Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-11-2020, 13:48   #35
Asmodian
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=h3RsiDJqvEQ[/MEDIA]
Kiedy James wszedł do knajpy, zastał już niemal wszystkich z ekipy.
- Cześć! - Uśmiechnął się, skinął głową jednocześnie dotykając ronda kapelusza, gest najpewniej zrozumiały przynajmniej dla teksańczyków, po czym podszedł do baru, siadając na hokerze. Zamierzał zamówić śniadanie, a widząc ekipę siedzącą już od jakiegoś czasu, domyślał się, że zdążyli pewnie dawno zjeść. Przysiadanie się z pełnym talerzem uważał zaś za nietakt na tyle duży, że wolał spokojnie zjeść przy kontuarze. Zresztą jeśli mieli mu coś do powiedzenia, tylko kilka kroków dzieliło Jamesa od ich stolika. Diego zdziwił Jamesa, bo od razu postawił przed nim talerz. James mógł jedynie uśmiechnąć się szeroko i aż uchylił kapelusza w stronę Diego, kiedy tylko skonsumował pierwszy widelec.
- Mango i smażona kiełbaska na jajku… szacun - powiedział cicho i wziął się porządnie za jedzenie, odkładając stetsona na kolana.
- To nie mango - uśmiechnął się Diego doceniając komplement kuriera - To awokado. Rośnie to tu lokalnie. Rozumiem, że na północy ich nie macie? - zapytał Diego, czyszcząc ladę.
James pokręcił głową. Mango, czy awokado, smakowało całkiem dobrze z tym zielonym coś. Smakowało jak coś pośredniego między ziołem, a jakąś trawą.Nabił to coś na widelec i powoli przeżuł, smakując z zamyśloną miną. Musiał wyglądać na tyle dziwnie, że doczekał się reakcji.
- Pietruszka - wyjaśnił Diego tym razem wyraźnie już rozbawiony.
- Taa, śmiej się śmiej. Dawno nie jadłem porządnego żarcia. Takiego, wiesz...świeżego - pokiwał głową, jednocześnie zaś nabierając kolejną porcję na widelec.
Kiedy Rita w końcu dotarła do kanajpy, okazało się, że ma jeszcze dla niego jakieś gamble.
Nawet nie zdążył za bardzo zaprotestować, kiedy wcisnęła mu coś do wewnętrznej kieszeni kurtki. Coś metalowego, więc pewnie było to coś, co świsnęła poprzedniego wieczoru, zanim poszedł się ścigać.
Zbyt wiele czasu na rozmyślania nie miał, bo ledwie skończył pałaszować śniadanie, raczej późne, więc bardziej nazwałby je lunchem, towarzystwo zebrało się już w całości i zbierało się do dostarczenia paczki.
James podziękował, życzył Diego pomyślności i miłego dnia, i wyszedł aby dowieźć całą ferajnę na miejsce spotkania.

W drzwiach niemal zderzył się z tym dzieciakiem, z którym “naprawiał” generator. “Carlos” pomyślał James przypominając sobie imię dzieciaka, wyłowione z jego łamanego meksykańskiego. Mały niósł pod pachą coś, co wyglądało na klatkę na kraby, czy wiewiórki. Po zaciętej minie chłopaka widać było, że zamierza dorwać futrzastego sukinsyna z piwnicy. Na oko Jamesa jednak, mały miał zbyt małą klatkę. Ściskana pod pachą mogłaby pomieścić może jakiegoś żółwia, lub wiewiórkę, tymczasem to, co siedziało w piwnicy miało rozmiary sporego kota.
- Taa...idziesz złowić swoją bestię? Jak prawdziwy macho z Miami, co? - młody nie chwytał ironii. Kolejny, mało zrozumiały słowotok, z którego zrozumiał jedynie - Pendejo - co w lokalnym slangu oznaczało pewną część ciała mężczyzny, którym młodzieniaszek jeszcze nie był. Dobitnie jednak wskazywał piwnicę, a jego mina świadczyła o jak najbardziej poważnym i męskim podejściu do tematu. Wojowniczą posturę psuły jednak rozdziawione usta, piegowaty nos i smarki sięgające miejscami aż do brody.
- Ech, młody. Widziałem tam za schodami porządną miotłę. Przyda ci się - poradził, i na pożegnanie potargał usmarkańcowi czuprynę.
“Dobrze, że nie ukradł nikomu noża” pomyślał ładując się do samochodu.
- Ale się nagrzał… - mruknął i od razu po odpaleniu silnika opuścił wszystkie okna. Nie było sensu włączać nawiewu, bo w tym upale pompowałby jedynie gorące, nagrzane jak olej powietrze prosto do środka. Wiedział, że dziewczyny chcą dobrze wyglądać przed Cantano, dlatego nie zamierzał psuć im ich wysiłków. Otworzył za to szyberdach. Wcześniej, w zamierzchłych czasach ten model Jeepa miał piękny, czarny, tekstylny dach na rolkach, który dało się zwinąć aż po bagażnik. Oczywiście takie wyposażenie nie przetrwało próby czasu, w dodatku armia miała bardziej praktyczne pomysły na wykorzystywanie pojazdów takiego typu i zamontowała po prostu metalową blachę, przesuwaną na łożyskach. Toporne i praktyczne. Dach zabezpieczał od góry dokładnie tak samo jak karoseria, ale nie był tak wygodny i stylowy jak tekstylna roleta. James próbował nawet zdobyć takie cudo, jeszcze w Toledo, niedaleko Detroit, gdzie produkowano te cuda, ale bez szans. Z fabryki nie zostało wiele, obszar był skażony, po za tym, zostawił tam część swojej historii, do której wolał nie wracać. Nawet w NY niespecjalnie dało się cokolwiek zdziałać. James jednak nie odpuszczał w poszukiwaniu dobrych gambli do swojego wehikułu. Floryda dawała pewne możliwości, jeśli szło o motoryzację. Pierwszą zobaczył z okien samochodu, kiedy jechali w stronę Downtown, czyli drogą numer 933. Właściwie należałoby powiedzieć, że zobaczył jedynie wskazówkę, bo czymże innym mógł być zardzewiały drogowskaz wskazujący kierunek na Fort Lauderdale. Nazwa, bardzo militarnie brzmiąca pewnie niewiele mówiła o samym miejscu, ale dla urodzonych w Detroit, i od małego jarających się motoryzacyjnymi, przedwojennymi gazetami nazwa ta była dosyć znajoma, szczególnie dla entuzjastów wszelkiego typu maszyn jeżdżących. Doroczny festiwal motoryzacyjny, organizowany w tym mieście był bardzo obszernie komentowany w motoryzacyjnych czasopismach, które to młodzież z Detroit ćpała do poduchy niczym gang tornado. Jamesa nie interesowało same show, martwe pewnie od wybuchu wojny, ale przepastne magazyny, części a przede wszystkim książki i katalogi wciąż tam mogły być. Mogły, bo dzikusów motoryzacyjnych pokroju Jamesa mogło już trochę od wojny się przewinąć.
Z ciekawszych punktów, wyłapanych w czasie chaotycznej nieco jazdy z Dannym jako pilotem po przelotówce Miami był port lotniczy w Miami, do którego odchodziło kilka nitek. Samoloty były Jamesowi zbędne, zresztą wojna pewnie wysmażyła ich delikatną elektronikę. Z drugiej strony, jeśli lotnisko wciąż było nie szabrowane, ryzyko warto było podjąć. Gamble naprawdę ciężkiego kalibru leżały być może na pasie lotniska. Płaty ultralekkich, wytrzymałych na temperaturę i warunki atmosferyczne materiałów, elementy turbin i silników. Paliwo lotnicze. Towar naprawdę najwyższej klasy, na którym dosłownie dawało się odlecieć niczym na działce tornado. Jeśli dżungla nie zabrała lotniska, co przy tej masie betonu i szkła z których je kiedyś budowano było całkiem możliwe, to być może kopalnia gambli leżała sobie spokojnie za miedzą.
Perełkę jednak miał na zakończenie swojej bytności w Miami. Widział drogowskaz jeszcze przed zasadzką na moście, wiele mil na północ od miasta. Daytona Beach. Miejsce znane ze słyszenia większości fanów motoryzacji. Jeśli ludzie wiary mieli kościoły, dla rajdowca z Detroit Daytona Beach była Mekką. Świątynią motoryzacji. O ile w ZSZ być może byli ludzie, pamiętający jeszcze słynne wyścigi, w Detroit nie było chyba dzieciaka, który by o nich nie słyszał, lub o nich nie czytał. James, który nigdy nie był nawet na Florydzie mógłby opisać z pamięci każdy zakręt Międzynarodowego Toru Wyścigowego, z zawijasami formuły Rolex włącznie. Detroitczyk nawet nie wyobrażał sobie, co kryją magazyny tego legendarnego w Detroit toru, ale zamierzał się tam udać nawet jeśli miałby obejrzeć sam pusty tor.

Tymczasem jednak zbliżali się już do baru, mimo dosyć napiętej atmosfery i lekkich komplikacji z samą mapą. Zabawna sytuacja z tymi mapami. Niby są na nich te wszystkie nitki, a jednak okazuje się, że zamiast porządnej drogi jest coś w rodzaju polnej szykany z szutrem, poprzecinanej jedynie łachami spękanego asfaltu. Dla Jamesa było to zrozumiałe. Brak centralnej administracji i kretyni w przeładowanych osiemnastokołowcach, którzy raczej nie dbali o takie przedwojenne wynalazki jak opłaty drogowe czy tachograf. W dodatku upał, który przy otwartych oknach i szyberdachu stawał się jedynie znośny, harmider i tłok z ulic, pył wciskający się wszędzie powodował, że takie drobne problemy z nawigacją mogły nieco podnieść adrenalinę. I kiedy koła Jeepa zapiszczały przed lokalem, James poczuł autentyczną ulgę. Co prawda zerkając na poziom paliwa, kurier mógł czuć pewien niepokój, ale z drugiej strony czas rozliczenia się za przesyłkę zbliżał się nieuchronnie.

 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline