barze - Melody uniosła krytycznie brew, patrząc na kierowcę - Cantano jest zbyt grubą szychą, aby byle puch się do niego dostał… to jakbyśmy chcieli z marszu wejść Schultzowi do gabinetu. Albo mojemu Nestorowi - skrzywiła połowę ust w uśmiechu trwającym mgnienie oka - Wpierw ochrona, potem kasztelan, majordomus lub inny zarządca. Poza tym gdzie to całe Downtown?

- Tam gdzie wieżowce, widać je z ulicy
- lekarka odłożyła sztućce na talerz i pochyliła się, sięgając po torbę leżącą przy nogach krzesła - W połowie drogi jest bar Bailey'a, tam gdzie mamy spotkać naszego pośrednika - to mówiąc położyła wyciągnięty spomiędzy medycznego szpeju kawałek papieru i rozprostowała go. Jasną, choć pomiętą kartkę znaczyły kreski, linie, kółka i niepojęte dla blondyny znaczki. Mimo tego, że była przy rysowaniu mapy przez Carmen… teraz nie ogarniała czy w ogóle patrzy pod właściwym kątem.
- Pomożesz proszę? - zwróciła się więc do Grima, kładąc dłoń na jego dłoni. - Wiesz, że… to nie moja działka.

- Z tego co mówiła najłatwiej iść na zachód do wielopasmówki. -
Grim pokiwał głową, przesunął kartkę z bazgrołami kelnerki bardziej na środek stołu by pozostali też mogli rzucić okiem. Po czym machnął w stronę jednej ze ścian gdzie pewnie powinna w końcu być ta droga o jakiej mówił.
- No to będzie 441. - poszurał palcem po grubej kresce z góry na dół jaką Carmen przedzieliła kartkę. - Potem na południe. Mniej więcej w kierunku tych wieżowców. To chyba nie powinno być takie trudne by się nie zgubić. - powiedział teraz wskazując na inną ścianę gdzie chyba faktycznie gdzieś tam widać było te wieżowce. - I ten bar Baileya powinien być gdzieś tu. Przy zjeździe na kolejnej ekspresówce. Po prawej stronie ma być ten zjazd. I ten bar ma być niedaleko tego zjazdu. - kowboj wytłumaczył czym jest ta gruba krecha jaka krzyżowała się z tą pierwszą na tym schemacie. Przy niej było zaznaczone kółko z napisem “Bailey”.

Lane przyglądała się mapie, gdy Teksańczyk mówił. Kiwała powoli głową, przyjmując do wiadomości co widzi i słyszy.
- Bailey - powtórzyła ostatni napis, prostując plecy. Dobrze było widzieć, że gdy ona robiła sobie przerwę po podróży, inni zdobyli informacje, a nawet prowizoryczną mapę.
- Zaczniemy tam - powiodła spojrzenie po stole - Ruszamy stąd jutro w południe?

Quirke zerknęła na rangera i po krótkiej obserwacji, gdy nie dostrzegła przeczącego kręcenia głową, zwróciła się do Melody.
- Pasuje. Zjemy śniadanie, przygotujemy do drogi i możemy jechać. - wzruszyła - Nie ma co robić interesów na głodniaka, a jeśli rzeczywiście zaprowadzą nas do Cantano… warto wyglądać czysto i schludnie.

- Czemu nie od razu po śniadaniu? Mam wrażenie, że każemy czekać adresatowi. To nie w moim stylu
- powiedział James któremu kolejne godziny do południa wydawały się stracone.

- Południowcy wstają późno i późno się kładą - lekarka uśmiechnęła się pod nosem - Nie jesteśmy też umówieni na konkretną datę oraz godzinę, a pora obiadowa ściąga do barów ludzi. Mnie obojętne kiedy pojedziemy, lepiej brzmi jednak południe. Daje czas na przygotowania. Jeśli od razu stamtąd pojedziemy do Downtown - rozłożyła trochę bezradnie dłonie - To zawsze jeszcze chwila na przygotowania, spakowanie i zaciągnięcie języka.

- Przygotowania do czego? Znamy miejsce spotkania, gratów nie mamy aby pakować się godzinami. Nawet te śniadanie można zjeść już na miejscu. Flaki mi się przewracają. Robotę mogliśmy skończyć już dziś. Ruszymy w południe, dojazd, znalezienie kontaktu, zejdzie być może znów do wieczora. Kolejny dzień zmarnowany na siedzeniu po knajpach i hotelach
- James był już zirytowany, i zniesmaczony opieszałością teksańczykow i federatki.
- Po za tym rano jest chłodniej, a do wieczora nie zamierzam czekać - zastrzegł pociągając łyk z butelki

— A dla mnie spoko —
odezwała się Rita oglądająca dotychczas swój nowy nabytek z kradzieży, nieźle wykonany i wciąż działający zegarek — Wycierpiałam już tyle tej piekielnej pogody i florydzkich przaśnych fiest, że kilka godzin nie robi mi różnicy. I tak może mi się zejść w nocy, bo zamierzam się zakręcić w kwestii noclegu. A nie planuję wczesnej pobudki, bo Cantano się spieszy. Jakby mu się nie spieszyło, to by załatwił sprawę inaczej.

- Ludzie na poziomie nie rozmawiają ze sobą jeśli śmierdzą zgonionym bezdomnym i ledwo powłóczą nogami. Wiem że tego nie łapiesz, na szczęście Rita łapie bez problemu. Gołąbeczki o dziwo również -
Federatka popatrzyła z trupią uprzejmością na kierowcę. Istniało wiele różnic między plebsem a ludźmi cywilizowanymi. Ona nie była od uczenia tych pierwszych zasad panujących w świecie tych drugich.
- Jeden dzień przy tygodniach oczekiwania na dostawę nie robi im różnicy. Nam tak - ze spokojem upiła piwa, a dłoń w czarnej rękawicy sięgnęła za pazuchę. Po chwili wyjęła stamtąd klucz z breloczkiem oznaczonym “36”. Lane bez słowa położyła go przed łowczynią artefaktów. Jej i tak się nie przyda, skoro noc zamierzała spędzić nie tylko poza pokojem, ale w ogóle poza hotelem i dzielnicą.

- W hotelu jest parking podziemny, to lepsze niż nocowanie na ulicy i dla ciebie i dla auta - lekarka uśmiechnęła się ciepło do Jamesa, mówiąc łagodnym tonem, aż nagle coś w jej spojrzeniu drgnęło i pojawiła się troska - Dobrze czasem odpocząć w łóżku, wyspać się i umyć w wannie. Nie masz już forsy, wystarczy poprosić. Przecież to żaden problem wziąć jeden obiad czy kufel piwa więcej, domówić balię gorącej wody, albo dodatkowe łóżko.

- Nie mów mi, co jest lepsze dla mnie i dla mojego auta, dobra? Chwilowo mam już dosyć waszego towarzystwa, więc pójdę się przejechać. Mam nadzieje, że jutro będziecie bardziej ogarnięci
- odsunął talerz, zabrał niedopitego browca i wyszedł za nawołującym go, młodym mężczyzną, który najwyraźniej chciał się ścigać. Po pierwsze, nie mógłby mu odmówić, bo był z Detroit, a tam nie odmawia się wyścigu. Po drugie, miał wrażenie, że jeszcze kilka takich “argumentów” i kogoś by zbluzgał.

Lane odprowadziła go wzrokiem kawałek, zanim jej się nie znudziło, a nastąpiło to bardzo szybko. Upiła piwa i prawie się uśmiechnęła. Tyle dramatyzmu, aż serduszka pękały. O ile nie miało się ich schowanych w formalinie i głęboko w bagażach.
- Liczę że przynajmniej wy nie jesteście w ciąży, ani nie przytrzasnęliście rano warg sromowych przy zakładaniu spodni. - popatrzyła ze śmiertelną powagą na Dwighta i Grima, następnie popatrzyła na Ritę i Tamiel - Byłoby naprawdę szkoda, nieprawdaż? Na marginesie wrócę rano. Potrzeba wam czegoś z miasta?

-Daj spokój Melody
- Quirke uniosła ręce na wysokość piersi w pokojowym geście - Długa droga za nami, wszyscy jesteśmy rozdrażnieni i zmęczeni. Nie ma co drżeć kotów, cieszmy się lepiej odpoczynkiem w taki sposób, jaki nam najbardziej pasuje...i dziękuję. Mnie nic nie potrzeba. Byliśmy z Dannym na mieście - uśmiechnęła się nieznacznie - Do rana przeżyjemy.

Rita nie była kimś, kto gardził okazjami. Miała swoje plany na nocleg, ale kluczyki do pokoju Melody mogły przydać się jako zabezpieczenie. Zgarnęła je więc ze stołu, skinąwszy z wdzięcznością właścicielce. Podczas nieco pikantnej wymiany zdań w wykonaniu kompanów podróży dziewczyna nadal dumała nad tym, jak Tamiel uchowała się na tym świecie ze swoimi dobrotliwymi i naiwnymi poglądami. Paradoksalnie, mimo że Teksas był drugim pod względem ludności i powierzchni stanem z trzema pokaźnymi megalopolis, rozwiniętym przemysłem rakietowym i rozległymi polami roponośnymi, ucierpiał najmniej. Moloch na chwilę postradał rozum, albo miał w tym jakiś głębszy plan. W każdym razie stan nadal nękały gangi banditos z Południowej Hegemonii. A życie idylliczne w porównaniu do reszty pustkowi, wciąż nie było łatwe. Tymczasem Tamiel zachowywała się, jakby spod klosza wyciągnął ją jakiś mormoński pastor (a raczej protestancki, bo za mormonami tam nie przepadano). Bez wątpienia w życiu coś ją skrzywiło, albo nie zaznała prawdziwego życia na pustkowiach. Pewnie dlatego nie odstępował jej na krok ten przystojniaczek, Danny.
— Dzięki, ale nic nie chcę Melody. Wiesz, że jak czegoś potrzebuję, to sama sobie załatwiam — jakby dla zaakcentowania tych słów zakręciła z nudów zegarkiem na stoliku.

- Wiem - odpowiedź Federatki padła krótka i jak na nią mało ponura. Przepiła ją też niemym toastem do brunetki, patrząc jak bawi się gamblem którego wcześniej nie miała. Odstawiła kufek, a jej uwaga spoczęła na blondynce - Jeszcze nie widzieliście mnie... - zmrużyła trochę czarne oczy - Niespokojnej. Lepiej niech tak pozostanie.
 
Umai jest offline  
Stary 27-10-2020, 17:32   #26
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=c6ZBewK59z8[/MEDIA]

Noc; Miami; Plaża


Bycie siostrami to najdziwniejsza więź, w której bliskość buduje nawet sterta złości albo chwila wspólnej ciszy. Siostry mogą się z sobą nie zgadzać, mogą się kłócić, mogą być z innych światów, ale są z sobą nierozerwalnie związane w sposób, którego same nigdy nie zrozumieją i potrafią odczuwać fizyczny dyskomfort jeśli ich rozłąka trwa za długo, a losy tej drugiej nie są do końca znane. Gdy cień nadziei rozrasta się, wychodząc z zakamarków umysłu i powoli oplata serce. Chociaż Melody wmawiała sobie, że to przez wewnętrzną irytację naburmuszonym Jamesem, miała ochotę złamać narzucone normy i najzwyczajniej w świecie się nawalić w tym dennym, południowym barze. Całą jej jaźń wypełniała paląca potrzeba wypicia palącej wódki. Nie wina, jak należało dobrze urodzonym , albo dobrze wychowanym damom. Tylko wódy - taniej, podłej berbeluchy, wypalającej zarazki i grzechy razem z podskórnymi lękami. Myślała o tym tak intensywnie, że nieomal czuła cierpki smak na języku i uczucie lekkiego pieczenia w gardle. Czuła, jak spływa po przełyku i kojąco się rozpływa w żołądku , szukając drogi do krwiobiegu. Wyobrażała sobie, jak małe, uśmiechnięte kropelki wskakują do żyły i z radosnym "Hurrra!" płyną prościutko do mózgu, żeby zaaplikować rozedrganym szarym komórkom uspokajający zastrzyk z samych siebie. Drobne, połyskujące siostry miłosierdzia, równie piękne co blondynka po drugiej stronie stołu.
Wreszcie, gdy poczyniono ustalenia, a ekipa zaczęła się rozchodzić lub interesować zgoła kim lub czym innym, Lane skorzystała z okazji i odeszła od stołu. Z dumnie uniesioną brodą podeszła do potomka angielskiego handlarza cytrynami, rozmawiającego przy barze z miejscowymi łebkami. Stanęła tuż obok, niwelując dystans do zera, co zwykle przyprawiało ludzi o niepokój. Nikt normalny nie lubi obcych widm naruszających ich strefę komfortu, ale dla Williama Melody nie była już obcym duchem. Odwróciła twarz i podniosła ją do góry, bo blondyn był od niej wyższy. I cięższy. I o wiele cieplejszy, co dało się łatwo wyczuć nawet przez czarny uniform, gdy stali ramię przy ramieniu.
- Plaża. Jose - powiedziała krótko.

- Już chcesz iść? - blondyn zapytał zerkając w kierunku frontu aby spojrzeć jak to zrobiło się już ciemno czy jeszcze nie. No ale już panował zdrowy półmrok. Co zapowiadało, że jak ta plaża nie jest zaraz za rogiem no to pewnie dojdą tam już po ciemku. - No dobra. - mruknął gdy chyba coś przemyślał czy przekalkulował. Wrócił do swoich barwnych kolegów i chyba zaczęli się żegnać. Ci coś pytali zerkając ciekawie na mroczną sylwetkę która pozwalała sobie na taką poufałość z ich kolegą.

- To Greg i Antonio. - powiedział gdy rozpoznała jak wymienił jej imię pewnie ją przedstawiając kolegom. No to i jej przedstawił ich. Ci pokiwali głowami i machnęli ręką na przywitanie. Ale też już się żegnali. Bo wymienili uściski dłoni z blondynem i ten w końcu ruchem dłoni dał znać, że czas się zbierać z tego lokalu.

Federatka kiwnęła im głową, jednemu i drugiemu. Czekała aż zapoznanie i pożegnanie dobiegną końca, wszak byli dla niej obcy, pewnie nie umieli się komunikować w sposób cywilizowany. Zanim jednak odeszła ze swoim tubylcem, zatrzymała się i popatrzyła przez ramię, kładąc dłoń na piersi, tak jak poprzednio Will zrobił to przy podawaniu imienia.
- Muninn - powiedziała cicho, patrząc każdemu w oczy wzrokiem bez grama ciepła. Spieszyła się, ale nie wypadało robić blondynowi pod górkę. Raz jeszcze kiwnęła im głową, tym razem na pożegnanie, i już bez opieszałości poszła śladami przewodnika, wychodząc z lokalu na ulicę.

- To jesteś Melody Muninn? - gdzieś po drodze blondyn w białych spodniach i kolorowej koszuli próbował chyba sobie uszeregować jakoś jak właściwie na imię a jego towarzyszka. I tak szli sobie przez to tropikalne miasto. Powoli zmierzch przechodził w wieczór. Ale chociaż skończył się i dzień i dzień roboczy. To miasto bynajmniej nie spało ani nie szykowało się spać. Jej blond przewodnik nie tracił dobrego humoru i odkąd opuścili bar u Diego to się nawet rozgadał. Z werwą tłumaczył jej swoim kalekim angielskim co jest co. I nie dał rady nie wrzucić jakiś latynoskich wstawek. Wydawało się, że to właśnie jego naturalny sposób komunikacji na jaki odruchowo i samoistnie przechodzi przy byle okazji. I musiał się starać aby wracać do angielskiego.

- Dobrze przyjechaliście. Dobry czas. Jest karnawał. Tańce, muzyka, śpiew! Zobacz. Widzisz? - tłumaczył z werwą gdy wskazywał jak w jakimś lokalu ze dwóch mężczyzn grało na gitarach, trzeci śpiewał coś po latynosku a dwie czy trzy pary tańczyły coś żwawego i gorącego. Blondyn też wesoło się pogibał zdradzając, że taniec nie jest mu obcy i lubi to robić.

- I jest przed huraganami. W lecie się zaczynają. Teraz jeszcze nie. Za wcześnie. - wesoło nawijał dalej by wskazać zalety takiego momentu przyjazdu do miasta. Prowadził ją przez ten wieczorny mrok. Gdy przechodzili przez jakieś zamieszkałe ulice było barwnie i kolorowo, Prawie wszędzie ktoś coś grał albo tańczył. Ale przechodzili też przez puste ulice. Wtedy było trochę strasznie. Echo gwaru cywilizacji cichło, światła robiły się punktami w oddali, sylwetki jak były to z daleka. A tu, niby w środku miasta ale było jak w bezimiennych Ruinach. Do tego takich zduszonych przez żywą zieleń dżungli. Która po zmroku zdawała się ciemnością o szeleszczących na wietrze kształtach. Do tego coś bez przerwy się poruszało, trzepotało skrzydłami, skrzeczało, piszczało.

- To małpy. Psy. I ptaki. I jeszcze nietoperze. I ćmy. - tłumaczył jej przewodnik niby lekkim tonem. Ale jednak widziała, że często i gęsto się rozgląda i nasłuchuje. A czasem nawet kładł dłoń na rękojeści maczety i zwalniał chód gdy coś po sąsiedzku szeleściło czy warczało w krzakach. Ale jednak w końcu wyszli na otwartą przestrzeń.

- Jest! Widzisz? Ocean! Plaża! Czujesz? Wiatr? Wiatr oczyszcza. Zwiewa dżunglę. Dlatego kto może to mieszka blisko. - roześmiał się beztrosko gdy wyszli na drogę gdzie krok po kroku zbliżali się do granatowej pustki. Upstrzonej białymi punkcikami gwiazd. Rozpogodziło się i wiatr zwiał te chmury co kłębiły się o zmierzchu. Faktycznie dało się wyraźnie wyczuć ten wiatr na twarzy. Wyraźniej niż w głębi miasta. Powietrze tutaj wydało się świeższe. I było chłodniej. Chociaż na ubiór jaki miała na sobie Federatka to akurat było w sam raz. Dla odmiany jednak gdy zeszli z mniej więcej twardej nawierzchni drogi to buty Melody odczuły, to, że weszli w piach plaży.

- Chodź, chodź. Pójdziemy do moich kolegów. Tam może przyjść Jose. - machnął gdzieś w kierunku wzdłuż plaży gdzie się kierował i gdzie pewnie mieli być ci o jakich mówił. Na plaży faktycznie błyskały światełka ognisk, pochodni i lampionów. Widać i słychać było te kilku osobowe imprezy w plenerze. Pewnie jedną z nich była ta do której prowadził ją blondyn.

W miejscu osadził go mocny chwyt za nadgarstek i szarpnięcie. Blada dłoń trzymała silnie, nie pozwalając się wyrwać, czy odejść. Rozpościerający się przed nimi widok zapierał dech w piersiach, budził głęboko ukryty lęk. Oraz rozdzierającą wnętrzności tęsknotę. Krucza sylwetka stała nieruchomo, zamarła na piasku jak robak złapany pod but. Sztywna, spięta… bała się oddychać, nerwowo przełykała ślinę czując nagłą suchość w ustach i patrzyła przed siebie.


Wody były ledwie oświetlone na powierzchni, lecz czuło się podskórnie ich ciemną głębię. Federatka miała niepokojące wrażenie, że oto dotarła do miejsca gdzie czas się zatrzymuje. Choć skryte w mroku wielkie przestrzenie napierały na nią, osaczając cała paletą zapachów jakich nigdy wcześniej nie czuła. W jednostajnym szumie uśpionego olbrzyma gubiły się całe kwadranse i godziny wieczności. Stojąc pierwszy raz nad brzegiem morza czuła, że wyszła ze swojego życia, zachowując jedynie pogląd długofalowych produkcji losu.
- Chcę utonąć - wyszeptała bojąc się że głośniejszy dźwięk zburzy idealną harmonię, gdy czarne niebo spajało się w jedno z atramentową wodą, a horyzont przestawał istnieć.
- Wolę utonąć w morzu, niż żeby moje ciało wyrzucono na obskurne, zagubione w pyle pobocze bezimiennej drogi… a słońce wysuszyło, zrobiło ze mnie małą, cuchnącą plamę bez imienia z napisem "to kiedyś istniało" jako epitafium. Mrok, chłód i wieczna cisza… to piękne.

- Chcesz… Popływać? - blondyn dał się zatrzymać i teraz stał obok. Nie przeszkadzał swojej nowej koleżance w przeżywaniu tego widoku. Jak większość południowców jakich spotkali nie sprawiał wrażenia, że mu się gdzieś spieszy. Ale chyba miał nieco trudności z odczytaniem jej intencji. Wskazał na szumiącą taflę ciemnego morza jakie odwiecznym rytmem uderzało w piaszczysty brzeg i cofało się. A potem ponownie.

- Pierwszy raz widzisz ocean? - zapytał znów wracając spojrzeniem do drobniejszej sylwetki.

Pokiwała głową gdyż wydobycie głosu w tej chwili wydawało się świętokradztwem. Nie potrafiła też odwrócić wzroku, a tęskne spoojrzenie ulatywało ponad falami gubiąc się w czerni za horyzontem. W podobnej sytuacji bardzo dobitnie szło sobie uświadomić własną miałkość, nieważność. Życie które z tak chołubiła nie znaczyło więcej niż ziarnko piasku pod stopami - jedno z miliona identycznych drobinek, gubiących się pośród bryzy, białych pióropuszy morskich grzyw i wiatru przenikającego ludzkie ciało na wskroś.

Minęło długo, chociaż Federatka nie potrafiła powiedzieć ile. Pieć minut? Kwadrans? Pół godziny? Miesiąc? Grunt, że przez magię i strach zaczął się przebijać ludzki głos kompana stojącego tuż obok, chociaż równie dobrze mógł się znajdować i po drugiej stronie nieskończonej tafli ciemności.
- La Mer - wyszeptała, zwalniając trochę uścisk aby nie zostawić mężczyźnie sińca wokół nadgarstka. Nabrała powietrza i potrząsnęła głową jak pies otrząsający się z wody. - Znasz La Mer? - powtórzyła.

- Si. Taka knajpka. Ryby. Dobre ryby tam dają. Znasz ją? Mogę cię zaprowadzić. Chcesz iść? - blond głowa pokiwała twierdząco i jej przewodnik znów wrócił do tego pogodnego stylu w jakim oprowadzał ją po mieście. Nawet machnął jakiś kierunek wzdłuż łukowatej plaży pewnie wskazując gdzie jest ta knajpa o jakiej mówił.

Lane znowu pokręciła przecząco głową.
- La Mer to kobieta, zna wszystkie brzegi i chroni umarłych, którzy wypływają barką na morze, by dotrzeć do wyspy, której nie ma na żadnej mapie. - powiedziała przymykając oczy bo bezmiar wód przytłaczał i potrzebowała uciec na znany teren - Jej kochankiem jest czas… razem płodzą śmierć, a sny i ludzie to ich potomstwo. - z zamkniętymi oczami obróciła się do blondyna, pociągając go w swoją stronę. Po omacku znalazła jego usta, chwytając tą kotwicę z całą mocą. Nie umiała dziękować słowami, wielu słów nie rozumieli i pozostawały tajemnicą. Pocałunki były bardziej uniwersalne, wyrażające wiadomość prosto z serca bez konieczności układania jej z dźwięków.

Chyba nie wiedział co powiedzieć. Ale gdy poczuł na sobie jej usta to jakoś jednak potrafił się odnaleźć. Złapał ją w ramiona i oddał to co mu ofiarowała. Stali tak na piasku plaży, nieopodal rozbijającej się wody, na styku dwóch niezniszczalnych i wiecznych żywiołów poznając się z nimi i sobą nawzajem. W końcu urwali. Stał jeszcze chwilę trzymając ją w ramionach.

- Chcesz iść? Czy chcesz zostać? - zapytał jakby miał zamiar zostać z nią bez względu na odpowiedź jaką wybierze.

- Chcę… zostać - wbrew sobie samej Lane powiedziała prawdę, a fakt ten ją zaskoczył. Oczywiście, że chciała zostać i przez długie godziny jeszcze patrzeć na pofałdowaną taflę z czarnego szkła. Patrzyła przy tym na Williama smutnym, nieludzko zmęczonym wzrokiem.
O tak, zastałaby jeszcze chociaż godzinę… albo do świtu. To musiało być piękne widowisko.
Czas niestety nie był łaskawą materią. Wzdychając ciężko Federatka oparła czoło o pierś towarzysza, biorąc od niego to, czego potrzebowała pilnie: spokój.
- Musimy iść - gdy się wyprostowała znów mimiką konkurowała z trupem, do głosu i oczu powróciło opanowanie. - Do Josha… po moją siostrę.

- Podoba ci się? Możemy przyjść jutro. Możemy tu przychodzić codziennie. O. A widzisz tam? Te światełka? To Miami Beach. Słyszałaś? - blondyn zrobił krok i kolejny ruszając przez plażę. A przy okazji pokazał jakieś odległe światełka zagubione w mrocznej, bezkształtnej pustce czarniejszej niż niebo i ocean. Tam właśnie miało być to miejsce o jakim mówił.

- Podoba - przyznała, znów dziwiąc się szczerości. A jeszcze bardziej dziwiło ją zachowanie tubylca. Może dlatego pozwoliła sobie na ostatnią szczerość bez wyrzutów sumienia.
- Morze mi się podoba. Ty mi się podobasz… przyjdziemy jutro wieczorem - brzmiało jak naprawdę dobry plan. Na koniec popatrzyła na światła w mroku i delikatnie nakierowała ich oboje na bar, choć tempo zarzuciła bardzo spacerowe - Nie wiem co to Miami Beach. Nie słyszałam.

- Nie? - blondyn trochę się zdziwił. Przeszedł kilka kroków boso po piachu nim się znów odezwał. - Podobno to sławne było przed wojną. Jak Key West. I Disneyland. Niedaleko. Ale w dżungli. Wielu, wielu przyjeżdżało do nas, zwłaszcza zaraz po wojnie by zobaczyć Disneyland. Teraz mniej. Mało. Zarósł i trudno się tam dostać. - opowiadał tym prostym angielskim który i tak sprawiał mu trudności. Ale się tym chyba za bardzo nie przejmował z pogodą ducha tłumacząc to czy tamto albo śmiejąc się z samego siebie, że trudny ten angielski i sprawia mu trudności.

- O! Zobacz! To nasze miejsce. Widzisz? Każdy tu prawie ma jakieś swoje miejsce. My mamy to. - powiedział gdy zaczęli się zbliżać do jednego z ognisk. Wydawało się podobne do tych co minęli do tej pory. No ale tubylec widocznie bezbłędnie rozpoznał swoje miejsce i swoich ludzi.

- O! Widzisz? Ten z opaską na głowie. To właśnie jest Jose. Mamy szczęście, że jest. Nie zawsze jest. - rozpoznawał już widocznie kto jest kto i wskazał na młodego mężczyznę o ciemnych, nieco dłuższych od niego włosach. Siedział na powalonym pniu z jakimś petem w ustach i coś rozmawiał z sąsiadami. Całej grupki było może trochę więcej niż pół tuzina. Oczywiście był ktoś kto grał na czymś. Tym razem był to jakiś pulchny Latynos wybijający rytm na jakimś tam tamie czy czymś podobnym. Towarzystwo było mieszane jak u Diego. Jakby ktoś chciał dobrać po sztuce z różnych typów ludzkich.

Krótki gwizd sprawił, że grupka podniosła na nich głowy. Mieli o tyle utrudnione zadanie, że dwójka nowych nadchodziła z ciemności nocy i nie była jeszcze oświetlona przez blask ogniska tak jak oni. Ale chyba rozpoznali jak nie gwizd to głos bo zaraz podniosły się radosne uśmiechy, głosy, ściskanie rąk dobitnie świadczące, że jeśli nie są stałą paczką to chociaż wszyscy się znają. Znów Will przedstawił ją. Tym razem dokładniej. Jako Melody Muninn. Skoro tak sobie życzyła u Diego gdy ją przedstawił swoim kolegom.

Blada kobieta w czerni wzbudziła zaciekawione spojrzenia. Ale czy to ze względu na ich kumpla czy po prostu tak mieli w zwyczaju przyjęli ją całkiem życzliwie. Blondas dość szybko przeszedł na latynoski gdy chyba tłumaczył co i jak.

- Chcesz? - jedna z dziewczyn zaproponowała nowej nakrętkę z termosu. A w niej jakiś ciemny płyn który w ciemności był niewiadomej barwy. A tymczasem William się produkował pewnie o niej bo w końcu klepnął Jose i zaczął coś mówić ewidentnie do niego.

O tej porze raczej nie było co się spodziewać kompotu, prędzej alkoholu. Pierwszym odruchem było odmówić, mimo że towarzystwo nie wyglądało na takie które stać na trucizny. Czy przypadkiem nie o klinie Lane myślała przez cały wieczór? Łypnęła w nakrętkę, czując charakterystyczny zapach rumu.
Patrząc obcej w oczy pokręciła przecząco głową, po czym z trupim spokojem ruszyła powoli pod pozycję znajomego, sępiąc mu za plecami.

Dziewczyna nie nagabywała jej. A Will widocznie już przyzwoicie przygotował grunt bo gdy do nich podeszła Jose spojrzał na nią i zapytał coś blondyna a ten potwierdził słowem i kiwnięciem głowy. No to teraz ten jego latynoski kolega coś zaczął mówić i tłumaczyć. Trochę do niej a trochę do niego. Blondyn kiwał głową i coś się dopytywał i tak chwilę rozmawiali.

- Mówi to co ci mówiłem. - zaczął mówić jej tubylec jakby chciał zacząć od czegoś ogólnego. - Mówi, że biała kobieta. Bardzo biała. Jak ty. Widział ją w centrum. Mogę cię jutro zaprowadzić gdzie to było. Jakiś tydzień temu. Może trochę więcej bo z tydzień temu to tutaj gadaliśmy a nie było go wtedy ze dwa czy trzy dni. - William podsumował co się właśnie dowiedział od swojego kolegi o tamtym wydarzeniu. Zamilkł więc i Jose pokiwał głową chociaż się nie odezwał.

- Możemy iść teraz - Lane nie wyglądała jak ktoś, kto da się zbyć bez walki. Tydzień, trochę ponad. Długo i krótko jednocześnie. Spojrzała na Williama uważnie - Wie gdzie dokładnie? Albo w którą stronę się kierowała? Wyglądała na ranną? Krótkie czarne włosy? - pokazała do wysokości ramion - Może się popytać czy ktoś jeszcze ją widział?

- Teraz? Nie, nie, teraz nie. Za daleko. Za późno. Jutro. - blond głowa chyba była zdziwiona ale pokręciła się odmownie na pomysł dalszej wędrówki przez miasto o tej porze. A potem wrócił do rozmowy ze swoim kolegą tłumacząc widocznie jej pytania i zbierając odpowiedzi które w końcu przetłumaczył.

- Wiem gdzie ją widział. Zaprowadzę cię. Nie wie jakie miała włosy. Nie był blisko. Czarne włosy i czarne ubranie. Nie widać gdzie co się kończy. Tylko blada twarz w czerni. Nie wie dokąd poszła. Nie widział jej z bliska. - streścił jej skróconą wersję dłuższej rozmowy z młodym Latynosem z czerwoną opaską na głowie.

- Powiedz, wytłumacz… - kopnęła piasek czubkiem czarnego buta, łypiąc na blondyna uważnie - Narysuj. Jak dojść. Pójdę sama. Jak daleko?

- Teraz nie. Późno. Daleko. Niebezpiecznie. Jutro. - William pokręcił głową na znak, że nie uważa nocnych wycieczek po mieście za dobry pomysł.

Panowała głęboka noc, ludzie kiepsko widzieli w ciemności. Łatwiej szło się przemknąć, ale wytłumaczenie tego przekraczało możliwości językowe. Lane rwała się do przodu, chciała działać i z marszu podjąć ostygły trop, niestety bez przewodnika cała sprawa z góry była skazana na porażkę.
- Rano. Po świcie - odpowiedziała po przerwie, dając za wygraną. Z zaciętą miną odwróciła się od ludzi i zaciskając pięści ruszyła w stronę oceanu. Mając żywych za plecami pozwoliła sobie na opuszczenia kamiennej miny. Złość, irytacja i zmęczenie przelewało się po jej twarzy, aż pozostał tylko smutek. Mogły z siostrą być raptem parę mil od siebie.
Równie dobrze mogły być po dwóch stronach nieskończonego morza.

Odeszła kawałek po tym piachu zostawiając za sobą tą barwna i żywiołową grupkę gdy usłyszała szybkie kroki na piasku za sobą. Dogonił ją. Zrównał się. - Jutro. Przyjdę po ciebie. Gdzie chcesz teraz iść? Do Josha? - zapytał zerkając na idącą obok kobietę.

Nie doczekał się odpowiedzi werbalnej, przeszli jeszcze kawałek aż trafili prawie na sam brzeg, gdzie fale ze spokojem staruszka rozbijały się o piach, nie pozwalając mu wyschnąć do końca. Zalewały ciemnożółtą masę i cofały się tylko po to aby znowu zaatakować. Dziwny, słony zapach wwiercał się w nos, wypychając inne wonie. Dziwny, obcy, przyjemny.
Federatka zaciskała usta, najbardziej chciała ruszyć w pogoń, rozsądek nakazywał spokój. To tylko jedna noc więcej, nic straconego i jak tłumaczyła Westowi przy kolacji - jeden dzień nie robił wielkiej różnicy jeśli czekało się tak długo. Blade dłonie zaczęły majstrować przy wysokim kołnierzu, po dwóch krokach na piach upadł czarny płaszcz, po nim kolejne elementy garderoby aż w kobiecej sylwetce jedyną czernią pozostała plama włosów wokół głowy. Tym razem niczego nie składała, ograniczając pedantyzm do rzucenia łachów na rozłożony płaszcz. Wpatrzona w morze zaczęła iść, czując jak suchy, sypki piach ustępuje temu mokremu i zimnemu, a pierwsze nikłe języki koniuszków fal omywają stopy.

Woda okazała się chłodna. Ale nie zimna ani lodowata. No i było jej od cholery. Miała swoją siłę, dało się wczuć prąd jaki spychał w stronę brzegu. Wkrótce oboje się w niej pluskali i pływali. Zostawiając w tej wodzie troski minionego albo nadchodzącego dnia. Tylko zmęczenie dało się w końcu we znaki. Cały dzień na nogach, w gotującym się Jeepie, aktywności i atrakcje przez resztę dnia. A teraz już był późny wieczór, niedaleko do północy. W końcu więc zmęczenie dało o sobie znać. Wyszli więc mokrzy i ociekający wodą na ten mokry i sztywny a potem suchy i sypki piach.

- Dobrze pływasz. Ale późno. Chodź spać. - powiedział machając dłonią gdzieś w stronę która z jej perspektywy wydawała się równie przypadkowa jak każda inna.

- Spać? - w pierwszym momencie Lane nie załapała, pijana nowym doznaniem i zapoznaniem z morzem. Gapiła się na spokojne fale, potem na spokojnego blondyna i znowu na morze.
- Spać - racjonalność wygrała po raz kolejny. - Z tobą, u ciebie - doprecyzowała, schylając się po ubrania - Do świtu. Chcę zobaczyć świt - pokazała na morze - Tam.

- Chcesz zobaczyć świt. Tutaj. - powtórzył podnosząc mokrą głowę na czarno - granatowy horyzont. Potem rozejrzał się po tej ogromnej plaży w jedną i drugą stronę. Zawiesił na czymś wzrok. Po czym skinął głową. - Dobrze. - zgodził się powoli łapiąc oddech. Chociaż zaraz wstał. Zaczął szukać swoich ubrań. Nie mieli ręczników, a chłód zaczynał się zmieniać w zimno.

Na piachu musiał zobaczyć swoją koszulę i pochylił się po nią, a ten moment wykorzystał agresor i pchnął go mocno, przewracając na piach.
- To dobrze - usłyszał zadowolony damski głos nad głową, zaraz w jego kierunku skoczył czarno-biały cień, przewracając go na plecy i skrzypiąc rzadko używanym śmiechem, Federatka przygwoździła jego nadgarstki do piachu.
- Cudownie - dodała ciszej, zniżając głowę aż znalazła się nad jego głową i dopiero wtedy szeptem dorzuciła nadprogramową szczerość - Dziękuję Will.

- Aha. - skinął głową chyba znów się nie spodziewając takiego i to tak gwałtownego zachowania swojej nowej koleżanki. Po czym przekręcił się w ten sposób, że zwalił ją z siebie i zamienili się miejscami. Pocałował ją wtedy w usta i chociaż widziała w tym mroku tylko owal jego twarzy wyczuwała, że się uśmiecha. Zostali na mokrym piasku dość długo, a kiedy wreszcie się ubrali, ledwo trzymając się w pionie ze zmęczenia i powłócząc nogami, ruszyli brzegiem morza w kierunku miasta.
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'
Witch Slap jest offline  
Stary 27-10-2020, 20:21   #27
 
Umai's Avatar
 
Reputacja: 1 Umai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ZKEK5mVTOEo[/MEDIA]
Czas: 2051.03.02; czw; późny wieczór
Miejsce: Hotel 2018; kuchnia
Wybranie najbliższej knajpy miało ten plus, że wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy i już było się z powrotem w hotelu. Odpadała konieczność włóczenia nocą po obcym mieście rozmawiającym w większości po hiszpańsku, którego para Tekasańczyków nie znała. Niby mieli czasem styczność z Hegemończykami, albo Latynosami pracującymi przy spędzie bydła lub na jednym z licznych farm, lecz wiedzeni dewizą prawdziwych południowców ranczerzy woleli zatrudniać do pracy ludzi o jasnej karnacji, Latynosi stanowili więc promil społeczeństwa, a o Murzynach w ogóle nie było co wspominać. Tym bardziej Miami podobało się Quirke - tutaj tygiel kulturowy aż wrzał, wylewając się ludzką, barwną pianą na ulice i nikt nikomu nie robił przykrości… oczywiście za dnia. Nocą bywało różnie, również w Teksasie, kwestia paru osobników nacechowanych brakiem poszanowania dla drugiego człowieka albo jego własności. Dochodziła również bariera językowa, oraz jutrzejsze ważne spotkanie, na jakie należało się odpowiednio wyszykować, wyspać. Poza tym Quirke i Toth byli umówieni…

Zanim jednak na stałe zamknęli za sobą drzwi wynajętego pokoju, lekarka przeprała ubrania swoje i Grima, korzystając z pogody i ciepłego klimatu w którym nawet noszenie lekko wilgotnych ciuchów nie będzie niczym nieprzyjemnym, albo wręcz niezdrowym. W międzyczasie zagoniła partnera do przeniesienia zakupów do kuchni, dlatego gdy wreszcie skończyła wieszać pranie zastała go w hotelowej kuchni, pijącego coś parującego z fajansowego, jasnożółtego kubka. Obok na stole czekały ich zakupy, które należało zabezpieczyć przed zepsuciem.
- Znajdzie się i łyk dla mnie? - spytała, podchodząc do stołu i podwijając rękawy flanelowej koszuli za dużej o kilka rozmiarów i ewidentnie męskiej.

- Raczej tak. - Grim pokiwał głową i sięgnął do szafki gdzie stały różne kubki do użytku gości. Wybrał jeden i nalał do niego parującej kawy. Po czym zaśmiał się.

- Zobacz, mają tu kawę dla gości, prawdziwa kawa. A nie zbożowa. - pokazał na puszkę a gdy ją otworzył rzeczywiście była tam zmielona kawa. Niby nie był to unikat w Teksasie ale jednak raczej nie rozdawało się jej za darmo jako dodatek do pokoju. A tu widocznie tak. W Teksasie to była oznaka jakiegoś tam statusu, przyjaźni czy gościnności tak poczęstować kogoś prawdziwą kawą. No a tu widocznie miała wartość jak sól czy cukier. Na tyle, że można było oddać ją gościom do dyspozycji. I to widocznie właśnie rozbawiło rodowitego Teksańczyka.

- Naprawdę? - lekarka uniosła brwi i zajrzała do środka, ale zapach nie zostawiał złudzeń. Prawdziwa kawa stojąca sobie ot tak.
- Pewnie gdybyśmy napakowali jej po kieszeniach, uznano by to za nietakt - parsknęła wesoło, podnosząc wzrok do góry i mrugnęła - Ale chyba Josh się nie obrazi jeśli nie będziemy się krępować przy częstowaniu… tylko - zmarszczyła czoło, czujnie obserwując rangera - Jest już późno, kofeina pobudza. Jesteś absolutnie pewny, że chcesz ją pić? - popukała palcem w kubek - Możesz mieć potem problemy z zaśnięciem.

- E tam. Nie pamiętam kiedy ostatni raz piłem prawdziwą kawę. To co? Chcesz? Nalać ci? - Danny machnął ręką na tą potencjalną niedogodność z zasypianiem skoro była okazja napić się prawdziwej kawy. I to za darmo! Chyba wprawiało go to w dobry humor.

- Myślałem czy by jej nie skitrać. Ale chyba wyszlibyśmy na wieśniackich złodziejaszków bez stylu. - przyznał się do swoich nie całkiem czystych myśli i zamiarów względem tej kawy. Nie było się co dziwić. Stała sobie ta puszka kawy, nikt jej nie pilnował, jakby ją zabrać do siebie do pokoju, włożyć we własne bagaże… No nawet dziecko by sobie z tym poradziło.

Artefakt kusił, ręce same się do niego wyciągały, a oczy już widziały jak ładnie leży między ciuchami na dnie torby w pokoju… lekarka westchnęła, kręcąc głową.
- To poczęstunek dla gości, nie nasza własność. Jeśli nie my to tu położyliśmy, nie będziemy tego zabierać. Nie łamie się piątego przykazania… zresztą nie jest z nami aż tak źle, byśmy musieli robić przypał za parę drobniaków - wzruszyła ramionami, wracając pod stół. Wzięła kurę i zaniosła do miski na szafce, aby porządnie ją wymyć - Pan Henry wspominał, że kawa tu tania. Jutro kupimy sobie cały worek… hm - zmitygowała się - Kupimy małą porcję i młynek. Póki tu jesteśmy nie ma co robić Bóg Jedyny wie jakich zapasów, wystarczy na bieżące potrzeby. Przed wyjazdem przyjdzie czas zakupów - rzuciła na kowboja kątem oka - Będę ci ją też przysyłać do domu, póki będę tu potrzebna - westchnęła - I poproszę, ale delikatną, bo obawiam się, że naprawdę nie zmrużymy oka w nocy jeśli wlejemy w siebie kofeiny pod kokardki.

- Dobra. - Danny zgodził się i zaczął nasypywać brązowego proszku do kubka i dał zerknąć blondynce czy w sam raz. Potem odłożył tą puszkę chociaż trochę z żalem. - No to pewnie byłby niezły biznes. Kupić tu a sprzedać u nas. Tylko trasa nie lekka ani bliska. - oparł się tyłkiem o krawędź szafki i zadumał się nad możliwościami jakie daje taka różnica kultur tam i tu. Nawet prosta kalkulacja dawała jasność, że przebitka musiałaby być spora. No ale właśnie trasa. Z Florydy do Teksasu to jednak nie było takie hop siup.

- I już ci mówiłem. Na razie nigdzie się nie wybieram. - odparł odrywając się na chwilę aby zalać ten czarny proszek wrzątkiem jaki się właśnie zagotował.

- Czyli nie ma problemu, będziemy pić tyle kawy aż dostaniemy migotania przedsionków - lekarka zaśmiała się cicho, kończąc czyszczenie kuraka. Otrząsnęła go z wody i wróciła na stół. Mięso wylądowało na desce, a ona sięgnęła po nóż.
- Skoro jesteś taki zgodny, możesz być moim wspólnikiem biznesowym. Tanio kupimy, drożej sprzedamy, a różnica wyląduje w słoiku, albo w coś się zainwestuje… dziękuję - uśmiechnęła się ciepło, kiedy obok deski ranger postawił kubek - Pomyślałam, że na śniadanie zjemy jajecznicę, kurczaka upieczemy i spakujemy. Kto wie co nas czeka jutro, więc w razie czego nie będziemy głodni. Wolisz ostrzejsze, czy łagodniejsze? - wskazała woreczki z przyprawami, na razie darując sobie, że zaoszczędzone gamble mogły iść na budowę farmy, albo kupno paru sztuk bydła tak na dobry początek - Właśnie Danny, masz już swoją farmę? - popatrzyła na niego ciekawie.

- Niby nie. Ale co za problem ogrodzić u nas jakiś kawał ziemi i powiedzieć, że to od teraz jest moje? - zapytał z lekkim uśmiechem. Trochę było w tym racji. Obecnie mieszkań, domów, sklepów i ziemi było więcej niż ludzi by z nich korzystać. Chociaż odwiecznym prawem rynku te najlepsze kawałki od dawna miały swoich właścicieli. A z resztą zwykle było jakieś “ale”. A to ziemia skażona, woda, a to mutki czy bestie w okolicy czy upierdliwe sąsiedztwo w postaci nadgorliwych banditos. Nie było tak łatwo znaleźć kawałek tego świata który byłby niczyj i był bez żadnego “ale”.

- Łagodniejsze. Po pikantnym pić się chce. A i tak w dzień tu jest wystarczająco ciepło. Zwłaszcza jak się kisimy w samochodzie. Dobrze, że chociaż teraz na wieczór się robi normalnie. - wskazał najpierw na ćwiartowanego kurczaka i przygotowane przyprawy a potem za okno za jakim panowała już ciemność. Wieczorem rzeczywiście robiło się chłodniej. Chociaż dalej ta tropikalna, duszna wilgoć w powietrzu nie znikała. Problemem była właśnie ta wilgoć. Bo podobny gorąc znali nawet z krainy równin w centrum kontynentu. Ale tam powietrze było suche. Nie dusiło wieczną sauną jak tutaj. Ale wieczorami i porankami i tak robiło się znośniej niż w pełni dnia.

- Mielibyśmy wymówkę żeby urwać się do baru gdy atmosfera zrobi się sztywna - blondynka łyknęła kawy, a potem wyjęła z szafki nad kuchnią solidny żeliwny garnek bo brytfanek nie mogła namierzyć. Ułożyła na spodzie całe figi i zmarszczyła czoło.
- A tam, może być - mruknęła, biorąc do rąk rozmaryn, oregano i suszony czosnek z solą. Dla niej dobre jedzenie piekło dwa razy, nie gotowała jednak tylko dla siebie. - Trzeba się przejść na plażę kiedyś wieczorem tak, aby tam zostać na całą noc i dopiero rano się zabrać, po wschodzie słońca. Myślałam czy nie iść dziś… ekhm - chrząknęła, przekładając mięso do garnka i unikając patrzenia na rangera - Niemniej niewywiązywanie się z danego słowa jest mało honorową zagrywką, tym bardziej gdy chodzi o sprawę do której poczyniono już odpowiednie przygotowania - parsknęła trochę nerwowo, ale z pewnością była mniej spięta niż przy poprzednich rozmowach na podobne tematy - Trzeba korzystać, że nie ma w okolicy żadnej kelnerki, nie?

- Mhm. Co najwyżej Josh. Ale on się chyba nie rusza ze swojej recepcji. - Danny uśmiechnął się na myśl o tej łysej i chuderlawej alternatywie dla sympatycznych kelnerek jakie mieli szczęście spotykać ostatnio. Potem spojrzał w okno i wpatrywał się chwilę w mrok za oknem.

- Dziś to już trochę późno. A nie znamy drogi. Moglibyśmy się wpakować w jakieś tarapaty. Może jutro się uda. Albo kiedy indziej. - chyba przemyślał sprawę, że widzi więcej minusów niż plusów by dzisiejszego wieczoru udać się na plażę i ocean o jakim mówiła Carmen. Jak mówiła to nie wydawało się to ani trudne ani daleko. No ale teraz, po ciemku trzeba by iść w dziewicze dla nich miasto.

- Chyba lubisz gotować co? - zapytał uśmiechając się półgębkiem widząc jak po kolei kroi, drobi, rozcina, naciera i wrzuca do gara.

- Uwielbiam - przyznała lekkim tonem, bo przecież wcale się nie starała wypaść jak najlepiej, a w myśl teksańskiej zasady kobieta która nie umie lub nie lubi pichcić nie warta jest uwagi. Bo jak wykarmić rodzinę, jeśli od garnków woli się książki na przykład? Wypadało wypracować kompromis.
- Od dziecka gotowałam, wuj nigdy nie miał czasu i żeby nie chodzić głodną, patrzyłam przez okno jak sąsiadki krzątają się po swoich kuchniach. - uśmiechnęła się pod nosem, krojąc kolejne gałązki przeróżnych ziół - W końcu stara pani O’Donnel się zlitowała i odtąd pomagałam jej robić obiad, a potem to samo robiłam u nas. Lubię gotować, szczególnie jak jest dla kogo. - popatrzyła na rangera - Gdzie twoja żyłka zawadiaki, Danny? Nie masz ochoty iść w ciemne miasto i szukać zajęć na wieczór? Kto wie, może trafimy na awanturę w barze. Wejdziesz między walczących, kopniesz ich z półobrotu, a potem w chwale glorii zaciągniesz omdlewającą z wrażenia, stereotypową blondynkę na plaże… ach nie, czekaj - udawanie się zawahała, jakby sobie uświadomiła ważną rzecz i przemiłym głosem dokończyła - Dziś słyszałam, że mamy w planach rodeo.Taki nostalgiczny uśmiech w stronę domowych stron. Współpraca i dobra wola przy wyborze łóżka na noc… i dobre serce, bo zajęłam te pod oknem, a przecież tak du duszno - ściągnęła usta, ukrywając uśmiech.

- Mhm. - usiadł sobie na krześle przy stole na jakim pracowała i obserwował ją z profilu. Albo profil jej sylwetki. Skinął mądrze głową po czym z wystudiowanym spokojem upił łyk ze swojego kubka.

- Tak, to rodeo to chyba lepszy pomysł. I nigdzie łazić nie trzeba. Może jutro pójdziemy na tą plażę. - powiedział jakby znów przemyślał kolejną porcję myśli i znów mu wyszło, że jego jest nadal na wierzchu. A jakoś tak nie wiadomo jak sięgnął dłonią po kibić stojącej obok kobiety i tak sobie niewinnie penetrował ten fragment jej anatomii.

- Danny - blondynka drgnęła, wzrok ze stołu zszedł na dotykającą ją dłoń, na policzki wypełzł rumieniec. Sprawdzał się stereotyp, że baba pracuje, a chłopu jedno w głowie.
- Chcesz mi pomóc możesz przenieść garnek do pieca - poprosiła, pochylając się i pocałowała go krótko aby się nie boczył - Chyba że jesteś wyjątkowo zmęczony po podróży, noszeniu zakupów… dziś ci daruję - parsknęła, wracając do przerwanej pracy - Słyszałeś… podobno złapałeś mnie na lasso, nie? A skoro jesteśmy z Teksasu rodeo to czynnik obowiązkowy. Ponoć - pokręciła głową, a humor jej dopisywał - O ile wierzchowiec nie okaże się narowisty i nie zrzuci niedoświadczonego jeźdźca - z równie wystudiowanym spokojem napiła się własnej kawy.
- Taa? - kowboj zaczął swoją wędrówkę dość kurtuazyjnie, od delikatnego dotyku na bliższym siebie biodrze okrytym przez jego własną koszulę. A w miarę jak sobie rozmawiali dłoń zjechała na dół, na bok uda i tam bez pośpiechu skierowała się w górę uda i jeszcze kawałek dalej. Sądząc po minie kowboja całkiem podobało mu się to zwiedzanie. Z niechęcią spojrzał na ten gar i piec co by oderwały go od tej ciekawej gry.Ale całus chyba go przekonał jako zaliczka przed tym rodeo i resztą. Więc jednak wstał i złapał za gar niosąc go w kierunku pieca.

- Nie bój się. To nic takiego. Jesteśmy z Teksasu. Rodeo mamy we krwi. - powiedział od pieca gdy wstawiał ten gar i przy okazji uklęknął by dorzucić nieco drewna do paleniska.

- A wiele razy ekhm, brałeś udział w hm… zawodach rodeo? - z trudem zachowując opanowanie, rzuciła uprzejme pytanie za plecy.

- No pewnie. Przecież jestem Texas Ranger z Teksasu. - Danny roześmiał się ciepło rozbawiony tym pytaniem i chyba odpowiedzią także. Zamknął piec, wstał i wrócił do stołu. Tylko tym razem stanął tuż za plecami blondynki i położył swoje dłonie na jej ramionach. A sam nachylił się ku niej i zapytał cichu.

- A powiesz ile razy spałaś z kelnerkami? - zapytał jak mały chłopiec pytający o istnienie św. Mikołaja.

- To zależy - odpowiedziała, zatrzymując nóż na desce, bo nie szło się skupić na krojeniu i szkoda było kaleczyć palce przez nieuwagę, albo rozkojarzenie. Odetchnęła za to, odchylając głowę do tyłu żeby móc widzieć przeciwnika - Czy pytasz o spanie w ubraniu czy bez.

- A to są dwie oddzielne kategorie? - zapytał przesuwając palcami po jej odchylonym gardle a przy okazji schylając głowę na dół. Więc powinien mieć świetny widok na jej twarz. A może nawet na jej dekolt zrobiony z koszuli.

- A jak wolisz? W ubraniu? Czy bez? - zapytał zniżając twarz jeszcze bliżej i próbując ją pocałować.

- Jest tak gorąco… nie, spanie w ubraniu w taką duchotę… zaraz się człowiek ugotuje, spoci… a potem od rana… i jeszcze nakryć się wypada - wątki lekarce się rwały, skupienie nie wychodziło w ogóle. Rozmawiali o czymś istotnym, słyszała Grima i widziała jak porusza wargami. Tak blisko, że wystarczyło się odrobinę wychylić. Blondynka zrobiła to, okręcając się jednocześnie w jego ramionach żeby stać frontem i zarzucić mu ramiona na szyję. Nóż upadł na podłogę, pęczek kolendry potoczył się jego śladem, zrzucony nerwowym ruchem dłoni. Nagle straciło na znaczeniu, że dłonie lekarki zostawiają na rangerze kawałki pokrojonych liści i drobne pestki krojonych przed momentem pomidorów. Liczyła się obecność której nie dało się zignorować.

Wyglądało na to, że ich zamiary i potrzeby są zbieżne. Ledwo się odwróciła by być frontem do jego frontu a on przyjął ją tak samo chętnie jak ona jego. Usta i dłonie zespoliły się, współtworząc ten gorący rytm. Dłonie z początku próbowały przycisnąć do siebie blond głowę. Ale gdy się upewniły, że ta nigdzie nie ucieka zaczęły błądzić niżej aby sprawdzić co jest pod tą kraciastą koszulą. Szybko przekonał się, że prócz jego flaneli i własnych butów, Quirke nie ma na sobie nic więcej. Reszta pewnie próbowała schnąć w ich pokoju, lub przynajmniej świetnie schnięcie imitowała.

Tymczasem sytuacja w kuchni się zagęszczała. W pierwszej chwili czując dłonie bezpośrednio na skórze blondynka znieruchomiała i chciała odepchnąć mężczyznę. Kilka uspokajających oddechów patrzyła na jego twarz nad swoją, dysząc ciężko i zaciskając dłonie na jego ramionach, ale kiedy uchylił usta żeby coś powiedzieć nie pozwoliła mu, znowu całując namiętnie póki starczyło oddechu. Ciągnąc go za sobą, wycofała krok, sadzając tyłek na blacie i szeroko rozstawiając uda aby śmiało mógł stanąć między nimi..
- Ja w… ale ty bez - wydyszała z wargami przy jego wargach, na wyścigi rozpinając koszulę na kowboju. Dla równowagi stopy oparła o blat obok pośladków.

Rzeczywiście ładnie wychodziła im ta współpraca w rozdziewaniu się nawzajem i kolejnych etapach zabawy. Jedna koszula zsunęła się na podłogę, druga została rozpięta, a oni coraz bardziej skracali odległość, oddechy przyspieszały, na twarzach pokazały się rumieńce, ale przede wszystkim panował dotyk. Chciwy dotyk łaknący tego drugiego ciała. Wreszcie widząc tak zachęcającą współpracę partnerki Danny uznał, że czas na główną część programu. Naparł biodrami na jej biodra i chwilę potem pochylał się nad leżącą na blacie blondynką wprawiając stół w skrzypiące, rytmiczne bujanie. Na które żadne z nich nie zwracało większej uwagi zajęte sobą i tą drugą połową.
Nie liczyło się, że są w miejscu publicznym. Nawet jakby ktoś wszedł do kuchni by tego nie zauważyli. Quirke widziała tylko twarz przed sobą, nie do końca wyraźną, jakby zamgloną i poruszającą w coraz szybszym rytmie, któremu towarzyszyło uderzenie o siebie ciał i coraz głośniejsze pojękiwanie w amoku. Ten niestety rozproszył lekarce jeden detal, ale nie miała serca przerywać, sama myśl o tym, że partner z niej wychodzi wywoływała irytację...

- Danny - złapała go za ramiona, przyciągając do siebie przez co zmienił się kąt pod jakim ranger ją brał i na długie kilkanaście pchnięć blondynka znów zapomniała o co miała spytać. On też jakoś nie zdradzał zainteresowania rozmową. Przynajmniej nie słowami. Za to jego ciało zdradzało wszelkie zainteresowanie partnerką jęczącą pod nim na tym kuchennym stole. Próbowała mu coś powiedzieć czy zapytać, bezskutecznie. Gdzieś kątem oka migała skacząca lampa, gdzieś trzaskało drewno w piecu, gdzieś trząsł się ten stół, a na nim splatały się dwa spocone ciała. Zapatrzone w siebie nawzajem, przenicowane, zespolone. Aż wreszcie doszli do szczytu wzajemnej przyjemności. Jeszcze trochę wszystko się trzęsło siłą rozpędu, aż w końcu jakby coś się skończyło. Oddech. Przyśpieszony. Swój i ten drugi. Gorący na równie gorącej skórze. Dotyk ust. Błoga bezwładność. Gdzieś ta wracająca świadomość, że są w kuchni. Drewno strzela w piecu, jakieś ćmy latają przy lampie... powróciła cała reszta hotelowej rzeczywistości. Wreszcie ranger pocałował lekarkę po raz ostatni w usta i zszedł z niej. Daleko nie zaszedł. Usiadł na to samo krzesło przy jakim wcześniej siedział.

Blondynka w rozpiętej, flanelowej koszuli milczała, wpatrując się w sufit niewidzącym wzrokiem. Przez parę minut trafiła do cudownej krainy po drugiej stronie tęczy. Powrót do rzeczywistości był trudny. Najpierw zorientowała się że leży plecami na stole, nogi ma rozrzucone na boki, a spomiędzy nich do reszty ciała dochodzą nieregularne impulsy elektryczne, uniemożliwiające podniesienie do pionu. Obok głowy miała ciężki, żeliwny garnek. Pod karkiem coś miękkiego i mokrego. W kuchni rozchodził się zapach ziół, pomidorów i seksu, a Quirke nie umiała się zebrać. Aż do chwili gdy podniosła z trudem roztrzęsione dłonie i nie ukryła w nich twarzy.

- Tami? Co się stało? - w głosie dało się słyszeć zaskoczenie. I zaniepokojenie. Stęknął cicho i podniósł się z krzesła siadając obok niej na krawędzi stołu. Objął ją jednym ramieniem jakby chciał ją pocieszyć nawet jeśli nie bardzo wiedział o co chodzi.

Mówienie przychodziło ciężko, lekarka poruszała ustami, ale żaden dźwięk nie chciał spomiędzy nich wyjść. Skapitulowała, robiąc gest podpatrzony na starych filmach, gdy trener koszykówki ustawiał jedną dłoń jak do modlitwy i uderzał w nią środkiem drugiej dłoni, ustawionej doń prostopadle. Gest oznaczał ponoć “czas dla drużyny”. Poprosiła więc o czas, kiwając się pod ramieniem chłopaka i obejmując ramionami. Rozjechane nogi podwinęła kolanami pod brodę, milcząc i uspokajając oddech. Skupiała uwagę na pozytywnych aspektach: Miami, wolność… Danny.
- Teraz rzeczywiście trochę pan tu zostanie, panie Toth - odpowiedziała cicho, parskając ni to zrezygnowanym, ni rozbawionym śmiechem - Przynajmniej póki drugi raz nie dostanę regularnie okresu. - podniosła twarz i pocałowała go czule, po czym dodała szeptem - Było cudownie, dziękuję Danny.

- A… No tak… Kupiliśmy te gumki… I w ogóle… - brwi i głowa kowboja powoli uniosły się i równie powoli opadły gdy chyba też mu się teraz przypomniało o czym rozmawiali przy stoliku w kawiarni dzisiaj w dzień. Podrapał się po policzku, potarł dłonią plecy wciąż okryte jego koszulą i wreszcie wzruszył ramionami.

- Samo jakoś tak wyszło. - przyznał chyba nie bardzo wiedzieć co tu powiedzieć innego w tej sytuacji.

Samo weszło, samo wyszło… i tak dość długo, intensywnie. Aż szło stracić rozsądek łącznie z całą głową. Oboje byli winni w równym stopniu, tak samo jak w równym stopniu oboje tego chcieli.
- To co… wstawiamy garnek do pieca, ogarniamy tu i idziemy do pokoju? - Quirke spytała przełamując zastój. Nie było co rozpaczać nad rozlanym mlekiem, czasu nie cofną. Poza tym chyba nie chciałaby tego robić. Zamiast krzyczeć, fochać się i robić komukolwiek wyrzuty, westchnęła przeciągle.
- Skoro problem się rozwiązał i nie musimy niczego pilnować… - zaśmiała się, trochę nerwowo ale zawsze. Oparła się o rangera pewniej, kładąc mu wymownie dłoń na kroczu - Wisi mi pan lekcję rodeo, panie Toth i to niejedną. Dzisiaj. Dobrze, że nie trzeba rano wstawać i dobrze, że jest kawa. Bardzo się panu rano przyda.

- Taa? - zapytał patrząc na nią rozbawionym wzrokiem. Ale zerknął i na te gary. W końcu ta kolacja jakoś się miała robić. No i chyba się robiła. Tak na słuch i zapach. - No jak tak mówisz. - wzruszył ramionami na znak, że nie ma nic przeciwko takim nocnym manewrom w ich pokoju.

- Jestem lekarzem, pamiętasz? Wszystko co robię, robię dla twojego dobra - rozbawiona blondynka wstała ze stołu, po drodze zapinając guziki koszuli. Dopiero teraz zorientowała się, że cała jest w plamach od soku i resztkach ziół czy kawałków warzyw. Strzepnęła symbolicznie zaczepioną o rękaw łupinkę cebuli. Zrobiła dwa kroki czując że ma mokre i lepkie uda.
- Rano przyda się kąpiel - parsknęła - Ale teraz pomóż mi tu posprzątać. Pójdzie szybciej i… - zacięła się, aby nagle zrobić zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, wpadając na Grima z impetem. W ciszy wylądowała na jego kolanach, obejmując mocno ramionami i udami, a twarz wtuliła w jego ramię.

Czas: 2051.03.02; czw; późny wieczór
Miejsce: Hotel 2018; pokój Grima i Tamiel

Nigdy nie należało myśleć, że udało się dopiąć wszystko na ostatni guzik, bez względu na to, jak bardzo się starało. Chaos ponoć zawsze pokonywał porządek, gdyż był lepiej zorganizowany i najwięcej dało się go znaleźć w pozornie uporządkowanych rejonach. Nie był czymś złym, przełamywał marazm i dzięki niemu zawsze szło się zaskoczyć - pozytywnie czy negatywnie. To dopiero miał pokazać czas. Na razie Quirke postanowiła nie roztrząsać detali, zamiast tego postawiła na doprowadzenie do porządku przynajmniej tych elementów, na które jeszcze miała wpływ. Parę minut i kuchnia wróciła do pierwotnego stanu, a ona odwiedziła łaźnię, by w misce zimnej wody na szybko doprowadzić się do porządku. Lekarz musiał dbać o higienę. Chodzenie z rozpaćkanym pomidorem we włosach i fragmentami przyszłego obiadu rozmazanymi na ubraniu nie stanowiło dobrej rekomendacji odnośnie czystości. Szybka kąpiel pozwoliła też zmyć z siebie nieodpowiedzialny wybryk, przynajmniej czysto symbolicznie, więc wracając do pokoju hotelowego lekarka miała całkiem niezły humor. Owinięta w ręcznik przetruchtała pod odpowiednie drzwi i szybko za nimi zniknęła, z ulgą zamykając je od drugiej strony. Kręcącemu się po pokoju kowbojowi rzuciła wesoły uśmiech.
- Masz zegarek? - spytała podchodząc do łóżka.

- Nie. A po co ci? - Danny odwrócił ku niej głowie obdarzając zaciekawionym spojrzeniem ale pytanie o zegarek chyba go zdziwiło.

- Żeby wiedzieć kiedy minie godzina - blondynka usiadła na materacu i pochyliła się, przenosząc torbę z bagażem z podłogi na wyższe piętro - Abyśmy nie zostali jutro z kawałkami węgla na obiad, bo wątpię… żeby chciało się nam co kwadrans chodzić i sprawdzać do kuchni czy to już.

- Ano tak. - kowboj pokiwał głową przyznając blondynce rację. Rozejrzał się po pokoju ale chyba nie znalazł żadnego czasomierza. - No się najwyżej tam zejdzie. Za jakiś czas. - wzruszył ramionami nie mając za bardzo pomysłu jak to ugryźć.

- Trzeba kupić zegarek… kiedyś, w przyszłości - Quirke nie traciła dobrego nastroju Grzebała w torbie i co chwila zerkała ukradkiem na rangera - Na razie będziesz taki miły i przyniesiesz jeszcze z dołu coś do picia? Wystarczy woda w dzbanku, na rano.

- Dobra. - Grim zgodził się, skinął głową, wstał i ruszył do drzwi. Jeszcze chwilę słychać było jego oddalające się kroki na korytarzu.

Lekarka zerwała się ledwo odgłosy umilkły. Nie tracąc czasu podeszła do łóżka obok i odsunęła przykrywający je koc. Popatrzyła krytycznie, ale nie było szans na zwlekanie. Położyła na łóżku prostokątną, cienką paczkę wielkości książki. Nakryła ją na powrót kocem, którego rogi wygładziła. Odruchowo strzepała też poduszkę, a słysząc powracające kroki, wróciła na swoje wyro. Torba wylądowała na ziemi, a ona jak gdyby nigdy nic podwinęła nogi i ze szczotką w dłoni rozpoczęła czesanie długich włosów.

Chyba za bardzo się spieszyła. Albo tak się to dłużyło. Zanim Grim wrócił z kuchni na parterze i znów słyszała jego wracające kroki a potem otworzył drzwi to wydawało się długo dla podekscytowanego umysłu.

- Przyniosłem cały dzbanek. - powiedział pokazując swoją zdobycz po czym przekręcił zamek w drzwiach i postawił dzbanek na szafce pomiędzy łóżkami. - Zajrzałem do tych garów. Na moje oko to jeszcze się nie przypala i trochę powinno tam posiedzieć. - dodał aby się nie martwiła o tego kuraka i resztę. Potem popatrzył na nią z góry no i w końcu usiadł na boku swojego łóżka. No i chyba wyczuł czy usłyszał ten szelest paczki pod pościelą bo zdziwiony spojrzał na to miejsce i pomacał dłonią.

- O, coś tu jest… - zdziwił się i odchylił pościel by zobaczyć co to takiego. - Oo… - zdziwił się jeszcze bardziej gdy dostrzegł cienki, kolorowy zeszycik. Taką małą książeczkę. Wciąż zdziwiony wziął ją do ręki oglądając przód. - Oo… X-Men… - popatrzył z niedowierzaniem na okładkę. Szybko przewrócił na tył okładki i jeszcze szybciej przeleciał wnętrze. - Oo… I zobacz, chyba wszystkie strony są… - uśmiechnął się z tym niedowierzaniem trochę nachylając ten komiks aby mogła zobaczyć, te śmigające, kolorowe kartki. - Ale numer… Skąd to się tu… - prychnął z rozbawienia zerkając na miejsce gdzie to znalazł gdy chyba wreszcie coś do niego dotarło. - To ty! - wskazał ją palcem. Po czym roześmiał się już całkiem beztrosko. - Oh, Tami, to było świetne! - zerwał się ze swojego łóżka, przeskoczył na jej i objął ją do tego całując szybko w policzek. - Gdzie to dorwałaś! I zobacz, jest w całkiem dobrym stanie. Chyba wszystkie strony są. Zobacz jakie kolory. - usiadł obok niej, otworzył na jakiejś przypadkowej stronie i z fascynacją przebiegał po niej oczami i palcami przeżywając ten prezent.

Utrzymanie zdziwionej miny kosztowało sporo i szybko spaliło na panewce, bo Quirke roześmiała się, przykładając dłoń do piersi.
- Ja? Nie, daj spokój… tak sobie leżało - powiedziała chyba równie zachwycona co kowboj, tyle że on wlepiał błyszczące oczy w książeczkę, a blondynka w niego. Usiedli obok siebie, więc objęła go ramieniem przez plecy, opierając głowe na jego ramieniu i razem przeglądali masę kolorowych obrazków.
- Mówiłeś że lubisz komiksy, cieszę się że ci pasuje - przyznała wreszcie - Szukałam czegoś o człowieku-nietoperzu i nawet był jeden… tylko brakowało ośmiu kartek w środku. Ten ma wszystkie, trochę go podkleiłam bo klej stary i górna krawędź ledwo trzymała strony. - tłumaczyła cicho, spoglądając na dziwnego człowieka w kolorowym kostiumie, który strzelał czerwonym promieniem z oczu - A to kto? Chyba nie Superman, nie? Superman był z DC, a Xman… - wzruszyła ramionami - Chyba Marvel, tak napisano na okładce.

- Ta. - Danny cieszył się jak dziecko i chłonął ten kolorowy prezent jakby znów miał 8 lat. Przewracał kartki już wolniej czasem chyba nawet rzucając okiem na literki w chmurkach nad postaciami. - Apocalypse to chyba jakiś bad guy. Tak czytałem kiedyś. Ale nigdy nie miałem komiksu z nim. - wreszcie po paru chwilach przeglądania coś się odpowietrzył na tyle by powiedzieć coś więcej. - Oj, Tami, jesteś niesamowita! - roześmiał się ponownie, objął ją ramieniem, przysunął do siebie i pocałował w policzek.

- Mówiłam ci, jestem lekarzem - pierś Quirke urosła z dumy i radości, bo nie szło się cieszyć widząc podobną reakcję. Odetchnęła dyskretnie, prezent się spodobał i to najważniejsze.
- Wszystko co robię, robię dla twojego dobra - dokończyła firmowy slogan, nadstawiając policzek i tylko szczerzyła się, tryskając wesołością widząc jak on się cieszy i tak się oboje ładowali, ściskając nad zeszytem X-manów.
- Musi pan uważać panie Toth - pogłaskała go po brodzie końcami palców, wylewając pokłady sympatii prosto na kowbojski kark - Kto wie co pan znajdzie w kolejnym łóżku i… kim by ten Apocalypse nie był, na pewno da się go kopnąć z półobrotu - dokończyła parskając, zanim sama go nie pocałowała, przerywając im konwersację i oglądanie historii sprzed wojny.

No ona zaczęła ale on skończył. Przy pocałunku złapał ją w ramiona, nachylił do siebie i pocałował mocniej i bardziej zdecydowanie. - Przyznaj się. Teraz wprost marzysz aby przeczytać ten komiks prawda? - zaśmiał się nieco ironicznie jakby żartując sobie z siebie samego i swojej pasji do kolorowych obrazków.

- Nie wiem… - z udawanym zamyśleniem medyczka zaczęła rozpinać rangerowi koszulę - Chyba tak, ale wypada zadbać o warunki. - stwierdziła, kończąc walkę z guzikami i rozpoczęła sekwencję ściągania ubrania z szerokich barków - Przede wszystkim zaraz ci przystawię bliżej lampę, abyś wszystko dokładnie widział. Zdejmij buty, połóż się na brzuchu… najlepiej jeśli zostaniesz w samych bokserkach - pokiwała mądrze głową - Więc zdejmij buty i spodnie, nic nie będzie ci się nigdzie wpijać, dasz radę w pełni się cieszyć lekturą. Chcesz to ci skoczę po piwo - cmoknęła go w czubek nosa - Odpocznij i ciesz chwilą. Zasłużyłeś jak nikt inny.

- Chcesz mnie spławić? - uniósł brew do góry jakby podejrzewał ją o jakiś podstęp. Chociaż tak na żarty. - I mam czytać w samych bokserkach? - upewnił się jakby ten detal też jakoś mu podpadł i się nie zgadzał z jego przemyśleniami jakie właśnie toczył.
- Wiesz co Tami? - zapytał przeciągając dłonią po jej policzku zastanawiając się chwilę nad czymś. - Chyba mam lepszy pomysł co możemy robić razem w bokserkach. Albo bez. - dodał rzucając komiks na podłogę przy łóżku, samemu wracając do jej obejmowania, całowania i rozbierania z tych zbędnych elementów garderoby.

Niewiele tego było, raptem ręcznik. Dłużej zabrało wyciągnięcie z ubrań jego, ale i z tym sobie poradzili. Szybko odnaleźli zagubiony na kuchennym stole rytm. Raz, drugi... za trzecim Quirke nie miała już siły się ruszać, leżała więc pozwalając rangerowi robić z nią na co miał ochotę. Śmiała się przez urywany oddech, gdy przewracał ją na brzuch, albo łapał za nogi, rozsuwając je jeszcze szerzej, a potem śmiech zmieniał się w systematyczny jęk. Pod sam koniec na wpół przytomna zarejestrowała jeszcze jak Grim kładzie się obok i przygarnia ją jednym ramieniem. Ostatnim co pamiętała była okładka komiksu który zaczął czytać. Potem przyszła ciemność. Ile trwała ciężko szło stwierdzić, ale lekarkę obudził ciężar leżący na plecach i wgniatający w łóżko, a także sapanie tuż przy uchu oraz wrzątek rozlewający się od lędźwi. Scenariusz się powtórzył i znów usnęła, słysząc jeszcze ciche zapewnienia, że Danny pamiętał o wyciągnięciu obiadu z pieca. Co i jak nie miała sił sprawdzić, zapadając z czarny sen poza czasem. Przerwany nieznośną suchością w gardle, na którą pomógł dzbanek wody postawiony na szafce obok łózka. Aby go sięgnąć Quirke musiała się wychylić na stronę zajmowaną przez chłopaka, a że nie dało się przejść nad nim obojętnie, wylądowała na nim, odbierając zaległe rodeo po którym lecącą przez ręce biedak położył obok siebie i nakrył kocem... poprzednio odklejonym od materaca, a potem własnym ramieniem. Wreszcie Teksańczycy zasnęli oboje kamiennym snem, resztkami świadomości ciesząc się faktem, że wstać muszą dopiero przed południem.
 
Umai jest offline  
Stary 29-10-2020, 16:42   #28
 
Dhagar's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputacjęDhagar ma wspaniałą reputację
Zmiany w decyzjach odnośnie lokalu wskazywały że nie da się chyba dogodzić jego towarzystwu pod względem wygody czy czegoś innego. Kriksos nie był z tego powodu zadowolony, ale póki co dostosowywał się do sytuacji. Jak zdążył się zorientować to dziewczyny zdążyły już się nieźle dogadać, biorąc pod uwagę gdzie co rusz znikały a potem wielce zadowolone wracały. Nie miał pojęcia co dokładnie robiły, ale skoro nikt ich nie ścigał to nie musiał się póki co martwić.

- Nie wiem co tam knujecie we dwie, ale jakby wam nie wyszło to zawsze możecie liczyć na moją pomoc. Oczywiście z odpowiednią zapłatą jak nakopie waszemu oprawcy. - mruknął do nich, gdy znów skądś wróciły.

Mieli dość czasu dla siebie zatem należało go dobrze wykorzystać. Ktoś inny z paczki przejął teraz na siebie pilnowanie paczki zatem Dwight ruszył w miasto, na poszukiwania. Długo też one nie trwały i w mniej niż godzinę dotarł do lokalnej areny. Bez problemu przepchnął się przez tłum gapiów by obserwować rozgrywkę. A ta nie była normalną walką. Przeciw sobie walczyły dwie grupy, zaś gdzieś pomiędzy nimi wśród ziemi leżała czaszka. Z boku gość raz po raz rzucał kamykiem o blaszaną płytę. Dwight uśmiechnął się - Juggersi.
- Kto walczy? - szturchnął najbliższego miejscowego, który też obserwował arenę. Ten ubrany w pozszywaną koszulę oraz krótkie spodnie spojrzał na niego i cofnął się pół kroku odruchowo. Widząc jednak że chyba nic mu nie grozi odezwał się
- Nasza ekipa CrocEaters walczy z przyjezdnymi. Jacyś Galvatroni czy Goonies. 35 kamieni i kiepsko im idzie. - wskazał ręką pobojowisko, gdzie właśnie jeden z walczących zaliczywszy wyjątkowo paskudny cios łańcuchem, po którym runął na ziemię, tworząc wyrwę w szyku. Dwight oceniając całość widział braki w wyszkoleniu tych nowych, gdy brak jednego elementu nagle sypie całość. Czaszkę schwytał Quick i osłaniany przez swoich dobiegł do palika by nabić nań swą zdobycz.
- 73 kamienie. Wygrywają CroccEatersi! - odezwał się okrzyk sędziego przy ogólnej wrzawie. Gamble przechodziły z rąk do rąk a Dwight odczekał chwilę by się trochę rozluźniło. Wtedy podszedł do lidera przegranych.

- Brak wam rozgrywającego. Z chęcią uzupełnię te braki. - odezwał się do osobnika dowodzącego juggersami.
Ten uniósł głowę i zmierzył Dwighta wzrokiem ściągając z siebie kolejne elementy zbroi.
- A tobie skąd się wydaje że potrzebujemy wsparcia? - choć nie był wyższy od gladiatora to dorównywał mu muskulaturą.
- Widziałem rozgrywkę. Wasz skrzydłowy to cienias z Vegas, od łańcucha boi się grać agresywnie jakby nie potrafił walczyć swoją bronią. Przydałby się wam ktoś lepszy jeśli chcecie wygrywać. - wspomniana dwójka choć obita wstał z miejsc i ruszyła w kierunku Dwighta, który tylko uśmiechnął się zachęcająco.
- Klaus, ty pokaż naszemu gościowi czemu się myli. - rzekł lider do "skrzydłowego", który zamierzył się na gladiatora swoją gazrurką. Dwight nie czekał i sam wyprowadził cios pałką, po którym tamten zwinął się nagle z bólu oberwawszy w żebra.
- Dość. Widzę już żeś gladiator. Ale czy potrafisz współpracować w taktyce? - lider juggersów dość szybko zareagował. Może zbyt szybko - Jutro przyjdź tutaj, sprawdzimy jak będziesz działał w drużynie.
Dwight skinął głową. Miał szansę i musiał ją wykorzystać.

-----------
Gladiator spojrzał na meksykanów. Szukali okazji do zabawy a i on miał ochotę pokazać tutejszym co potrafi.
- Jasne, możemy się siłować. Ale co z tego będę miał? - odezwał się zachęcająco. Wyciągnął z zasobnika kulkę tornado. - Wygrasz i zyskasz to. Jeśli ja wygram, to chcę ją na noc. - tutaj wskazał na jedną z dziewczyn, najbardziej urodziwą. - Co ty na to?
Siłowanie się to jedno, ale zakład to już podniosło jeszcze bardziej atmosferę i zainteresowanie. Chyba na równi z wyścigiem na zewnątrz. Tamto jednak Dwighta nie interesowało, skoro tutaj miał rozgrywkę.
 
__________________
"Nie pytaj, w jaki sposób możesz poświęcić życie w służbie Imperatora. Zapytaj, jak możesz poświęcić swoją śmierć."
Dhagar jest offline  
Stary 30-10-2020, 12:52   #29
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Kawiarnia u Diego, późne popołudnie
Mężczyźni mają uczucia. Na przykład uczucie głodu, które po niemal całym dniu prowadzenia, szlajania się po targowisku i robieniem z siebie idioty, zaczęło dawać o sobie znać. Gambli nie mógł wydawać, ale szczęśliwie właściciel knajpy, Diego, przyjął propozycję Jamesa. Umiejętności za kolację. Układ dosyć częsty w tych zasranych przez duże Z czasach, więc nie było wielkiego problemu ze znalezieniem roboty.
- Kurwa, jak ciemno tu jak w p… - James żachnął się, widząc rozszerzający uśmiech na twarzy młodzika. Nie zamierzał, jak to mówili w NY? “Degenerować młodzieży”, więc wziął się do roboty. Znalezienie generatora, dosyć charakterystycznego, blaszanego pudła, które kiedyś najpewniej pomalowano na jaskrawy kolor i najpewniej żółty, nie nastręczało problemów, choć w piwnicy panował ogólny bałagan, i na dodatek śmierdziało jakby spleśniałym serem. James oczywiście nie miał nic przeciwko serom, o ile jakieś by znalazł. Z chęcią wszamałby do jakiegoś browca. Bałagan też nie specjalnie mu przeszkadzał, bo wiedział, że każdy kreatywny człowiek trzyma swój specyficzny rodzaj rozgardiaszu, w którym najpewniej doskonale się orientuje, a który zwany jest “swojskim pierdolnikiem”. I o ile nie ma się chodzącego chaosu w postaci dziewczyny lub żony, “pierdolnik” najczęściej relaksuje właściciela, lub setnie go wkurwia, zależnie od nastroju. Dobry wkurw zaś mężczyźnie też jest potrzebny, bo przypomina mu, że czas ruszyć dupę z miejsca i zrobić coś konstruktywnego.
Młody zaczął coś pitolić po swojemu, najpewniej w tej swojej mieszaninie meksykańskiego, kreolskiego i angielskiego z którego James wyłowił jedynie “Rozjebało się”. Młody wskazywał na owo rdzawo-brudne dawno nie naprawiane, blaszane pudło.
No jakby nie wiedział, oczywiście, że się rozjebało. Szczelin wentylacyjnych chyba nikt nie ruszał od co najmniej dekady, a po drugie musiał podziałać śrubokrętem, bo samo rozjebanie to tylko ogólne stwierdzenia faktu było. Należało podziałać śrubokrętem. James zdjął spokojnie obudowę i zerknął do środka. Nie było kompletnie nic widać, jak zwykle zresztą. James wpierw pociągnął kilka razy za dźwignię rozruchu. Potem sprawdził, czy zbiornik z paliwem w ogóle je zawiera, choć nie przypuszczał, że Diego nie ogarnąłby tankowania. Paliwo jednak chlupotało w zbiorniku, maszyna jednak nawet nie drgnęła.
- Elektryka, bo nawet nie zamielił rozrusznikiem. Młody, trzym tą świecę wyżej. O tak - poinstruował młodego i zaczął grzebać w generatorze. Długo nie pogrzebał, bo wpierw zaśmierdziało spleśniałym serem, potem coś zapiszczało, zaskrzeczało i zza obudowy wyprysnął szczur. Wielkości niewielkiego kocura tak na oko, ale nie dało się tego stwierdzić, bo światło świecy zaczęło wariować.
- Młody kurwa, to tylko zwykły szczur. Trzym to prosto - James uspokoił młodzika i dla pewności przestawił go z dala od kąta w którym zniknął futrzasty powód awarii generatora.
Młody, przełykając ślinę znów coś tam zaczął mamrotać i James domyślał się, że młody komentuje wielkość szczura.
- No wielki. Ale z tym obkurwieńcem to przegiąłeś. Rodzice wiedzą, że tak klniesz młody? - James sięgnął głębiej, rozwalając ręką całkiem zgrabne gniazdo. Wyciągnął też coś, co kiedyś było wiązką kabli, doprowadzających zasilanie do obudowy silnika.
- No, może nie przegiąłeś. Szlag by to, trzeba sztukować. Zejdzie. Dobra, trzymaj z jednej strony - James po kolei sztukował i skręcał kabel za kablem. Drobiazgowa, wymagająca cierpliwości robota, pod czujnym okiem latynoskiej latorośli i szczura z kąta, który najpewniej za jakiś czas znów założy gniazdo, i zeżre kolejna porcję izolacji.
W końcu jednak skończyli. Pociągnięcie za wajhę rozruchową wpierw wprawiło całą maszynerię w konwulsyjne łomotanie okraszone kaszlącym odgłosem zajechanego rozrusznika.
“Pewnie szczotki” pomyślał James uśmiechając się, kiedy rozrusznik w końcu załapał, a praca generatora uspokoiła się do miarowego stukotu i buczenia. Pozostawało jedynie podregulować tu i ówdzie za pomocą pokręteł i śrubokręta i zamknąć całość.
James dla pewności obejrzał tył obudowy generatora. Przeczucie go nie myliło. Blaszany róg przerdzewiał, umożliwiając zwierzęciu zagnieżdżenie się w środku. James wziął od młodego świecę, i po chwili myszkowania w rupieciach wydobył coś, co kiedyś mogło być starą blachą do piekarnika. Albo ścianką baku paliwa. Czymkolwiek to było, załatało obudowę generatora, przedłużając tak na oko kuriera żywotność urządzenia
- Powiesz Diego, że daję miesiąc gwarancji, chyba, że będzie bardzo głodny. Tylko tu nie wchodź, bo cię pogryzie jeszcze - James ostrzegł młodego i zerknął na szczura, który gdzieś tam chrobotał w kącie, schowany za jakąś pryzmą gratów.
- To co, piątka? - Nadstawił rękę. Nie było dzieciaka, który by nie przybił piątki. Na szczęście dzieciaki w każdym mieście Zasranych Stanów były takie same. Szczere w radości, nawet, jeśli co drugim słowem mogliby zawstydzić kurewki w Detroit.

Kawiarnia u Diego. Zmierzch.

Narada i integracja jakoś nie wychodziła ich ekipie. Z ulgą przywitał więc wybawienie w postaci nowoprzybyłych. - Jeździ? Chcecie się ścigać? - James uśmiechnął się lekko, przeczuwając co się święci już od chwili, kiedy usłyszał buczenie silnika na ulicy. Pytanie było jedynie formalnością, bo jak tylko zobaczył zgrabniutkiego pickupa, sądząć po blaszkach Chevroleta C/K jeszcze z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, który ktoś musiał nieźle poprzerabiać na offroad, sam zamierzał zaproponować wyścig.
- A czy niedźwiedzie srają w lesie? - Detroitczyk niemal nigdy nie odmawiał przyjacielskiego wyścigu - Przejedźmy się. Zasady? - zapytał odstawiając niedopitego browca.

- Proste. Chodź, pokażę ci. - kierowca z werwą machnął ręką by iść za nim. I dwaj jego koledzy też ruszyli razem z nimi aż wyszli wszyscy z powrotem przed front na te ulicę z zachodzącym Słońcem nieco przysłoniętym przez kurtyny chmur.

- Jedziemy tam, do końca ulicy… - kierowca machnął w stronę skąd dopiero co przyjechał. - No i jedziemy do końca. Widzisz tam na końcu ten duży znak? No to to będzie meta. Kto przyjedzie pierwszy to wygrywa. - wyjaśnił pokrótce. Zasady były proste jak ulica po jakiej mieli się ścigać. Jedna, długa prosta bez udziwnień. I kto pierwszy ten lepszy. Kilka osób wyszło za nimi z wnętrza lokalu ciekawi tego motoryzacyjnego widowiska.

- A może rundka stąd, do rynku i z powrotem? Aby było kilka zakrętów po drodze? - zaproponował James, który póki co nie znając miasta wolał zaproponować znaną już sobie trasę.
- Bez kontaktu, czy...wszystkie chwyty dozwolone? - uśmiechnął się do młodzika - można obejrzeć twojego...gruchota? - zapytał przechodząc przed maską Chevroleta.

- Sam masz gruchota! - odparł zaczepnie kierowca pickupa. Ale w dość wesołym tonie. Potem machnął ręką na drugiego kierowcę by poszedł za nim i wrócił do szoferki by otworzyć maskę. Gdy ją uniósł ukazał się leciwy, ale całkiem solidny i nie najgorzej utrzymany silnik. Chociaż widać było sztukowane zamienniki z nieoryginalnych części. Zresztą większość współczesnych samochodów była w podobnym stanie. I silnik tak na oko James’a to chyba był w nieco lepszym stanie niż to co jego Wrangler miał pod maską. No ale pod względem masy, mocy i klasy obie maszyny wydawały się mieć podobne możliwości co zapowiadało wyrównane szanse w wyścigu.

- Teraz ty pokaż swój. - gdy już James się napatrzył co pickup ma pod maską to kolega zażądał rewanżu ciekawy co kryje w sobie Jeep.

- A będziemy się ścigać po tej drodze. Jest w sam raz. Się czujesz na siłach dostać w bok to może być i tak. - kierowca pickupa zamknął maskę i widocznie nie miał nic do stukania się na drodze podczas wyścigu ale chyba wolał właśnie tą prostą i klarowną drogę na ten wyścig.

- Nie usłyszałeś mojego pytania, czy umiesz jeździć tylko po prostej? - zapytał z ironią James otwierając maskę Jeepa i blokując ją niewielką, metalową podpórką by młody mógł sobie oblukać jego ceramiczne V8.

- To dobra droga. Ścigamy się tutaj. Zobaczymy na co cię stać. Jak się nie wywalisz na prostej to zobaczymy. - drugi z kierowców odpowiedział w poodbnym stylu z zaciekawieniem oglądając co Wrangler krył do tej pory pod maską. - No nieźle. Trochę zabiedzony ale nieźle. - ocenił kiwając głową i chwaląc maszynę motoryzacyjnego kolegi.

- No dobra, niech będzie - James poprawił stetsona na głowie, wsiadł za kierownicę Jeepa i odpalił silnik. Po chwili Jeep ustawiał się już obok samochodu młodzików, przodem do trasy wyścigu.

Zrobił się radosny rwetes i okrzyk “Będą się ścigać” rozszedł się po gościach Diego jak pożar po stepie.

Wyścigi to fajna rzecz. I kiedy ktoś powie, że samochody nie dają frajdy, to raczej nie odpalał nigdy porządnego porządnego V8.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=GC9NdQL9VXs [/MEDIA]

"Kocham to" pomyślał dodając gazu.

Gdy James odpalał swojego zgrzytającego Jeepa wyszła już całkiem spora grupka aby oglądać to widowisko przy świetle kończącego się dnia. Zresztą pickup też nie odpalił tak całkiem bez żadnego zgrzytu co niejako potwierdzało, że oba silniki nie są w idealnym stanie.

- To jedziemy na tamten koniec! - do Jamesa zawołał drugi z rajdowców wskazując na kierunek z jakiego przyjechał i gdzie mieli zacząć wyścig. A potem by nie być gołosłownym ruszył tam z werwą i piskiem opon na rozgrzanym asfalcie wywołując tym falę entuzjazmu wśród barwnej widowni jaka wyszła przed bar.

Zabawa była prosta, i choć James wolałby się nieco pobawić w mieście, gdzie było pełno zabawnych przeszkadzajek w rodzaju starych ławek, wysokich krawężników, czasem zdezelowanej lampy ulicznej. Wyścig “na pół mili” jak to określano w Detroit był u nich określany jako freblówka. James nie wiedział, skąd wzięło się to słowo, ale brzmiało nieco po niemiecku i James miał swoją teorię, że pewnie zaczynali taką zabawę “merolami” i “bumami”. Cofnąć się niemal do raczkowania było dla Jamesa czymś tak niezwykłym, że s trudem powstrzymywał się od ironicznych uśmiechów i z poważną miną zajął miejsce na drodze.
“Wyłączył napęd na tył, luźny z tyłu, ciężki z przodu, da radę” ocenił wywijas na asfalcie ,zafundowany przez młodzika ale długo się nie przyglądał, bo kiedy na drogę wyszła długonoga, strzaskana słońcem czarnowłosa blachara i zamiotła spódnicą tak, że aż sucho się w gardle zrobiło, omal nie zapomniał wcisnąć pedału gazu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=qHUVX-V_Bw4&list=RDqHUVX-V_Bw4&start_radio=1&t=7[/MEDIA]

“Zardzewiałem” pomyślał James wrzucając kolejne biegi. To nie było wielkiej filozofii. Po prostu gaz w podłogę i modlitwa, by na tej mokrej, pokrytej dziurami nawierzchni wóz nie zerwał przyczepności. Wstrząs i stukot od prawej strony. Lekkie przytarcie. Auta zwarły się niczym dwa zadziorne koguty w klatce. Metaliczny stukot felg, iskry sypiące się na asfalt i smród dartej farby z karoserii. Auta w czasie wyścigu zachowują się niemal jak żywe istoty. Metalicznie śmierdzą, kiedy blacha obciera się o blachę. Pisk opon na asfalcie, i te drżenie kierownicy, kiedy wprowadza się oporne auto w kontrolowany poślizg. Zwodnicza nazwa “skręt na ręcznym” jest niczym innym niż katowaniem opon samochodu, który protestuje, próbując wyrwać się spod kontroli i podążyć za silnikiem, wyrywającym go do przodu.
Czasem auto dostaje zadyszki. Kicha z gaźnika, jak zaziębiony człowiek. Odcina obroty, jakby mdlał. Wpada w wibrację, jak człowiek w czasie epilepsji. Prowadząc wóz mający pod maską potencjalnie czterysta koni mechanicznych, można się czuć niczym w trzewiach bestii.
Po chwili ekscytacji, było po wszystkim. Może dlatego nie lubił specjalnie wyścigów na pół mili, bo ani to się porozbijać, ani pościgać, już jest meta.
Jeep dobrze poradził sobie z Chevroletem, choć ten na końcu nieco zadziwił, i po drobnych problemach przy zawracaniu, na ostatniej prostej atakował już tylny most Jamesa, rozpaczliwie próbując wywrócić Jeepa przed samą metą. Ten jednak tańczył Chevroletowi przed samym nosem, aby minąć linię mety dosłownie o długość auta.

- Wygrałeś amigo! - stwierdził fakt nieco rozczarowany młodzik.
- Ano. Gdzie dzban? - James zatrzymał się okno w okno obok Chevroleta - Dzban? - oczy młodzika rozszerzyły się zdumione - Co to dzban?
- Nagroda. Puchar. Trofeum. Cokolwiek. Ewentualnie impreza, tak to robimy w Detroit - wyjaśnił mrugając do dziewczyny w szoferce. James nie pamiętał, kiedy zdołali ją tam upchnąć, ale rozumiał, dlaczego tam wlazła i jak się to dla niej skończy. Blachary były wszędzie.
- A...to nie tutaj! Potrzebujemy morza. I weny! - roześmiał się jego towarzysz w szoferce i po chwili cała ekipa zgrabnie niczym profesjonalna ekipa zaczęła się ogarniać. James nie oponował, kiedy jego auto zapchało się wręcz po dach rozjazgotanymi latynoskami. Tradycyjnie, trzeba było podwieźć wdzięczne fanki, najpewniej wietrzące przejażdżkę, łatwy alkohol i niezobowiązującą zabawę. Oba wozy wyładowane po brzegi piszczącym i rozchichotanym towarzystwem ruszyły z piskiem opon, szukać weny lub problemów gdzie indziej.



Nie ujechali daleko, bo dotarli ledwie na pobliski bulwar Biscayne, nieopodal morza, gdzie zaparkowali oba wozy obok rozpadającej się budy. Młodziki szybko wyciągnęli z niej kilka butelek, najpewniej będącym jakimś tajemnym składzikiem. - Rum amigo! - powiedział najmłodszy. “A więc wena” pomyślał James i pozwolił nalać sobie głęboką szklanicę.
Plaża okazała się nieco zatłoczona jak na gust całego towarzystwa, więc zalegli na jakimś podwórku dawnego hotelowca, wylegując się na zdezelowanych, plastikowych leżakach. Parasolki, a przynajmniej ich resztki dobrze ocieniały jednak przed słońcem, ukrywając towarzystwo przed wzrokiem postronnych z ulicy i plaży.
Zapłonęło ognisko, cuchnąć początkowo jakimś nadgniłym drewnem, ale z każdą chwilą pachniało coraz lepiej.

Javier, Emilio, i Maximo okazali się braćmi, czy też kuzynami, bo Jamesowi ciężko było ogarnąć ich meta język, choć już lekką wprawkę miał w piwnicy. W Zasranych Stanach niemal każde miasto mówiło slangiem, ale przy chronicznym braku szkół, dzieciaki uczyły się języka na ulicy, no bo gdzie indziej, lub od przyjezdnych, co dawało gulasz nie gorszy niż to, co serwowała mu osobiście Ciotunia w Detroit. Równie strawne, bo w sumie rozumiał to, co mówią, choć czasem detale gdzieś mu umykały. Javeir wydawał się być najstarszy z całej trójki, i chyba najbardziej ogarnięty. Szybko wyczarował skądś niewielką gitarę na której próbował grać, ale niezbyt dobrze mu szło i Emilio musiał go zmienić, ku uciesze niemal wszystkich dziewczyn. Maximo niemal od razu gdzieś zniknął, z uwieszoną u szyi, nieco melancholijną dziewczyną. Javier zagadywał Robertę i Juanitę, gadając tak szybko po hiszpańsku, że James nie potrafił niekiedy rozróżnić słów. Zresztą i tak nie miałby najmniejszych szans ani na zrozumienie, o czym rozmawiają, ani nawet na wysłuchiwanie przez resztę wieczoru opowieści. Emilio grał jakąś rzewną melodię, a oczy niektórych dziewczyn potężnie się zaszkliły. James przez chwilę zapomniał o ich obecności, wsłuchując się w melodię i szum oceanu. Zamyślił się. Detroit, wyścigi, potem ona.
- Jesteś smutny? Ty nie bądź smutny - czarnowłosa delikatnie szturchnęła go za ramię. Inez.
Tak, dobrze ją pamiętał. Tych zgrabnych, długich nóg i łopoczącej spódnicy nie można było zapomnieć. Omal nie przegrał przez nie wyścigu.
- Ja? Nie… - potarł nieogolony policzek, ale kobieta nie zamierzała odpuszczać
- Ty nie możesz być smutny. Jest karnawał. Jest taniec. Nikt nie może być smutny - zaśmiała się, bo już nie mogła dłużej udawać rozkazującego tonu. Po za tym Emilio, widząc co się święci, przechera zmienił melodię. Ręce gitarzysty śmigały po strunach, a całe towarzystwo zaczęło budzić się z wieczornego marazmu. Emilio wiedział jak rozbujać imprezę.
- Chodź - James odstawił prawie pustą szklankę i pociągnął dziewczynę do tańca.
Nie pamiętał, jak mu tym razem poszło, ale spódnice wirowały i furkotały jak trzeba.
Biodra same bujały się do rytmu wygrywanej przez Emilia melodii. Inez zawlekła do do hotelowego lobby, od razu przechodząc do rzeczy.
James znał różne dziewczyny. Większość była nieśmiała. Część była grzeczna, acz temperamentna, o ile było się cierpliwym. Bywały jednak i takie niegrzeczne. Inez była...bardzo niegrzeczna. Przez chwilę bawił się jej gładką skórą, ciesząc jej długimi nogami. Przez chwilę, bo Inez miała zupełnie inny pomysł na ten wieczór.
“Koronkowe...co one z tą bielizną...uparły się?” myślał kiedy jego koszula lądowała na starej, skórzanej kanapie, kiedyś szczycie luksusu. Szarpnięciem rozpięła mu pasek spodni, dobierając się do niego bez specjalnych ceregieli. Potem nie miał już czasu za wiele myśleć.


Obudziło go gorąco. Leżała, wtulona w niego, okryta jakimś kocem. Wpierw przypomniało mu się posłanie w Jeepie, bo koc był podobny do jego koca, tylko jego był w kratkę, a ten w jakieś ciapki. Ale w ciemności wszystko wyglądało podobnie. Potem przypomniał sobie w ogóle o Jeepie, że stoi sobie bez nadzoru, a on się urżnął i zabalował. Przeklął się w myślach za chwilową niefrasobliwość, ale właściwie nie było źle.
- Miami…- mruknął zabierając się za wstawanie. Szczęśliwie Inez spała bardzo mocno, albo nie chciała się obudzić, bo może nie lubiła ckliwych pożegnań.
Spodnie były, gacie były, koszula była, pasek był, kurtka też była tam, gdzie rzuciła ją Inez. Czyli złodzieje nie wyczuli okazji. James niewiele myśląc ubrał się i zerknął na zewnątrz hotelu. Na leżaku leżała jakaś para. Chyba Emilio z jedną z dziewczyn. Spali jak zabici, a raczej jak zapici, bo flaszki po rumie walały się niczym łuski po strzelaninie.
Powoli, aby nie obudzić śpiącej pary James poczłapał w stronę swojego Jeepa. O dziwo ten też stał, tuż obok zaparkowanego Chevroleta, co oznaczało, że pozostali bracia czy też kuzyni też gdzieś zalegli. Nie zamierzał im przeszkadzać.
Powoli, nie paląc świateł odpalił silnik, i na wolnych obrotach wyjechał z bulwaru, wracając pod knajpę Diego. Miał układ z Ritą, ale znajdując jej w knajpie, uznał, że skorzystała z propozycji Melody i zajęła jej pokój. Zaparkował w cieniu całkiem sporej palmy, ustawiając samochód w taki sposób, by światłami móc oświetlić fronton hotelu “2018”. Kilka razy nawet mrugnął po oknach, ot tak dla uspokojenia ducha. Potem odpiął zasilanie w Jeepie, tak na wszelki wypadek jakby pojawił się jakiś złodziej, zamknął samochód na cztery spusty, i ułożył się w bagażniku.
Kawiarnia u Diego, przedpołudnie.

Poranek znów przywitał go skrzeczeniem tych skrzydlatych, kolorowych pokrak. Zjedzenie kolejnej jajecznicy nie wchodziło w grę. Kac był dosyć duży. Więc do porannej tabletki wypił sporą ilość wody. Rum, w przeciwieństwie do whisky był słodki, przez co strasznie zamulał. James ograniczył się jedynie do wypicia nieco wody i aby zabić czas do południa, i nie myśleć o bolącej głowie postanowił zająć się samochodem. Po wyścigu melanż nieco się przeciągnął, więc nie było czasu ani oszacować szkód, ani ich naprawić. Po za tym jego humor gwałtownie pogorszył się, kiedy zobaczył swój listek z tabletkami, odmierzającymi czas do wyroku. Co się stanie, kiedy będą zwlekać zbyt długo? Co się stanie, kiedy nie kupi i nie poda sobie kolejnej dawki?

Praca nad samochodem pozwalała chwilowo odsunąć te pytania. Wóz był brudny, i należało go oczywiście umyć. Aby nie pochlapać się błotem, zostawił kurtkę i koszulkę w samochodzie. Chciał też złapać nieco słońca, wiedząc, że już po śniadaniu upał zacznie dawać o sobie znać. Jeep zaskakująco dobrze zniósł wyścig. Z wnętrza samochodu zawsze wyglądało to gorzej niż w rzeczywistości było. Wóz, hucząc, przenosił drgania i hałas całym sobą, i czasem małe otarcie się blach słyszało się jak całkiem sporą kolizję. Generalnie, im grubsze blachy, tym mniej zniszczeń, a amerykańskie bryczki stali na sobie miały pod dostatkiem. Nie to co japońskie czy europejskie plastiki, co to wystarczyło porządnie przyłożyć w krawężnik i już coś odpadało. Większość wgniotów i uszkodzeń dało się skorygować młotkiem, podważając tu i ówdzie śrubokrętem, wystarczyło jedynie przyłożyć nieco siły tu i ówdzie. Potem otworzył maskę i zaczął sobie dłubać w komorze silnika. Rutynowo sprawdził poziom płynów, napięcie paska klinowego, stan połączeń elektrycznych, wyczyścił tu i ówdzie z zacieków, podokręcał luźne zaciski na przewodach i kablach, ot, taka zwykła serwisowa praca. Praca którą mógł przerwać w dowolnej chwili, a którą planował zakończyć przed południem.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est

Ostatnio edytowane przez Asmodian : 30-10-2020 o 12:55.
Asmodian jest offline  
Stary 31-10-2020, 02:39   #30
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację

Wieczór, okolice hotelu „2018”, Kawiarnia u Diego

Cytat:
Rita zaś po tym jak James zostawił samą idąc do tej piwnicy by zarobić na swoją kolację siedziała przez chwilę sama ciesząc się świętym spokojem. Od jednego ze stołów podszedł jakiś mężczyzna w kolorowej koszuli w jakich widocznie lubowali się tubylcy. Podszedł wprost do jej stolika i zatrzymał się przy niej.

- Hola ojos azules - Nachylił się i z przyjemnym uśmiechem powiedział coś do niej chyba po latynosku. Nie zrozumiała co mówił, ale brzmiało też całkiem przyjemnie i z szacunkiem. Natomiast ten kolorowy kwiat jaki trzymał w ręku i jej wręczał zrozumiała bez problemu.
Latynos ubrany był w znoszone kremowe spodnie o workowatych nogawkach i pomarańczową flanelową koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami. Szyję opatulała mu pomarańczowa bandana, zaś przy pasie miał sporą maczetę. Nie wyglądał na bardzo bogatego, ale też nie cuchnął biedą. Poza tym był całkiem przystojny i wydawał się sympatyczny.


Sprytna stalkerka dostrzegła w jego zainteresowaniu okazję. Nawet jeśli wyglądał niezgorzej, to i tak nic nie stało na przeszkodzie by wykorzystać jego zainteresowanie w bardziej pragmatyczny sposób. Na przykład od rana Rita nie miała nic w ustach. Głód z pewnością wymagał zaspokojenia, problem stanowiła jednak bariera komunikacyjna. Szczęściem dziewczyna przewędrowała prawie całą Amerykę, znała więc parę słów po hiszpańsku. Wzięła od adoratora kwiatek i uchyliwszy okularów, spojrzała na niego z przesadnym zainteresowaniem, przybierając taką pozę przy stole, by jej opięty dekolt zaprezentował się pod najbardziej optymalnym dla oczu mężczyzny kątem.
Gracias... ya soy… hambrienta — powiedziała z pewnym trudem, wzdychając ze smutkiem i spuszczając wzrok.
Facet chwycił przynętę. Podniósł jej twarz chwytając za brodę i powiedział coś w swoim narzeczu. Ton jego głosu był usłużny i porozumiewawczy. Ewidentnie uległ jej sugestii, bo zaraz samowolnie udał się by zamówić jej coś do jedzenia. Dziewczyna w duchu odbębniła pierwszy sukces.

W międzyczasie zdarzyła się krótka konsultacja z ekipą od paczki Cantano. Rita zbytnio nie udzielała się w dyskusji. Zadeklarowała tylko chęć poczekania z wizytą u zleceniodawcy, w końcu miała już plany na wieczór, więc nie spieszyło jej się. Wzięła tylko kluczyki od Melody, na wszelki wypadek. Jeszcze zanim wszystko ustalono urobiony przez nią mężczyzna wrócił z gotowym żarciem, zatrzymał się jednak parę metrów od stolika widząc, że siedzi ona w towarzystwie. Znaczny głód doskwierał łowczyni skarbów, więc tylko czekała aż to wszystko się zakończy. Gdy grupa obdarzała się prztyczkami złodziejka opuściła delikatnie okulary i mrugnęła porozumiewawczo do swego zbitego z tropu adoratora, sygnalizując mu tym samym, aby trochę poczekał. Ten raczej posłuchał, bo grzecznie usiadł przy innym stoliku. Po zakończeniu dyskusji natychmiast się zwinęła, dosiadając do swego nowego amigo.

Brunetka pałaszowała z takim zapałem, że aż jej towarzysz się nad nią rozczulił. Przynajmniej tak to wyglądało. Gdy skończyła, popiła wszystko szklanką schłodzonego soku z alkoholową wkładką. Odkładając już czyściusieńki talerz i opróżnione szkło została zapytana przez swego kompana:
Encantada de conocerte, mi nombre es Carlos López. Tienes un lugar para dormir?
Qué?
Ty... zatrzymać, gdzie ma?
Nie, ale chętnie przyjmę pomoc w tej materii — powiedziała przejżdżając powoli dłonią po jego nagim przedramieniu. Nie wiadomo, czy tamten zrozumiał, ale na pewno spodobał mu się ten gest. Uśmiechnął się bowiem drapieżnie i kiwnął głową, by za nim podążała. Poszli więc, znikając w mroku nocy.



Późny wieczór, peryferia Miami

Spacer trochę trwał, aż Rita zrobiła się podejrzliwa i instynktownie poprawiła położenie noża w pokrowcu. Podróż po zmroku miastem pełnym ponurych szkieletów budynków gęsto porośniętych podejrzaną zielenią nie należał do przyjemnych. Fauna i flora w nocy dawała się we znaki jeszcze bardziej, niż za dnia. Poza tym, hałasy owadów i zwierząt zyskały na sile. Jej przewodnik jednak nie zdradzał oznak niepokoju, uśmiechał się szeroko i łagodnym głosem zaręczał jej, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. W pewnym momencie narzucił bandanę na twarz, zasłaniając swój wizerunek poniżej oczu. W końcu para dotarła do ruin jakichś przedwojennych slumsów. Z daleka można było dostrzec pojedyncze źródła światła i usłyszeć niosące się echem rozmowy po hiszpańsku.


Gdy złodziejka artefaktów wkroczyła w pierwszy krąg światła razem ze swoim zalotnikiem dostrzegła ponad tuzin postaci opartych o dwa postawione na cegłach lowridery. Wszyscy byli Latynosami o zadziornych twarzach, ciałach gęsto pokrytych tatuażami, uzbrojonymi w maczety oraz broń krótką. Palili oni jakieś blanty, popijali tanim alkoholem i gorączkowo dyskutowali. Gdy para przechodziła obok nich, wymienili porozumiewawcze spojrzenia z Carlosem. Dziewczyna zauważyła przy okazji, że byli ubrani bardzo podobnie do siebie i jej przewodnika. Musieli stanowić członków jakieś subkultury, najprawdopodobniej gangu. Szafirowooka westchnęła w myślach po tej konstatacji, zawsze miała pecha do facetów fatalnych, nawet jak z zewnątrz wydawali się porządni. Postanowiła jednak sprawdzić, dokąd to zaprowadzi ją Latynos, bo gdyby nagle zmieniła zdanie lub zaczęła uciekać wydałoby się to mocno podejrzane. Taki manewr tracił sens zwłaszcza w obliczu tego, że była na jego terenie i słabo pamiętała drogę powrotną. Jeśli już miała się wymknąć, musiała to zrobić inaczej, dyskretniej i w bardziej odpowiednim momencie. Zawsze też istniała szansa, że trafiła na poczciwszego z bandy, wszędzie zdarzały się czarne owce i wyjątki. Może nie będzie z nią tak źle? Carlos naprawdę wydawał się w porządku gościem, kimś kto raczej miałby problem ze skrzywdzeniem muchy. W każdym razie nawet jeśli się myliła, to na ten moment musiała kontynuować marsz, podtrzymywać pozory. Tak też dwójka spacerowiczów po prostu minęła rozemocjonowanych dyskutantów, bez problemu zanurzając się w głąb ich dzielni.

Obskurna okolica nie cieszyła oka, nie było tam nawet asfaltu, drogi pokrywała wyłącznie warstwa błota, kępy pnączy i płytkie kałuże. Wszędzie walały się też śmieci, a tu i ówdzie dostrzec można było zaschnięte ślady krwi i dziury po dawno wystrzelonych kulach. Mało które domostwo, czy to murowany pustostan czy prosta lepianka, było oświetlone, bądź choćby miało drzwi. Większość wejść i okien zakrywały zasłony, płachty, blacha falista albo deski. Odrapane ściany budynków sporadycznie pokryte były muralami. W końcu Rita i López wkroczyli na parking pokaźnego, obficie porośniętego zielenią skłotu. Miejsce oświetlały pochodnie osadzone na palach i strategicznie umiejscowione, energooszczędne lampy przypięte do małych akumulatorów. Od wejścia słychać było głośną muzykę z gramofonu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=N9l23a3setM[/MEDIA]

Roiło się tu od latynoskich mężczyzn w pomarańczowych ubraniach (tak jak u poprzedniej grupy, dominowały luźne spodnie, koszule flanelowe lub pomarańczowe sarape, do tego kominiarka lub bandana na twarzy) i wyuzdanie odzianych, smagłych kobiet. Większość z nich balowała i zażywała narkotyki obsiadywując ziemię lub zniesione skądś stare kanapy, materace i krzesła. Okoliczne ściany pokrywały graffiti w dość jednostajnym tonie, głownie wykonane pomarańczonym sprayem napisy „Varrios Los Aztecas”. Brunetka dostrzegła także dziwny ołtarzyk postawiony na uboczu, był on ozdobiony świeczkami i obstawiony ofiarami z jedzenia, kwiatów, papierosów oraz pieniędzy. Stała na nim dziwna figurka kobiety o głowie w kształcie trupiej czaszki. „Santa Muerte” w końcu zakołatało w głowie Rity. Znała to osobliwe bóstwo. Jego wizerunek wzbudzał w niej niepokój, tak samo jak całe podejrzane zbiorowisko.


W końcu Carlos podprowadził ją do wejścia do jednego z bardziej okazałych lokali. Przed drzwiami stało dwóch postawnych ochroniarzy bez podkoszulków, ich spocone, umięśnione sylwetki lśniły w słabym świetle niczym antyczne, naoliwione posągi z brązu. Maczety strażników były imponujących rozmiarów a ich srogie spojrzenia odbierały wszelką odwagę. Lecz nie to sprawiło, że serce podeszło łowczyni skarbów do gardła. Sprawiły to wbite w okoliczną ziemię liczne pale, dwa z nich wieńczyły płonące żagwie, lecz pozostałe… kończyły się ludzkimi głowami. Były one w różnym stanie rozkładu, wszystkie, bez wyjątku, mocno okaleczone. Twarz każdej z nich zastygła w wyrazie niemożliwej do wyrażenia agonii i grozy. Rita drgnęła i mimowolnie spojrzała za siebie, jednak przyjazne słowa i delikatne pchnięcie w plecy ze strony Carlosa skierowały ją do środka. Nie było już odwrotu.



Blisko północy, siedziba Varrios Los Aztecas

Złodziejka artefaktów przegryzła wargę myśląc w jakie gówno potencjalnie się wpierdoliła. Wnętrze składało się z ciągu ciasnych korytarzy i małych pomieszczeń, przypominających typowe ćpuńskie meliny. Duży bałagan, wszechobecne szczury i karaluchy. Ściany, poza brudem i dziurami, pokrywały walące po oczach graffiti, osobliwe ozdoby religijne albo wyblakłe plakaty zespołów muzycznych, jeden szczególnie zwrócił uwagę kobiety, przedstawiał okładkę albumu „Matando Güeros” zespołu o nazwie „Brujeria”, chociaż niektóre detale przedstawienia zatarł upływ czasu, wciąż nie był to przyjemny widok dla oczu. Szczególnie mroczną wymowę obraz nabierał, gdy rozumiało się znaczenie jego tytułu. Poza tym w wielu miejscach co i raz trzeba było omijać ślady krwi, a tu i ówdzie walały się znieczulone ciała naćpanych kobiet i „pomarańczowych”. Podłogi zasypane były niedopałkami, łuskami po nabojach i pustymi strzykawkami, skądś tam przez ściany dochodziły uszu odgłosy dogadzającej sobie parki, w innym miejscu ktoś krzyczał z bólu, zaś przy schodach na górę jakiś pijany Latynos o paskudnie pobliźnionej twarzy obijał się o ścianę mamrocząc coś pod nosem jak w transie. Ogólnie nie trzeba było zbytniej spostrzegawczości, by zauważyć, że nie było to zbyt ciekawe i bezpieczne miejsce do przebywania. Brunetka srogo pożałowała, że po prostu nie spławiła faceta po kolacji, udając się bezpiecznie do pokoju hotelowego Melody. Na wszelkie refleksje było jednak za późno, survivorka musiała sobie poradzić w nowej, dość niekorzystnej sytuacji. Była kilka razy w podobnych miejscach, ale nigdy do nich jakoś nie tęskniła. Uspokajający głos Lópeza stał się obecnie wręcz potwornie podejrzany. Z braku lepszej alternatywy dziewczyna oszukiwała się, że wszystko będzie dobrze.


Para w końcu wspięła się po stopniach i dotarła do większego pomieszczenia, prezentującego się najlepiej z dotychczas mijanych. Były w nim różne meble, w tym centralnie osadzony, stół ze szklanym blatem, zastawiony sprzętem, działkami narkotyków i bronią. Poza tym kilka lamp, gramofon postawiony na etażerce, a nawet telewizor wyświetlający biały szum z podłączonym do niego magnetowidem, przy którym jeden z gangusów próbował coś grzebać. Pośrodku na wybebeszonych kanapach rozwalona była grupa jeszcze w miarę trzeźwych aztecas i ich kochanek, czy też zwykłych ladacznic. Obściskiwali się, popijali alkohol, nawijali w swoim quasihiszpańskim narzeczu i brali dragi. Niektórzy z nich wyglądali na naprawdę srogich zabijaków, szczególnie jeden budził respekt. Dwumetrowy korpulentny osobnik, o posturze niedźwiedzia, wytatuowany od stóp do głów. Jego twarz pokrywały paskudne skaryfikacje i czarny wizerunek czaszki o białych oczodołach, które to znajdowały się na jego powiekach. Groźny mężczyzna wstawił sobie w szczękę srebrne zęby o spiczastych krawędziach, zapewne by wzbudzać większą trwogę i szacunek. Gdy tylko zobaczył Ritę i Carlosa wciągnął gwałtownie ścieżkę białego proszku i wstał, wypinając wielkie brzuszysko. Potem wskazał w ich kierunku i przemówił charczącym, basowym tonem. W tym momencie kobieta zobaczyła gwałtowną zmianę na twarzy jej towarzysza. Był on zaskoczony i jednocześnie śmiertelnie wystraszony.
Oh, mierda. Papá Muerte… — jęknął.
Zaczęła się gorąca wymiana zdań między oboma facetami, której to czujnie przysłuchiwała się reszta zgromadzonych, gładząc sugestywnie pistolety maszynowe lub maczety. Zbita z tropu łowczyni skarbów z pojedynczych słów i tonu głosu wywnioskowała, że Carlos tłumaczył się z czegoś, zaś ogromny azteca mówił do niego zaborczym i oskarżycielskim tonem. W końcu głos agresora zelżał, zaś jej towarzysza przepełnił się zrezygnowaniem. Nagle jej towarzysz wyszedł z jakąś propozycją i już po chwili wyglądało jakby oboje doszli do jakiegoś porozumienia. Grubas oblizał się drapieżnie i wskazał ją palcem z pytającym wyrazem twarzy. Z kolei López skinął nieśmiało głową, potem zaś spojrzał nań przepraszająco, rozkładając przy tym ramiona z bezsilności, potem odwrócił głowę. Jego oczy mówiły wszystko, sprzedał ją! Papá Muerte z upiornym uśmiechem rekiniej szczęki gwałtownie ruszył w jej kierunku. Nie potrzebowała dalszej zachęty do działania.
Skurwysyn! — krzyknęła rozjuszona Rita momentalnie doskakując do zdrajcy i przystawiając mu swój nóż do gardła. Carlos zbladł i zamarł w bezruchu, z kolei zgromadzeni gangsterzy wycelowali bronią w kobietę, która właśnie posłużyła się swoim niedoszłym kochankiem jak żywą tarczą. Natomiast gigant parsknął rubasznym śmiechem. Tylko momentalnie, bo po chwili wybuchł gwałtownie niczym wulkan. Taka nagła zmiana nastroju wskazywała, że był przynajmniej częściowo niezrównoważony.
Güera puta! Bądź grzeczna suka to nie skończysz jak — powiedział olbrzym wskazując sugestywnie głową w kierunku okna w głębi korytarza. Przez zadymioną szybę dziewczyna ledwo dostrzegła zwisające z gałęzi, powieszone ludzkie ciało z obdartą ze skóry głową i wyciągniętymi na wierzch internaliami, które szarpały padlinożerne ptaki — No chodź do papy!
Mężczyzna ponowił swoje natarcie.
Spierdalaj, bo go zarżnę! — powiedziała stalkerka dociskając ostrze noża do szyi Carlosa, aż nacięła jego skórę. Po stalowej głowni sugestywnie pociekła cienka strużka krwi. Siłacz zatrzymał się i przemówił ponownie wyciągając zza pasa ogromną maczetę.
Patético! Nie zależeć mi na nim, mam setkę aztecas, wielu lepszych niż on. Poddaj się albo potne cię na kawałki razem z tym maricón!
Perliste krople potu obficie wystąpiły na czoło złodziejki, nie miała żadnej karty przetargowej, aby wykpić się z tej beznadziejnej sytuacji. Jej sytuacja prezentowała się fatalnie. Z pewnością poddanie się nie wchodziło w grę, już prędzej samobójstwo. Dobrze wiedziała co by się stało jakby została dupą takiego patusa. Kiedy tylko by się nią znudził, to bez wahania by ją zabił. Ale zanim by to nastąpiło, naładowałby ją taką ilością narkotyków, że zamieniłaby się w bezwolne warzywo, mające problem z powtórzeniem własnego imienia…


Cień nadziei pojawił się, gdy kątem oka drugi raz dostrzegła jeden z elementów wystroju pomieszczenia. Postanowiła zaryzykować.
Panasonic! Naprawię! Repare! Znam elektronikę! Electrónica! — krzyknęła do gangstera i jego paczki wkazując urządzenie. Wiedziała, że na pustkowiach umiejętności speca były nieocenione i na taką osobę wręcz się dmuchało i chuchało. Jeśli tylko udowodni swoje umiejętności, będzie bezpieczna. Nawet takie patusy nie załatwiłyby żyły złota.
Experto! Montador? — facet zadumał się gładząc czubek swej maczety o gabarytach dwuręcznej szabli — Repare esto y seremos amigos!
Dziewczyna skinęła głową i podeszła bez wahania do odtwarzacza VHS. Mogła poczynić tego typu ryzykowny ruch, bo nie miała już i tak nic do stracenia. Bandziory miały ją w garści, nawet przez sekundę nie wątpiła w ich brak skrupułów. Dość się naoglądała po drodze, ich zakazane oblicza również nie kipiały miłosierdziem. Gdy tylko puściła swojego zakładnika, Carlos usunął się bezpiecznie z pola widzenia. Jego spodnie w okolicach krocza zdobiła wstydliwa plama, co wzbudziło wybuch radości u zgromadzonych gangsterów. Sama brunetka nie zaśmiała się, ale poczuła olbrzymią satysfakcję na ten widok.


Powszechny brak wykształcenia i upadek cywilizacji okazały się w danym momencie istnym błogosławieństwem sprytnej ekspertki od zabezpieczeń. Naprawa urządzenia była wręcz banalna, ale ewidentnie przekraczała możliwości ignoranckich Latynosów. Po szybkiej inspekcji okazało się, że jakiś zwierzak, pewnie szczur, przegryzł kabel EURO, nieco poniżej wtyku. Dziewczyna skróciła przewód o ten fragment, pozwijała pasujące kolorem osłonki miedziane druciki i nałożyła ponownie złącze. I było po zabiegu. Dla zgromadzonych jednak to co uczyniła było jak niewiarygodny akt magii, istny cud. Klasnęli z wrażenia w ręce i wydali przeciągły jęk, gdy na ekranie ukazał się widok z kasety wideo uprzednio umieszczonej w magnetowidzie. Człowiek postury niedźwiedzia klepnął Ritę delikatnie w plecy i zaprosił do stolika. Jednak nie jak zwykłą kurwę, ale szacowną osobę. Jej status wśród zgromadzonych wzrósł niepomiernie. Papá Muerte okazał się człowiekiem honorowym. Nikt z jego ludzi nie poważył się jej choćby tknąć w złym zamiarze. Gangsterzy za to podzielili się z nią narkotykami i alkoholem. Dziewczyna była tak roztrzęsiona, że skorzystała z ich hojnej oferty. Musiała się odprężyć.



Środek nocy, siedziba Varrios Los Aztecas

W trakcie dyskusji dziewczyna zasięgnęła delikatnie języka odnośnie sytuacji w okolicy, lokalnych szych, w tym Cantano. Usłyszała też co nieco o jej niedoszłym wybranku, Carlosie. Okazało się, że był niezłym kawałem chujka. Wyrywał naiwne cizie na tanie teksty i romantyczne gesty a potem zaciągał do swojej nory, gdzie podawał im podstępnie tabletkę gwałtu albo fentanyl. Taka niepomna lub sparaliżowana biedaczka potem kończyła różnie, raz obsługiwała odpłatnie gang, innym razem dostawała się w ręce kopniętych łapiduchów szukających anonimowych obiektów do wikisekcji. Na liście klientów Lópeza byli też kanibale i handlarze organami. Latynosik o uprzejmych manierach i przyjemnej twarzyczce był typem najbardziej wyrachowanego skurwiela. Na jego nieszczęście, był uzależniony hazardu i wisiał przez to sporo kasy Papie, co fortunnie dla włamywaczki sprawiło, iż ten danego dnia czekał przy jego hacjendzie razem z kolegami. Gdyby nie interwencja jednej bestii, druga bestia, załatwiła by ją na cacy. Dziewczyna wzdrygnęła się na samą myśl o swoim losie i absurdalności całej sytuacji. Korzystając z toku rozmowy postanowiła jeszcze zapytać o starego znajomego.
Eee… escuchaste Tyrone Willis?
Potężny bandzior potrząsnął przecząco głową. Zmienił też temat.
Ty wolna, ja i tak cie znaleźć, gdy zechcieć. Naprawiaj nam elektronikę, to złoty interes, my w zamian ci dać wszystko co chcieć. Mów Papie, co byś chciała?
Dziewczyna po tej hojnej propozycji pozwoliła sobie na moment zastanowienia, po czym szepnęła na ucho olbrzymowi coś, po czym na twarzy tego urodzonego mordercy wykwitł wręcz rozbrajająco paskudny uśmiech. Skinął on jej głową i opuścił niepewnym krokiem pomieszczenie. Dziewczyna jeszcze jakiś czas została, balując dalej z pozostałymi zabijakami.



Ranek, siedziba Varrios Los Aztecas

Obudziła się rano skacowana, całkiem roznegliżowana, nakryta zwałą kocy i wtulona w jakiegoś Latynosa. Chyba nazywał się El Cynico, zresztą nie było to dla niej ważne. Co by nie było, lubiła tę zabawę, zresztą koleś wyglądał na kawał konkretnego faceta. Cnotliwa, to ostatnie co można było o niej powiedzieć. Z miałkich rozważań o życiu erotycznym nagle wybił ją położony na nocnej szafce przedmiot. Jej twarz wręcz rozpromieniała, gdy lepiej przyjrzała się leżącemu w zasięgu jej wzroku obiektowi. Był to słoik z przezroczystym płynem, w którego wnętrzu unosiły się dwie mięsne kuleczki, przypominające wyglądem i rozmiarem orzechy włoskie...

Gdy opuszczała skłot wszyscy aztecas kiwali jej z szacunkiem głową. Jej skromny pokaz musiał zrobić niezłe wrażenie na gangusach, że wieść aż tak szybko się rozniosła. Przy samym wyjściu ze skłotu Rita zapytała jednego ze strażników stojących na wylocie jak wrócić do hotelu „2018”. Ten ku jej zaskoczeniu powiedział, że Papá kazał ją zawieźć aż pod drzwi. Dziewczyna podziękowała i skorzystała z propozycji.

Ranek, Hotel „2018”

Odstawiona pod hotel pomachała zabijakom i udała się do pokoju Melody, w holu pokazując „staremu ghulowi” kluczyki federatki. Zamierzała skorzystać z hotelowego prysznica i przygotować się do wizyty u Cantano. To była noc pełna emocji...
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 03-10-2021 o 18:01.
Alex Tyler jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172