Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-10-2020, 12:52   #29
Asmodian
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Kawiarnia u Diego, późne popołudnie
Mężczyźni mają uczucia. Na przykład uczucie głodu, które po niemal całym dniu prowadzenia, szlajania się po targowisku i robieniem z siebie idioty, zaczęło dawać o sobie znać. Gambli nie mógł wydawać, ale szczęśliwie właściciel knajpy, Diego, przyjął propozycję Jamesa. Umiejętności za kolację. Układ dosyć częsty w tych zasranych przez duże Z czasach, więc nie było wielkiego problemu ze znalezieniem roboty.
- Kurwa, jak ciemno tu jak w p… - James żachnął się, widząc rozszerzający uśmiech na twarzy młodzika. Nie zamierzał, jak to mówili w NY? “Degenerować młodzieży”, więc wziął się do roboty. Znalezienie generatora, dosyć charakterystycznego, blaszanego pudła, które kiedyś najpewniej pomalowano na jaskrawy kolor i najpewniej żółty, nie nastręczało problemów, choć w piwnicy panował ogólny bałagan, i na dodatek śmierdziało jakby spleśniałym serem. James oczywiście nie miał nic przeciwko serom, o ile jakieś by znalazł. Z chęcią wszamałby do jakiegoś browca. Bałagan też nie specjalnie mu przeszkadzał, bo wiedział, że każdy kreatywny człowiek trzyma swój specyficzny rodzaj rozgardiaszu, w którym najpewniej doskonale się orientuje, a który zwany jest “swojskim pierdolnikiem”. I o ile nie ma się chodzącego chaosu w postaci dziewczyny lub żony, “pierdolnik” najczęściej relaksuje właściciela, lub setnie go wkurwia, zależnie od nastroju. Dobry wkurw zaś mężczyźnie też jest potrzebny, bo przypomina mu, że czas ruszyć dupę z miejsca i zrobić coś konstruktywnego.
Młody zaczął coś pitolić po swojemu, najpewniej w tej swojej mieszaninie meksykańskiego, kreolskiego i angielskiego z którego James wyłowił jedynie “Rozjebało się”. Młody wskazywał na owo rdzawo-brudne dawno nie naprawiane, blaszane pudło.
No jakby nie wiedział, oczywiście, że się rozjebało. Szczelin wentylacyjnych chyba nikt nie ruszał od co najmniej dekady, a po drugie musiał podziałać śrubokrętem, bo samo rozjebanie to tylko ogólne stwierdzenia faktu było. Należało podziałać śrubokrętem. James zdjął spokojnie obudowę i zerknął do środka. Nie było kompletnie nic widać, jak zwykle zresztą. James wpierw pociągnął kilka razy za dźwignię rozruchu. Potem sprawdził, czy zbiornik z paliwem w ogóle je zawiera, choć nie przypuszczał, że Diego nie ogarnąłby tankowania. Paliwo jednak chlupotało w zbiorniku, maszyna jednak nawet nie drgnęła.
- Elektryka, bo nawet nie zamielił rozrusznikiem. Młody, trzym tą świecę wyżej. O tak - poinstruował młodego i zaczął grzebać w generatorze. Długo nie pogrzebał, bo wpierw zaśmierdziało spleśniałym serem, potem coś zapiszczało, zaskrzeczało i zza obudowy wyprysnął szczur. Wielkości niewielkiego kocura tak na oko, ale nie dało się tego stwierdzić, bo światło świecy zaczęło wariować.
- Młody kurwa, to tylko zwykły szczur. Trzym to prosto - James uspokoił młodzika i dla pewności przestawił go z dala od kąta w którym zniknął futrzasty powód awarii generatora.
Młody, przełykając ślinę znów coś tam zaczął mamrotać i James domyślał się, że młody komentuje wielkość szczura.
- No wielki. Ale z tym obkurwieńcem to przegiąłeś. Rodzice wiedzą, że tak klniesz młody? - James sięgnął głębiej, rozwalając ręką całkiem zgrabne gniazdo. Wyciągnął też coś, co kiedyś było wiązką kabli, doprowadzających zasilanie do obudowy silnika.
- No, może nie przegiąłeś. Szlag by to, trzeba sztukować. Zejdzie. Dobra, trzymaj z jednej strony - James po kolei sztukował i skręcał kabel za kablem. Drobiazgowa, wymagająca cierpliwości robota, pod czujnym okiem latynoskiej latorośli i szczura z kąta, który najpewniej za jakiś czas znów założy gniazdo, i zeżre kolejna porcję izolacji.
W końcu jednak skończyli. Pociągnięcie za wajhę rozruchową wpierw wprawiło całą maszynerię w konwulsyjne łomotanie okraszone kaszlącym odgłosem zajechanego rozrusznika.
“Pewnie szczotki” pomyślał James uśmiechając się, kiedy rozrusznik w końcu załapał, a praca generatora uspokoiła się do miarowego stukotu i buczenia. Pozostawało jedynie podregulować tu i ówdzie za pomocą pokręteł i śrubokręta i zamknąć całość.
James dla pewności obejrzał tył obudowy generatora. Przeczucie go nie myliło. Blaszany róg przerdzewiał, umożliwiając zwierzęciu zagnieżdżenie się w środku. James wziął od młodego świecę, i po chwili myszkowania w rupieciach wydobył coś, co kiedyś mogło być starą blachą do piekarnika. Albo ścianką baku paliwa. Czymkolwiek to było, załatało obudowę generatora, przedłużając tak na oko kuriera żywotność urządzenia
- Powiesz Diego, że daję miesiąc gwarancji, chyba, że będzie bardzo głodny. Tylko tu nie wchodź, bo cię pogryzie jeszcze - James ostrzegł młodego i zerknął na szczura, który gdzieś tam chrobotał w kącie, schowany za jakąś pryzmą gratów.
- To co, piątka? - Nadstawił rękę. Nie było dzieciaka, który by nie przybił piątki. Na szczęście dzieciaki w każdym mieście Zasranych Stanów były takie same. Szczere w radości, nawet, jeśli co drugim słowem mogliby zawstydzić kurewki w Detroit.

Kawiarnia u Diego. Zmierzch.

Narada i integracja jakoś nie wychodziła ich ekipie. Z ulgą przywitał więc wybawienie w postaci nowoprzybyłych. - Jeździ? Chcecie się ścigać? - James uśmiechnął się lekko, przeczuwając co się święci już od chwili, kiedy usłyszał buczenie silnika na ulicy. Pytanie było jedynie formalnością, bo jak tylko zobaczył zgrabniutkiego pickupa, sądząć po blaszkach Chevroleta C/K jeszcze z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, który ktoś musiał nieźle poprzerabiać na offroad, sam zamierzał zaproponować wyścig.
- A czy niedźwiedzie srają w lesie? - Detroitczyk niemal nigdy nie odmawiał przyjacielskiego wyścigu - Przejedźmy się. Zasady? - zapytał odstawiając niedopitego browca.

- Proste. Chodź, pokażę ci. - kierowca z werwą machnął ręką by iść za nim. I dwaj jego koledzy też ruszyli razem z nimi aż wyszli wszyscy z powrotem przed front na te ulicę z zachodzącym Słońcem nieco przysłoniętym przez kurtyny chmur.

- Jedziemy tam, do końca ulicy… - kierowca machnął w stronę skąd dopiero co przyjechał. - No i jedziemy do końca. Widzisz tam na końcu ten duży znak? No to to będzie meta. Kto przyjedzie pierwszy to wygrywa. - wyjaśnił pokrótce. Zasady były proste jak ulica po jakiej mieli się ścigać. Jedna, długa prosta bez udziwnień. I kto pierwszy ten lepszy. Kilka osób wyszło za nimi z wnętrza lokalu ciekawi tego motoryzacyjnego widowiska.

- A może rundka stąd, do rynku i z powrotem? Aby było kilka zakrętów po drodze? - zaproponował James, który póki co nie znając miasta wolał zaproponować znaną już sobie trasę.
- Bez kontaktu, czy...wszystkie chwyty dozwolone? - uśmiechnął się do młodzika - można obejrzeć twojego...gruchota? - zapytał przechodząc przed maską Chevroleta.

- Sam masz gruchota! - odparł zaczepnie kierowca pickupa. Ale w dość wesołym tonie. Potem machnął ręką na drugiego kierowcę by poszedł za nim i wrócił do szoferki by otworzyć maskę. Gdy ją uniósł ukazał się leciwy, ale całkiem solidny i nie najgorzej utrzymany silnik. Chociaż widać było sztukowane zamienniki z nieoryginalnych części. Zresztą większość współczesnych samochodów była w podobnym stanie. I silnik tak na oko James’a to chyba był w nieco lepszym stanie niż to co jego Wrangler miał pod maską. No ale pod względem masy, mocy i klasy obie maszyny wydawały się mieć podobne możliwości co zapowiadało wyrównane szanse w wyścigu.

- Teraz ty pokaż swój. - gdy już James się napatrzył co pickup ma pod maską to kolega zażądał rewanżu ciekawy co kryje w sobie Jeep.

- A będziemy się ścigać po tej drodze. Jest w sam raz. Się czujesz na siłach dostać w bok to może być i tak. - kierowca pickupa zamknął maskę i widocznie nie miał nic do stukania się na drodze podczas wyścigu ale chyba wolał właśnie tą prostą i klarowną drogę na ten wyścig.

- Nie usłyszałeś mojego pytania, czy umiesz jeździć tylko po prostej? - zapytał z ironią James otwierając maskę Jeepa i blokując ją niewielką, metalową podpórką by młody mógł sobie oblukać jego ceramiczne V8.

- To dobra droga. Ścigamy się tutaj. Zobaczymy na co cię stać. Jak się nie wywalisz na prostej to zobaczymy. - drugi z kierowców odpowiedział w poodbnym stylu z zaciekawieniem oglądając co Wrangler krył do tej pory pod maską. - No nieźle. Trochę zabiedzony ale nieźle. - ocenił kiwając głową i chwaląc maszynę motoryzacyjnego kolegi.

- No dobra, niech będzie - James poprawił stetsona na głowie, wsiadł za kierownicę Jeepa i odpalił silnik. Po chwili Jeep ustawiał się już obok samochodu młodzików, przodem do trasy wyścigu.

Zrobił się radosny rwetes i okrzyk “Będą się ścigać” rozszedł się po gościach Diego jak pożar po stepie.

Wyścigi to fajna rzecz. I kiedy ktoś powie, że samochody nie dają frajdy, to raczej nie odpalał nigdy porządnego porządnego V8.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=GC9NdQL9VXs [/MEDIA]

"Kocham to" pomyślał dodając gazu.

Gdy James odpalał swojego zgrzytającego Jeepa wyszła już całkiem spora grupka aby oglądać to widowisko przy świetle kończącego się dnia. Zresztą pickup też nie odpalił tak całkiem bez żadnego zgrzytu co niejako potwierdzało, że oba silniki nie są w idealnym stanie.

- To jedziemy na tamten koniec! - do Jamesa zawołał drugi z rajdowców wskazując na kierunek z jakiego przyjechał i gdzie mieli zacząć wyścig. A potem by nie być gołosłownym ruszył tam z werwą i piskiem opon na rozgrzanym asfalcie wywołując tym falę entuzjazmu wśród barwnej widowni jaka wyszła przed bar.

Zabawa była prosta, i choć James wolałby się nieco pobawić w mieście, gdzie było pełno zabawnych przeszkadzajek w rodzaju starych ławek, wysokich krawężników, czasem zdezelowanej lampy ulicznej. Wyścig “na pół mili” jak to określano w Detroit był u nich określany jako freblówka. James nie wiedział, skąd wzięło się to słowo, ale brzmiało nieco po niemiecku i James miał swoją teorię, że pewnie zaczynali taką zabawę “merolami” i “bumami”. Cofnąć się niemal do raczkowania było dla Jamesa czymś tak niezwykłym, że s trudem powstrzymywał się od ironicznych uśmiechów i z poważną miną zajął miejsce na drodze.
“Wyłączył napęd na tył, luźny z tyłu, ciężki z przodu, da radę” ocenił wywijas na asfalcie ,zafundowany przez młodzika ale długo się nie przyglądał, bo kiedy na drogę wyszła długonoga, strzaskana słońcem czarnowłosa blachara i zamiotła spódnicą tak, że aż sucho się w gardle zrobiło, omal nie zapomniał wcisnąć pedału gazu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=qHUVX-V_Bw4&list=RDqHUVX-V_Bw4&start_radio=1&t=7[/MEDIA]

“Zardzewiałem” pomyślał James wrzucając kolejne biegi. To nie było wielkiej filozofii. Po prostu gaz w podłogę i modlitwa, by na tej mokrej, pokrytej dziurami nawierzchni wóz nie zerwał przyczepności. Wstrząs i stukot od prawej strony. Lekkie przytarcie. Auta zwarły się niczym dwa zadziorne koguty w klatce. Metaliczny stukot felg, iskry sypiące się na asfalt i smród dartej farby z karoserii. Auta w czasie wyścigu zachowują się niemal jak żywe istoty. Metalicznie śmierdzą, kiedy blacha obciera się o blachę. Pisk opon na asfalcie, i te drżenie kierownicy, kiedy wprowadza się oporne auto w kontrolowany poślizg. Zwodnicza nazwa “skręt na ręcznym” jest niczym innym niż katowaniem opon samochodu, który protestuje, próbując wyrwać się spod kontroli i podążyć za silnikiem, wyrywającym go do przodu.
Czasem auto dostaje zadyszki. Kicha z gaźnika, jak zaziębiony człowiek. Odcina obroty, jakby mdlał. Wpada w wibrację, jak człowiek w czasie epilepsji. Prowadząc wóz mający pod maską potencjalnie czterysta koni mechanicznych, można się czuć niczym w trzewiach bestii.
Po chwili ekscytacji, było po wszystkim. Może dlatego nie lubił specjalnie wyścigów na pół mili, bo ani to się porozbijać, ani pościgać, już jest meta.
Jeep dobrze poradził sobie z Chevroletem, choć ten na końcu nieco zadziwił, i po drobnych problemach przy zawracaniu, na ostatniej prostej atakował już tylny most Jamesa, rozpaczliwie próbując wywrócić Jeepa przed samą metą. Ten jednak tańczył Chevroletowi przed samym nosem, aby minąć linię mety dosłownie o długość auta.

- Wygrałeś amigo! - stwierdził fakt nieco rozczarowany młodzik.
- Ano. Gdzie dzban? - James zatrzymał się okno w okno obok Chevroleta - Dzban? - oczy młodzika rozszerzyły się zdumione - Co to dzban?
- Nagroda. Puchar. Trofeum. Cokolwiek. Ewentualnie impreza, tak to robimy w Detroit - wyjaśnił mrugając do dziewczyny w szoferce. James nie pamiętał, kiedy zdołali ją tam upchnąć, ale rozumiał, dlaczego tam wlazła i jak się to dla niej skończy. Blachary były wszędzie.
- A...to nie tutaj! Potrzebujemy morza. I weny! - roześmiał się jego towarzysz w szoferce i po chwili cała ekipa zgrabnie niczym profesjonalna ekipa zaczęła się ogarniać. James nie oponował, kiedy jego auto zapchało się wręcz po dach rozjazgotanymi latynoskami. Tradycyjnie, trzeba było podwieźć wdzięczne fanki, najpewniej wietrzące przejażdżkę, łatwy alkohol i niezobowiązującą zabawę. Oba wozy wyładowane po brzegi piszczącym i rozchichotanym towarzystwem ruszyły z piskiem opon, szukać weny lub problemów gdzie indziej.



Nie ujechali daleko, bo dotarli ledwie na pobliski bulwar Biscayne, nieopodal morza, gdzie zaparkowali oba wozy obok rozpadającej się budy. Młodziki szybko wyciągnęli z niej kilka butelek, najpewniej będącym jakimś tajemnym składzikiem. - Rum amigo! - powiedział najmłodszy. “A więc wena” pomyślał James i pozwolił nalać sobie głęboką szklanicę.
Plaża okazała się nieco zatłoczona jak na gust całego towarzystwa, więc zalegli na jakimś podwórku dawnego hotelowca, wylegując się na zdezelowanych, plastikowych leżakach. Parasolki, a przynajmniej ich resztki dobrze ocieniały jednak przed słońcem, ukrywając towarzystwo przed wzrokiem postronnych z ulicy i plaży.
Zapłonęło ognisko, cuchnąć początkowo jakimś nadgniłym drewnem, ale z każdą chwilą pachniało coraz lepiej.

Javier, Emilio, i Maximo okazali się braćmi, czy też kuzynami, bo Jamesowi ciężko było ogarnąć ich meta język, choć już lekką wprawkę miał w piwnicy. W Zasranych Stanach niemal każde miasto mówiło slangiem, ale przy chronicznym braku szkół, dzieciaki uczyły się języka na ulicy, no bo gdzie indziej, lub od przyjezdnych, co dawało gulasz nie gorszy niż to, co serwowała mu osobiście Ciotunia w Detroit. Równie strawne, bo w sumie rozumiał to, co mówią, choć czasem detale gdzieś mu umykały. Javeir wydawał się być najstarszy z całej trójki, i chyba najbardziej ogarnięty. Szybko wyczarował skądś niewielką gitarę na której próbował grać, ale niezbyt dobrze mu szło i Emilio musiał go zmienić, ku uciesze niemal wszystkich dziewczyn. Maximo niemal od razu gdzieś zniknął, z uwieszoną u szyi, nieco melancholijną dziewczyną. Javier zagadywał Robertę i Juanitę, gadając tak szybko po hiszpańsku, że James nie potrafił niekiedy rozróżnić słów. Zresztą i tak nie miałby najmniejszych szans ani na zrozumienie, o czym rozmawiają, ani nawet na wysłuchiwanie przez resztę wieczoru opowieści. Emilio grał jakąś rzewną melodię, a oczy niektórych dziewczyn potężnie się zaszkliły. James przez chwilę zapomniał o ich obecności, wsłuchując się w melodię i szum oceanu. Zamyślił się. Detroit, wyścigi, potem ona.
- Jesteś smutny? Ty nie bądź smutny - czarnowłosa delikatnie szturchnęła go za ramię. Inez.
Tak, dobrze ją pamiętał. Tych zgrabnych, długich nóg i łopoczącej spódnicy nie można było zapomnieć. Omal nie przegrał przez nie wyścigu.
- Ja? Nie… - potarł nieogolony policzek, ale kobieta nie zamierzała odpuszczać
- Ty nie możesz być smutny. Jest karnawał. Jest taniec. Nikt nie może być smutny - zaśmiała się, bo już nie mogła dłużej udawać rozkazującego tonu. Po za tym Emilio, widząc co się święci, przechera zmienił melodię. Ręce gitarzysty śmigały po strunach, a całe towarzystwo zaczęło budzić się z wieczornego marazmu. Emilio wiedział jak rozbujać imprezę.
- Chodź - James odstawił prawie pustą szklankę i pociągnął dziewczynę do tańca.
Nie pamiętał, jak mu tym razem poszło, ale spódnice wirowały i furkotały jak trzeba.
Biodra same bujały się do rytmu wygrywanej przez Emilia melodii. Inez zawlekła do do hotelowego lobby, od razu przechodząc do rzeczy.
James znał różne dziewczyny. Większość była nieśmiała. Część była grzeczna, acz temperamentna, o ile było się cierpliwym. Bywały jednak i takie niegrzeczne. Inez była...bardzo niegrzeczna. Przez chwilę bawił się jej gładką skórą, ciesząc jej długimi nogami. Przez chwilę, bo Inez miała zupełnie inny pomysł na ten wieczór.
“Koronkowe...co one z tą bielizną...uparły się?” myślał kiedy jego koszula lądowała na starej, skórzanej kanapie, kiedyś szczycie luksusu. Szarpnięciem rozpięła mu pasek spodni, dobierając się do niego bez specjalnych ceregieli. Potem nie miał już czasu za wiele myśleć.


Obudziło go gorąco. Leżała, wtulona w niego, okryta jakimś kocem. Wpierw przypomniało mu się posłanie w Jeepie, bo koc był podobny do jego koca, tylko jego był w kratkę, a ten w jakieś ciapki. Ale w ciemności wszystko wyglądało podobnie. Potem przypomniał sobie w ogóle o Jeepie, że stoi sobie bez nadzoru, a on się urżnął i zabalował. Przeklął się w myślach za chwilową niefrasobliwość, ale właściwie nie było źle.
- Miami…- mruknął zabierając się za wstawanie. Szczęśliwie Inez spała bardzo mocno, albo nie chciała się obudzić, bo może nie lubiła ckliwych pożegnań.
Spodnie były, gacie były, koszula była, pasek był, kurtka też była tam, gdzie rzuciła ją Inez. Czyli złodzieje nie wyczuli okazji. James niewiele myśląc ubrał się i zerknął na zewnątrz hotelu. Na leżaku leżała jakaś para. Chyba Emilio z jedną z dziewczyn. Spali jak zabici, a raczej jak zapici, bo flaszki po rumie walały się niczym łuski po strzelaninie.
Powoli, aby nie obudzić śpiącej pary James poczłapał w stronę swojego Jeepa. O dziwo ten też stał, tuż obok zaparkowanego Chevroleta, co oznaczało, że pozostali bracia czy też kuzyni też gdzieś zalegli. Nie zamierzał im przeszkadzać.
Powoli, nie paląc świateł odpalił silnik, i na wolnych obrotach wyjechał z bulwaru, wracając pod knajpę Diego. Miał układ z Ritą, ale znajdując jej w knajpie, uznał, że skorzystała z propozycji Melody i zajęła jej pokój. Zaparkował w cieniu całkiem sporej palmy, ustawiając samochód w taki sposób, by światłami móc oświetlić fronton hotelu “2018”. Kilka razy nawet mrugnął po oknach, ot tak dla uspokojenia ducha. Potem odpiął zasilanie w Jeepie, tak na wszelki wypadek jakby pojawił się jakiś złodziej, zamknął samochód na cztery spusty, i ułożył się w bagażniku.
Kawiarnia u Diego, przedpołudnie.

Poranek znów przywitał go skrzeczeniem tych skrzydlatych, kolorowych pokrak. Zjedzenie kolejnej jajecznicy nie wchodziło w grę. Kac był dosyć duży. Więc do porannej tabletki wypił sporą ilość wody. Rum, w przeciwieństwie do whisky był słodki, przez co strasznie zamulał. James ograniczył się jedynie do wypicia nieco wody i aby zabić czas do południa, i nie myśleć o bolącej głowie postanowił zająć się samochodem. Po wyścigu melanż nieco się przeciągnął, więc nie było czasu ani oszacować szkód, ani ich naprawić. Po za tym jego humor gwałtownie pogorszył się, kiedy zobaczył swój listek z tabletkami, odmierzającymi czas do wyroku. Co się stanie, kiedy będą zwlekać zbyt długo? Co się stanie, kiedy nie kupi i nie poda sobie kolejnej dawki?

Praca nad samochodem pozwalała chwilowo odsunąć te pytania. Wóz był brudny, i należało go oczywiście umyć. Aby nie pochlapać się błotem, zostawił kurtkę i koszulkę w samochodzie. Chciał też złapać nieco słońca, wiedząc, że już po śniadaniu upał zacznie dawać o sobie znać. Jeep zaskakująco dobrze zniósł wyścig. Z wnętrza samochodu zawsze wyglądało to gorzej niż w rzeczywistości było. Wóz, hucząc, przenosił drgania i hałas całym sobą, i czasem małe otarcie się blach słyszało się jak całkiem sporą kolizję. Generalnie, im grubsze blachy, tym mniej zniszczeń, a amerykańskie bryczki stali na sobie miały pod dostatkiem. Nie to co japońskie czy europejskie plastiki, co to wystarczyło porządnie przyłożyć w krawężnik i już coś odpadało. Większość wgniotów i uszkodzeń dało się skorygować młotkiem, podważając tu i ówdzie śrubokrętem, wystarczyło jedynie przyłożyć nieco siły tu i ówdzie. Potem otworzył maskę i zaczął sobie dłubać w komorze silnika. Rutynowo sprawdził poziom płynów, napięcie paska klinowego, stan połączeń elektrycznych, wyczyścił tu i ówdzie z zacieków, podokręcał luźne zaciski na przewodach i kablach, ot, taka zwykła serwisowa praca. Praca którą mógł przerwać w dowolnej chwili, a którą planował zakończyć przed południem.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est

Ostatnio edytowane przez Asmodian : 30-10-2020 o 12:55.
Asmodian jest offline