Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 31-10-2020, 14:38   #31
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 05 - 2051.03.03; pt; przedpołudnie

[media]http://www.youtube.com/watch?v=gYzTnsHpF9k[/media]
Czas: 2051.03.03; pt; przedpołudnie
Miejsce: Miami; Baysite; bar Bailey’go
Warunki: wnętrze Jeepa, jasno, gwar ulicy, gorąco na zewnątrz jasno, pogodnie, powiew, ciepło



- No to chyba tutaj. - Danny wziął na siebie rolę pilota i tego co próbował przełożyć ten schemat narysowany wczoraj przez Carmen na to co widzieli dookoła. Dlatego usiadł z przodu obok James’a. No i tak próbowali się połapać co jest co. Najpierw zgodnie ze wskazówkami kelnerki trzeba było dojechać do wielopasmówki oznaczonej na kartce grubą, krechą wzdłuż kartki. A potem skręcić w prawo i jechać po tej wielopasmówce.


Póki się jechało tą dawną międzystanówką wszystko wydawało się proste. Jeep chociaż ani nowy, ani w pełni sprawny radził sobie bez problemów. A umyty przez burzę i James’a dawno tak dobrze nie wyglądał. Kłopot mógł sprawić w który to zjazd mają skręcić. Niewiele dawnych znaków się zachowało a każdy zjazd po prawej mógł być tą poziomą krechą na kartce w notesie blondynki, narysowanej przez kelnerkę a jaką trzymał kowboj w łaziku kierowcy. Ale póki się jechało międzystanówką widoki były ładne. Można było się cieszyć pogodnym dniem i widokiem pozornie całych wieżowców już wcale nie tak odległych. Zwłaszcza jak się jechało jedną z niewielu działających fur. Gdzieś tam musiało być to Downtown i może jeden z tych wieżowców jakie było widać należał do senior Cantano. Ale nie wiedzieli który no i trochę na czuja trzeba było wybrać ten zjazd który miał doprowadzić do umówionego baru.

Koniec końców skręcili chyba dobrze gdy na wielkim, wielopoziomowym rondzie z estakadami zjechali łagodnym łukiem na dół. Widać było nadżerki i ubytki tak w asfalcie jak i słupach na jakich trzymały się estakady. Albo nie jeśli były zarośnięte bluszczem, lianami, mchem i kto wie czym jeszcze. Zjechali w węższą drogę za to bardziej malowniczą. Tu już trzeba było jechać wolniej i się rozglądać na boki. Danny przypuszczał, że bar powinien być raczej po lewej stronie bo Carmen narysowała znaczek nad poziomą krechą w jaką mieli zjechać.

O ile na autostradzie było dość pusto, momentami byli jedynym poruszającym się obiektem w zasięgu wzroku przez co można było odnieść wrażenie, że są ostatnimi ludźmi w tym mieście. To gdy z niej zjechali a do tego musieli mocno zwolnić, to i miejscowy folklor dał o sobie znać. Kolorowe zwierzęta, ludzie, ptaki, skaczące i skrzeczące małpy przebiegające tuż obok psy, jadący rowerzyści, ludzie prowadzący konie, wozy i bydło. Wszystko podziwiane w pogodny, słoneczny środek dnia z wnętrza rozgrzanej puszki samochodu. Znów dał się wyczuć ten specyficzny zapach rozgrzanych blach i plastiku jakim emanował każdy rozgrzany słonecznym żarem samochód. Ale jednak w końcu udało im się wypatrzyć coś co chyba było tym czego szukali.


---



Koniec końców wylądowali u Diego. Z okien widać było stojącego Wranglera a wewnątrz śpiącego James’a. Zbyt wcześnie nie było co wyłazić bo rozszalała się burza. Taka poważna. Z piorunami i grzmotami. Lało bez opamiętania. Na szczęście nie byli na zewnątrz i nie musieli tam wychodzić. A i wewnątrz mieli co do roboty. Zaczynając od śniadania z przyrządzonej wczoraj kury. Która okazała się wyśmienita z tymi wszystkimi ziołami i dodatkami. Właściwie oboje mieli wyśmienite humory. I po ostatniej nocy. I po poranku.

Jakoś tak się dziwnie ułożyło, że jak Tamiel miała skorzystać z łazienki to Danny coś tam chciał się upewnić, że pompa się nie zacina czy coś. Coś jakby ściemniał i kręcił. No ale jak już był no to sprawdził tą pompę. Niestety chociaż trochę zgrzytała to nie raczyła się zaciąć. Potem no jak już miał ją w ręku no to już napompował tej wody. No ale była chłodna. Dobrze było ją ogrzać. Ale dla gości była do dyspozycji grzałka podpięta pod akumulator. Można była sobie nagrzać a wręcz zagotować wody. No ale coś policzone na grzanie wody w czajniku czy garnku potrzebowało trochę czasu by nagrzać wodę w wannie. Ale Danny chciał się upewnić, że Tami sobie nic nie zrobi. Czy co. W końcu jak się tak upewniał to jak woda się zagrzała no to już byli bez ubrań i dość mocno sobą zajęci. I na samym końcu faktycznie nawet wzięli tą odświeżającą kąpiel.
No i była ta burza za oknem, śniadanie z własnym kurakiem, rozmowy przy śniadaniu, oglądanie wczorajszego komiksowego prezentu no i jakoś ta burza skończyła się w samą porę. Jak się znaleźli u Diego to byli pierwsi. Potem dołączyła do nich Melody i po kolei zeszła się reszta towarzystwa. A w międzyczasie zrobiło się południe czyli pora jaką od wczoraj zamierzali ruszyć w głąb tropikalnego miasta aby odnaleźć ten bar w jakim miał na nich czekać człowiek senior Cantano.



To chyba była prawda. Że tym na południu nigdy i nigdzie się nie spieszyło. Co niejako w świecie bez zegarków i precyzyjnie przez nie odmierzanego czasu nawet pasowało. Umawiali się na wieczór, rano czy południe. I jakoś się spotykali. A, że ktoś przyszedł pół godziny, godzinę czy dwie wcześniej czy później to jakoś nie bardzo miało dla nich znaczenia. Tak samo jak się umawiali na coś na “jutro”. Może i dobrze bo jak wstali rano to akurat zbierało się na burzę. Albo William tak wcześnie wstawał bo miał taki zwyczaj albo specjalnie ją obudził aby pokazać jej ten wschód słońca nad oceanem. Widok był naprawdę wart wstawania.


Całkiem inny niż w jej rodzimych górach. Tam pomimo mgieł, chmur i smogu też zdarzały się piękne poranki i majestatyczne widoki. Ale kompletnie inne niż tutaj. Góry to góry a ocean to ocean. Kompletnie inne światy. No i Will właśnie zbudził ją aby mogła nacieszyć oko tym co dla niego pewnie było rutynowym widokiem jak dla niej góry i doliny.

No a potem wrócił do łóżka. Raz, bo wschód zaczynał powoli przechodzić w poranek a dwa, że chmury zasnuły widok a nawet zaczęło grzmieć i błyskać zapowiadając burzę. Z powodu burzy nie było też za bardzo sensu wychodzić na zewnątrz. Ale można było jeszcze pospać, poleżeć, pogadać czy zjeść śniadanie. Okazało się, Will umie robić śniadania.

- Ryba. Świeża. Jedz, jedz, dobra ryba. U nas dużo ryb. - zachęcił ją gdy smażył jakieś ryby właśnie na to śniadanie. I faktycznie albo ta ryba była taka smaczna albo on ją tak smacznie przyrządził. No i na ciepło to sama rozpływała się w ustach.

- O, przestało padać. To możemy iść. Tam gdzie Jose widział tą kobietę. Chcesz? - zapytał wciąż chyba mając kłopoty ze zrozumieniem motywów i zachowań nowej znajomej. Przespali noc w jakimś domu. Chyba jego a przynajmniej poruszał się w nim jak po swoim. No a jak burza przeszła to znów ruszyli w miasto. W tej jakże odmiennej od gór krainie wszystko było na opak. Ledwo burza się skończyła, kałuże, błoto i strumyki jeszcze nie wyschły a już zaczynały parować tworząc ten nieprzyjemny, tropikalny zaduch. Nad oceanem rzeczywiście było przyjemniej, bryza dawała poczucie rześkości. Ale utykała w głębi miasta gdzie w końcu weszli. Ale burza oczyściła powietrze na tyle, że nawet ubranej po szyję Federatce nie było ani gorąco ani zimno. Tylko tak w sam raz.

- O to tutaj. Widzisz? Jose szedł tędy. A ją widział tam. Tam na tamtym końcu ulicy. - tłumaczył gdy doszli na miejsce. Dobrze, że go miała bo ten kawałek ulicy i domów niczym się dla niej nie różnił od tych jakie mijali do tej pory. Ten kawałek też był dość zapuszczony. Widocznie nikt albo mało kto tu mieszkał. I jak tak stała na środku ulicy i patrzyła w jej głąb tam gdzie ten latynoski kolega blondyna widział kogoś kto mógł być jej siostrzanym krukiem to nie było po niej śladu. Znikła jak zjawa. Poza tym co mówił Will a wcześniej Jose nic nie wskazywało, że ktoś tu był z tydzień temu. Ktoś po kogo przyjechała do tego miasta.

Potem się rozstali. Will odprowadził ją na ulicę gdzie już widać było 2018-kę i się pożegnał. Miał swoje sprawy do załatwienia. Ale pytał czy jeszcze tu będzie wieczorem i czy chce się umówić. Bo on chciał i mógł po nią przyjść. Ale chciał wiedzieć czy ona chce i czy ma przychodzić. Więc wróciła do hotelu sama. Zastała swój pokój zamknięty a jak zapukała otworzyła jej Rita która widocznie skorzystała z jej oferty. Zeszła potem na dół do Diego gdzie już zastała blondynkę i jej rangera. No a po jakiś czasie po kolei dotarła i pozostała trójka.



Muskularny gladiator też zanim wrócił do hotelu “2018” a raczej do lokalu naprzeciwko tego hotelu to już był późny ranek czy nawet wczesne przedpołudnie. Może przybyłby i wcześniej ale zatrzymała go burza. Lało jakby ktoś wiadrami lał wodę z nieba, do tego zrobiło się ciemno i ponuro, grzmiało i błyskało. Więc nie było za bardzo sensu wychodzić na zewnątrz skoro nie było potrzeby. No a nie było potrzeby.

Noc spędził całkiem miło w ramionach latynoskiej ślicznotki z ognistym temperamentem. Ale nie, nie dlatego, że ją wygrał. Pomysł z wczorajszego wieczora był kompletnie chybiony. Ten wygadany Latynos roześmiał się wesoło. Chociaż Dwight nie był pewny czy dlatego, że ucieszył się na jego zgodę na ten pojedynek czy rozbawił tekst o handlu wybraną dziewczyną. Nie znał ich slangu to nawet nie wiedział czy i co im przetłumaczył.

Samo siłowanie na rękę było za to bardzo ciekawym doświadczeniem. Grubas chociaż pewnie nie miał szans nadążyć za Dwightem w bieganiu czy płynności ruchów to miał łapy potężne jak uda gladiatora. Siłowali się z kilka razy. I okazało się, że Bongo ma parę w tych wielkich łapach. Był dla gladiatora równorzędnym przeciwnikiem. Na przemian to jeden to drugi nadgarstek stukały o blat stołu. Ale gdy towarzystwo rozemocjonowane tym wyrównanym pojedynkiem kibicowało za to widowisko ostatecznie okazało się, że gość wygrał z przedstawicielem gospodarzy o dwa razy więcej więc wynik wyszedł jak 5:3 na jego korzyść.

Ale te kolorowe i roześmiane towarzystwo okazało się bardzo przyjazne i sympatyczne. Nie mieli do obcego żalu czy pretensji za to, że ktoś od nich przegrał walkę patrzyli na niego przychylnym wzrokiem. Zaprosili do siebie co było ciekawą opcją zwłaszcza, że nie miał za bardzo alternatywy. Na pokój w hotelu nie chciał wydawać niewielkiego dobytku, co prawda Melody oddała swój pokój do dyspozycji potrzebujących no ale Rita go ubiegła zgarniając klucz a potem wyszła z jakimś Latynosem. Razem z kluczem. James pojechał się ścigać a potem w ogóle zniknął z granicy widoku i słuchu a teksańska para urwała się do hotelu. Więc z całego przyjezdnego towarzystwa został właściwie sam z niezbyt ciekawymi alternatywami co do noclegu. No a tu ci sympatyczni kolorowi tubylcy zapraszali go do siebie. Koniec końców wylądowali u kogoś z nich na chacie a on sam nawet z jakąś nowo poznaną ślicznotką w jednym łóżku.
No ale rano jak wstali trzeba było wracać. Ale lało i grzmiało. Więc w końcu wyszedł od tych kolorowych jak przestało. Jak doszedł w końcu na miejsce trochę przy tym klucząc i gubiąc się bo nie bardzo pamiętał wczorajszą trasę no to w samą porę śniadania. Późnego ale jednak. Na miejscu byli już Teksańczycy i Melody. Brakowało Jamesaa i Rity ale pokazali się trochę później.



James zanim ponownie zasiadł za kierownicą mógł z rozżaleniem stwierdzić, że po wczorajszych wycieczkach poziom paliwa w baku jakoś się nie podniósł. A nawet ubyło. Zapomniał się zapytać przypadkowych znajomych gdzie tu można zatankować. Będzie trzeba to jakoś załatwić inaczej. Ale poziom paliwa spadł już niebezpiecznie i dzień tankowania zbliżał się nieuchronnie. Albo będzie musiał pożegnać się z Wranglerem.

Powrót pod hotel a raczej walenie w niego światłami niekoniecznie był dobrym pomysłem. Ta brama jaką wczoraj wchodzili na teren hotelu albo na jego zaplecze była teraz zamknięta. A za ogrodzeniem biegały dwa brytany. Odgłos silnika i świateł zwabił je jakby spodziewały się ataku. Więc warczały groźnie. Na szczęście oddzielało ich ogrodzenie więc one zostały tam a James był po tej stronie.

Rano jak się okazało właściwie nie musiał kłopotać się z myciem samochodu. Z samego rana na miasto spadła potężna burza która wydatnie pomogła w zmywaniu trawy i błota z pojazdu. Za to lało jak cholera. I to z godzinę czy dwie. Właściwie to pomogło mu nawet potem przespać się jeszcze trochę na tylnej kanapie terenówki. Dla odmiany burza jednak znacznie skróciła czas na przegląd po parkując pod chmurką nie bardzo było jak grzebać pod maską czy w elektryce jak z góry grzmiało i leciały wiadra wody. Ale i tak wiedział, że takie tam poprawianie tego czy tamtego to tylko kosmetyka. Potrzebował narzędzi, materiałów, części zamiennych no i czasu by wziąć furę na warsztat. Z tego co miał w swoich bagażach nie na wiele starczyło, potrzebował zdobyć więcej. Z tą myślą ponownie zasnął w swojej terenówce.

Gdy wstał było już prawie południe. I jak wstał był znów głodny. Od kolacji u Diego i jakichś ryb z ogniska wczoraj na plaży to nic nie jadł. Więc był głodny. Na szczęście dla niego barman chyba uznał, że to część wczorajszej naprawy jaka go tak uratowała i mechanik dostał śniadanie za friko.
Na tym śniadaniu okazało się, że pozostali też już byli u Diego, brakowało tylko Rity. Ale i ta się w końcu wynurzyła na słoneczną ulicę z cieni hotelowego wnętrza.



Po takich wieczorno - nocnych przygodach wstała dość późno. Dobrze, że się z nikim i na nic nie umawiała rano bo by przespała. I chyba padało. Bo jak ją latynoscy znajomi odwozili rano to grzmiało i nad miastem wisiały ciemne chmury jakby się na deszcz a nawet burzę zbierało. Josh widząc kluczyki nie odezwał się do niej tak samo jak ona do niego. Ale zaliczyła jego krzywe spojrzenie. Tak samo jak odjeżdżający samochód pomarańczowych. Ale koniec końców się nie odezwał. Mijając recepcję nieco z profilu spotkała się z czujnym spojrzeniem największego wroga każdego włamywacza. Pies. Dwa psy. Prawdziwe ogary co odprowadzały ją czujnym spojrzeniem jakby miały ochotę zerwać się i rozpruć jej gardło. Ale ostatecznie nie ruszyły się z miejsca. Albo były leniwe albo szkolone by atakować na rozkaz czy ewidentne zagrożenie.
W pokoju Melody nie było Melody. Ani nikogo innego. Były za to rzeczy bladolicej. I żadnych innych. Były dwa łóżka do wyboru z czego jedno nosiło ślady używania a drugie nie. W przeciwieństwie do łóżka w jakim spędziła większość nocy to hotelowe było suche, czyste, bez petów, okruszków i innego śmiecia. Więc spało się całkiem spokojnie i wygodnie. Aż wstała prawie w południe. I musiała poszurać do Diego bo żołądek domagał się swoich praw. A tam znów za ten posiłek trzeba było czymś zapłacić albo siedzieć na głodniaka. Przy okazji okazało się, że jest ostatnia z ich podróżnego zespołu więc teraz mieli komplet i mogli spróbować ruszyć ten bar Bailey'a.


_______________________

Mecha 05

siłowanie się na rękę; Dwight: Kostnica 14 suk
siłowanie się na rekę; Bongo: Kostnica 9 suk
wynik: 14-9=5 suk > m.suk

żar tropików; Rita: Kostnica 18 > nic
żar tropików; Melody: Kostnica 6 > nic
żar tropików; Tamiel: Kostnica 6 > nic
żar tropików; James: Kostnica 2 > nic
żar tropików; Dwight: Kostnica 15 > nic
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 05-11-2020, 07:15   #32
 
Umai's Avatar
 
Reputacja: 1 Umai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=49FB9hhoO6c[/MEDIA]

Czas: 2051.03.03; pt; poranek
Miejsce: Hotel 2018; pokój 43


Tak to już jest na tym świecie, że zawsze w końcu przychodzi burza. Śnieżyce, ulewy, huragany, burze piaskowe i ogniowe - niektóre są gwałtowne, inne łagodne. Trzeba poradzić sobie z każdą z nich z osobna i stale mieć baczenie na to, co przyniesie jutro.
Tego poranka nawałnica zelektryzowała powietrze, przy okazji sprawdzając wytrzymałość okien. Od grzmotów szybciej biły serca ludzi. Nie wszyscy lubili burze, gdzieś wewnątrz człowieka wciąż pozostawał atawistyczny lęk przed jej potęgą. Quirke odkąd sięgała pamięcią uwielbiała patrzeć na zygzagi błyskawic przecinające ciężkie od chmur niebo. Najpiękniej wyglądało to w nocy, ale i za dnia ulewa przetykana gromami miała swój nieodparty urok. Dlatego też po porannej kąpieli Teksańczycy wylądowali w swoim pokoju, jedząc śniadanie na łóżku przy oknie. Ułożeni wygodnie na materacu mogli podziwiać widok na zalewaną deszczem ulicę i sine niebo, skubiąc upieczonego wieczorem kurczaka którego zagryzali egzotycznymi owocami.
- Trzy… cztery… i jest! - blondynka wyprostowała czujnie kark, łowiąc niski pomruk gromu dobywający się z oddali. Odkroiła kawałek gwiaździstego smakołyku i przeżuła ze smakiem. Zalegający obok Grim bardziej skupiał się na czytaniu komiksu niż obserwowaniu świata za oknem, ale dziewczyna jakby tego nie zauważała, pochłonięta zabawą - Cztery mile, do pięciu. Całkiem niedaleko, szkoda że się oddala - westchnęła. Gdy zaczynała liczenie mieli nawałnicę praktycznie ponad głowami. Niestety wszystko co dobre miało swój koniec.
- Kojarzysz starego pijaczka z baru u Noah? - popatrzyła na chłopaka i wzięła z talerza kawałek mango, a potem wetknęła mu do ust - Uwielbiałam tam przychodzić i nie… nie chodziło o kelnerki. Pan Simons zawsze po kielichu opowiadał cudowne historie. Tak mi się jedna przypomniała, ponoć indiańska - zaczerpnęła oddechu i zaczęła opowiadać.
- Dawno, dawno temu na rozległych terenach, gdzie żyli ludzie w powietrzu dało się wyczuć kłótnię dwóch żywiołów panujących nad naturalnym środowiskiem. Były to Wiatr oraz Burza. Każdy z nich uważał, że jest najważniejszy i nie chciał współpracować z drugim. Wiatr był jednak trochę mocniej zapatrzony w siebie. Mówił, że to dzięki niemu rośliny są zielone, to od niego wszystko zależy. Burza nie chciała jednak pozostawać dłużna i również się przekrzykiwała. Dochodziło do tego, że Wiatr swoimi potężnymi gniewnymi podmuchami łamał drzewa na pół, a Burza podpalała wszystko, co znalazło się na jej drodze. W końcu jako mądrzejsza, ustąpiła. Rzuciła jedynie oschłe “udowodnij”, a następnie oddaliła się najdalej jak mogła, zostawiając rywala samemu sobie. Oczywiście Wiatr podjął wyzwanie i zaczął dmuchać. Dmuchał i dmuchał. Jednak po dłuższym czasie dojrzał, że nie urosła ani jedna roślina, a trawa, która wcześniej była zielona, przybrała kolor żółtobrązowy. Wszystko było spieczone od wiatru. Kiedy Wiatr to w końcu zauważył, niechętnie przyznał, że ziemia potrzebuje również Burzy. Odszukał więc ją i rzekł: “Nie mogę działać samemu. Ziemia potrzebuje nas obojga. Na równi ciebie i mnie. Chcę, byś znów pracowała ze mną.” Oczywiście ta się zgodziła i zaczęła grzmieć coraz to głośniej i głośniej w odpowiedzi na pytanie. Niedługo później na ziemię spadł deszcz, dzięki któremu drzewa się zazieleniły i ponownie zaczęły rosnąć. Wiatr był w końcu szczęśliwy i radośnie szumiał w łodygach wysokich traw. Od tamtej pory Wiatr i Burza ściśle współpracują ze sobą i razem troszczą się o ziemię. - zaśmiała się cicho - Kiedyś będę mieć psa i tak dostanie na imię. Burza… lub Wiatr, zależy od płci.

- Rzeczywiście taka indiańska ta historyjka. To stary Simons takie rzeczy opowiadał? - kowboj trochę się chyba zdziwił. Albo historyjką albo tym od kogo blondynka ją usłyszała. Zaśmiał się cicho. - I chciałabyś mieć psa? Jakiegoś konkretnie? - zagaił wbijając na widelec kolejny kawałek owocu jaki u nich uchodził za egzotyczny a tutaj był niczym jabłka czy gruszki u nich.

- Jeśli się go ładnie poprosiło to opowiadał. Czasem nawet nie trzeba mu było stawiać piwa, ale zwykle lepiej mu się gadało po poczęstunku - Quirke przytaknęła energicznie i przeturlała się na plecy zaraz obok kowboja opierając się o niego bokiem. Do kompletu przerzuciła jedno ramię pod głowę, a drugą ręką podrapała ciemne włosy chłopaka.
- Psy są świetne, zawsze chciałam jednego mieć, ale wuj miał alergię, a potem - na moment straciła pogodę ducha, patrząc w sufit aż po pół minuty prychnęła i potrząsnęła głową.
- Żadnego konkretnego - przyznała i znów się uśmiechnęła - Chociaż marzy mi się taki duży i kudłaty który będzie się pchał między nas w łóżku i któreś spychał na ziemię… albo zajmował cały fotel… i oczywiście nie ma karmienia zwierząt przy stole, ale spojrzałby na nas takimi wielkimi, smutnymi oczyma i zrobił minę która łamie każde serce… i tak byśmy go dokarmiali, przed sobą udając że wcale nie. Łapałby pchły, wszędzie zostawiał sierść i przychodził się kłaść obok, albo siadał i kładł łapę na kolanie jak masz kiepski humor.

- Hmm… I to mienie psa jest takie fajne? - Danny zmrużył brwi jakby coś mu się tu nie zgadzało w tej opowieści. Zastanawiał się nad tym chwilę próbując rozgryźć tą sprawę i w końcu chyba dał sobie spokój i spojrzał na leżącą obok blondynkę. - Czyli żaden konkretnie? Tylko, że duży i kudłaty? - upewnił się, że rozmawiają o tym samym.

- Psu jest wszystko jedno, czy jesteś biedny, czy bogaty, wykształcony czy analfabeta, mądry czy głupi. Daj mu serce, a on odda ci swoje. - lekarka zapatrzyła się w sufit - Nigdy cię nie okłamie, nie oszuka i nie zdradzi. Nie na darmo mówi się, że jest najlepszym przyjacielem człowieka… nie gadaj, że chłopak z farmy nigdy nie miał psa - przetoczyła się znowu, tym razem na rangera, kładąc mu się frontem na plecach i zwiesiła głowę przy jego prawym ramieniu - Kiedyś widziałam zdjęcia bernardyna z wielką beczką na szyi. Co prawda to mit, że nosiły tam gorzałę dla ludzi których przysypały lawiny, jednak i tak podoba mi się wizja mobilnego wsparcia w postaci przyniesienia pod nos kieliszeczka czegoś na wzmocnienie. Szczególnie po takiej nocy rodeo jak dziś, gdy ledwo mam siłę wstać - pocałowała go w policzek - Sama noszę taki krzyżyk jak one na beczkach. Pasowalibyśmy do siebie… ale tak naprawdę rasa jest nieważna. Każdy pies jest kochany i będzie kochać, o ile człowiek go nie skrzywdzi.

- Aha, taki bernardyn? Z beczką? - pokiwał głową nieco ją unosząc ku sufitowi jakby miało pomóc w wizualizacji. Zastanawiał się tak chwilę póki nie dostał całusa i wtedy odwrócił się ku partnerce.

- Tak? Podobało ci się takie rodeo? - zaśmiał się zadowolony, że nie tylko on miło wspomina wydarzenia z ostatniej nocy. Też ją w podziękowaniu za to ucałował. No i wrócił do tego o czym rozmawiali. O psach.

- A w ogóle to pewnie, że miałem psy. Pełno. No ale takie do bydła, na farmę, na spęd. Taki pies to jak złoto. No ale nie w domu. W domu to nigdy nie trzymaliśmy psów. - wyjaśnił jej jak to w jego rodzinie było z tym trzymaniem psów w domu. Z tymże nie do końca tak dosłownie w domu.

W Teksasie mało kto trzymał psiaki w czterech ścianach. Pełniły rolę użytkową, jak konie czy bydło. Miały przydzieloną rolę i obowiązki, za które dostawały michę. Chyba, że ktoś dla kaprysu hodował salonowe psie miniaturki wielkości puszki fasoli. Ale to i tak rzadko.
- No wiem… miejsce psa winno być w obejściu, a nie w domu - blondynka przewróciła oczami i stoczyła się z powrotem na materac, układając na boku żeby móc skubać śniadanie jednocześnie obserwując kowboja. Bez skrępowania czy zażenowania przyglądała się jego tatuażom na ramionach.
- Wie pan, panie Toth - jej uśmiech zaczął się poszerzać - Tradycja ważna sprawa i w pełni rozumiem potrzebę, a nawet obowiązek jej kultywowania… jednak czas idzie do przodu, świat się zmienia, zaś niekiedy sztywne, archaiczne normy powoli kruszeją, by na ich fundamentach wyrosnąć mogły ich młodsze wersje dostosowane do współczesnych warunków, choć niepozbawione naleciałości minionych epok oraz poszanowania tego co było kiedyś. Mówił pan o przyszłej farmie, którą zamierza pan wybudować, oczywiście u nas. Sam pan powiedział, że psy są obowiązkowe. Może pan rozważyć na plus opcję, że wchodzą do domu, albo chociaż jeden czy trzy - ściągnęła trochę usta żeby opanować chęć roześmiania na głos - Taki drobny ukłon ku modernizmowi jaki sam pan kultywuje, skoro zanim stanęła choć jedna belka pod pierwszą ścianę rozpoczął pan etap zapełniania farmy nowym pokoleniem - pacnęła go dłonią w biceps - A przynajmniej uczciwie i w pocie czoła pan próbuje dopiąć celu.

- Wchodzą do domu? Jeden czy trzy? Modernizm? Nowe pokolenie? - kowboj leżący na brzuchu darował sobie czytanie tego komiksu jakiś czas temu. A teraz odsunął go całkiem na bok, przekręcił się tak, że też położył się na plecach i objął leżącą obok Tamiel przyciągając do siebie. Pokręcił głową w jedną stronę. I w drugą. Trochę jakby próbując ocenić to wszystko. Albo malowanie sufitu.

- Myślę, że brzmi nieźle. Ale nie do łóżka. Nie w sypialni. W kuchni. Na parterze. Ale nie na górze, nie na piętrze. I nie chce słyszeć, że pies naniósł błota do domu. Psy biegają na zewnątrz to się brudzą. Tak mają. - po przemyśleniu tej psiej sprawy w końcu zgodził się ale z pewnymi zastrzeżeniami na tego psa pod własnym dachem.

- Ludzie też biegają po błocie i się brudzą. Dlatego mamy balie, mydła i ręczniki, a sprzątanie będzie na mojej głowie. Tak jak naprawy i cała drobnica techniczna - lekarka przekręciła się tak, aby oprzeć brodę o pierś Grima i móc patrzeć mu w twarz - Dobrze, będą mieć swój kąt gdzieś w sieni, ale leżenie na kanapie jest akceptowalne - zaśmiała się cicho, a jej uśmiech zmienił się na filuterny - Czyli mówisz, że w łóżku nie chcesz się dzielić z nikim moją uwagą, tak?

Uniósł głowę by spojrzeć w swój dół i na jej twarz. Ale, że pewnie było mu tak nieco niewygodnie to sięgnął po poduszkę, podłożył ją sobie pod głowę i nieco się przesunął by wygodniej mu się leżało.

- W łóżku to nie. Wolałbym cię mieć dla siebie. Bo jak sprowadzasz do łóżka jakieś gołe kelnerki to właściwie i tak mi nic po tym. - odpowiedział najpierw na to drugie pytanie i chyba nadal mu nieco szkoda było tej po prostu przespanej nocy w “Tom&Jerry”. Ale by się w to nie zagłębiać to wrócił do psiego tematu.
- No a psy, no na parterze, na kanapie mogą być. Dobrze grzeją. Jak jesteś na spędzie albo nocujesz gdzieś pod chmurką i taki futrzak się przytuli do ciebie do grzeje jak żywy grzejnik. - roześmiał się wesoło do własnych wspomnień. Pogłaskał przy tym ramie leżącej przy nim blondynki.
- Właściwie to nawet dobry pomysł. Będzie pilnował domu. Albo ciebie. Jak mnie nie będzie. Albo gdzieś cię wezwą możesz pójść z psem. Tylko, żeby jakiś głupi nie był, bo narobi kłopotu. Trzeba by go układać od małego, można psa wiele nauczyć. Mam kolegę, on ma rękę do psów. Jak wrócimy to może go podpytam o te psy. - właściwie to chyba nawet w końcu spodobał mu się ten pomysł by mieć jakiegoś psa. I poza tymi paroma łóżkowymi zastrzeżeniami to nawet dostrzegał w tym więcej zalet niż wad.

- Naprawdę? Dziękuję ci serdecznie - Quirke wyraźnie się ucieszyła i z tej radości wychyliła do przodu aby pocałować mężczyznę czule najpierw w policzek, a potem przeciągnęła pieszczotę niżej, na usta. Trwali tak przez dłuższy moment, nim blondynka nie cofnęła głowy, wracając do zamyślonego tonu.
- Tylko… odnośnie tej tresury - westchnęła - Wystarczy że powiesz aby w naszym łóżku nie znajdowały się nadprogramowe kelnerki, uszanuję to. Nie musisz szkolić psa w tym celu.

- No są chyba ciekawsze sztuczki dla psa niż aportowanie jakichś kelnerek. - powiedział obejmując ją i przytulając do siebie.

- Chyba radzę sobie z tym całkiem nieźle i bez tresury… albo psa. - Lekarka zaśmiała się, całując go w czubek nosa, po czym oddała uścisk i zaczęła wyplątywanie z męskich kończyn. Wreszcie stanęła na własnych nogach, z rozczuleniem patrząc na zajęta łóżko, a z jej twarzy nie schodził uśmiech. Do wieczora wszystko mogło się zdarzyć, chciała zapamiętać tę chwilę. Na potem, może i na długie lata. Pocztówkę oddającą obraz idealnego poranka.
- Dokończ śniadanie, ja zacznę się ogarniać. Ty wystarczy że się ubierzesz w cokolwiek i wyglądasz świetnie. Niestety… dziewczyny to tacy trochę Indianie. Potrzebują barw wojennych przed wyprawą poza wigwam - powiedziała, siadając na krześle przy oknie. Z torby wyjęła potrzebne drobiazgi, na sam przód stawiając na parapecie lusterko.

Nagle zachichotała, rzucając szybkie spojrzenie na swojego chłopaka.
- Odnośnie Indian przypomniała mi się jeszcze jedna barowa historyjka pana Simonsa. W wiosce żył stary ród ochraniający mieszkańców przed zwierzętami, które stanowiły zagrożenie dla tych co nie potrafili się obronić lub uciec. Zabijali te zwierzęta, które miały pokaźne rozmiary i wpadły do wioski, jak i te które świetnie nadawały się do straszenia dzieci. Łupem padały wielkie jelenie, łosie, watahy wilków, kojoty, pumy i niedźwiedzie. Te ostatnie zawsze zabijano. Skóry potem suszono w słońcu, po odpowiedniej obróbce. - wróciła do patrzenia w lusterko, zaczynając manewrować w okolicach oka szczoteczką czarną od tuszu.
- By dołączyć do grona najmłodszych obrońców plemienia, młody myśliwy dał radę już przy pierwszej próbie zranić i dobić zwierzę, a reszta wioski widząc jego starania znów wiedziała, że może sobie pozwolić na pozostanie w leniwej egzystencji. Wioska miała kilku partnerów handlowych z okolicznych wiosek. Szybko okazało się, że trzeba utrzymać kontakt handlowy z najbogatszą z nich. Niestety kontakt się zerwał, a nowych kupców osada do nich nie wyprawiała. Stary wojownik więc zdecydował, że pośle do nich swojego syna w celu wyśnienia tej ciszy, a może nawet w razie potrzeby eskorty przez tereny leśne. To co zastał młody wojownik, nie do końca z początku było jasne. W wiosce często widywał całe rodziny przygnębione swoją sytuacją, proszącą swojego szamana o pomoc. Gdy zmarło się bezdzietnemu wodzowi, nikt nie czuł się dość godny by prowadzić całą wioskę w środku dziczy. Było to odpowiedzialne i niebezpieczne zadanie. Chwilowo szaman uważany za takiego w rzeczywistości był znakomitym zielarzem, znającym sekrety matki ziemi. - na chwilę zapanowała cisza, gdy Quirke musiała się skupić na równym pomalowaniu kresek na górnych powiekach, a ledwo zadanie wykonała, zabrała się za pudrowanie policzków. Druga przerwa nastąpiła przy konturowaniu ust, ale na szczęście nie zajęło to długo.
- Jak się okazało jego największą wadą było, że na każdy, nawet największy problem stosował tę samą metodę, która była uniwersalna i miała rozwiązywać wszelkie problemy dla których nie znał innego dobrego rozwiązania. - podjęła opowieść już z grzebieniem w dłoni. Siedziała naga przy oknie, patrząc na zalaną deszczem ulicę i mówiła, mechanicznie rozczesując długie, złote loki - Gdy ludzi w wiosce ubywało, zaczęło przybywać zwierząt o białych plamach. Od razu wiedziano, które plamy były nienaturalne. Równie dziwne było też, że każde takie zwierze wydawało się mieć bardziej ludzkie wystraszone spojrzenie i gdy nastawał wieczór każde wędrowało do określanych chat i zostawało przyjęte. Gdy chłopak zaczął się już domyślać, przyszła do niego wdowa potwierdzając jego najgorszy scenariusz. Po tej wiadomości przyszło mu się bić z myślami. Rozwiązanie problemu wydawało się niemożliwe. Znikający ludzie zabierali ze sobą problemy, które stwarzali a mieszkańcom łatwiej żyło się z ich zwierzęcym odpowiednikiem. Ludzkie „zwierzęta” miały zawsze gdzieś na ciele białą plamę i gdy wracali do swoich domów, zostawali przyjmowani jak ludzie. Jakby nic się nie stało. Chłopak miał za zadanie jedynie chronić handlarza przez całą drogę do jego domu, a tymczasem gdy mu go przedstawiono, patrzyła na niego tępym wzrokiem świnia z białą łatą na grzbiecie i ubrudzonym błotem ryjem. Towary leżały bezpiecznie w składzie, nawet juczne zwierzęta wydawały się być wypoczęte. Bijąc się z myślami w końcu zaryzykował, że wybierze się razem z kupcem i w jego rodzinnej wiosce poszuka się rozwiązania handlowego problemu. Załadowano wóz i zwierzęta ruszyły do oddalonej wioski, a gdy przybyli rozpakowano towary i wrzucono domyślne produkty o podobnej wartości na wymianę. Cały problem został przedstawiony najstarszej osobie w wiosce, a ona w kolejnym dniu miała ogłosić rozwiązanie problemu. Gdy wstał świt ogłosiła werdykt, że ludzi trzeba odczarować i przyprowadzić osobę do wioski, która zapanuje nad chaosem. Osoba ta powinna mieć korzenie z tej odległej wioski, by nie było różnic przy ewentualnej niezgodzie...podasz mi proszę sukienkę? - odwróciła głową aby razem z prośbą posłać rangerowi ciepły uśmiech.
Danny słuchał tej historii dalej leżąc na łóżku z głową podpartą o poduszkę. I tak sobie leżał, słuchał i spoglądał na blondynkę jaka szykowała się do wyjścia na świat zewnętrzny. A nawet na najważniejsze spotkanie jakie mieli w planie odkąd podjęli się dostarczenia przesyłki I minę miał skupioną jakby próbował rozgryźć jaki będzie finał tej opowiadanej historii. Więc spojrzał nieco z roztargnieniem w kierunku wskazanej sukienki. Ale wstał, podszedł do niej i podał tą sukienkę właścicielce.
- Dziękuję - dziewczyna przyjęła ciuch, wstając do kowboja i nawet mu dygnęła w podzięce. Szybko wciągnęła materiał na grzbiet, rozprostowując fałdy rękami i obciągając aby dobrze się ułożył. Aby nie kłopotać Danny’ego sama sięgnęła po bieliznę. Założyła brakujący element garderoby.
- Rozesłano posłańców, a ci po kilku dniach wrócili z wiosek przyprowadzając po kilka osób. Przepytano ich najdokładniej jak się dało, a nieodpowiednich kandydatów odesłano jeszcze tego samego dnia. Jedna para zgodziła się wrócić w rodzinne strony. Byli to ludzie spokrewnieni nie tyle ze starym wodzem, który zmarł, co z jego poprzednikiem. Uznano więc, że przynajmniej przedstawienie ich ludziom będzie zgodne z tradycją tamtejszej wioski. Wyruszono z towarami i parą, a na miejscu wioska uznała ich za swoich, niektóre rodziny pamiętały, a werdykt był taki, że na próbę mogą zająć najwyższe miejsce. Nakazano szamanowi zaprzestania praktyk i zwrócenia wolności zwierzętom o białych plamach. Codziennie para starała się przywrócić porządek i handel. Gdy się to udało pozostałe wioski odetchnęły z ulgą. - Skończyła razem z końcem poprawiania włosów, sukienki i sznurowania sandałów. Stanęła jakby niezdecydowana, pochylając głowę żeby patrzeć na złoty wisiorek z krzyżem, złożony na wyciągniętej dłoni. Wreszcie podjęła decyzję i już bez zwłoki założyła emblemat Aniołów tam, gdzie jego miejsce.
- I jak? - spytała kowboja, rozkładając odrobinę ręce i obracając dookoła w powolnym piruecie. - Ujdzie w tłoku?

- Ślicznie. - ocenił jak tak ją sobie obejrzał z tych kilku kroków. I uniósł kciuk do góry kiwając jeszcze z aprobatą głową. - To idziemy do Diego? - zapytał wskazując na okno i drugą stronę ulicy gdzie mniej lub bardziej mieli się w końcu zejść wszyscy przed wspólnym wyruszeniem do umówionego baru. Zebrali się do końca i nie tracąc czasu wyszli, zamykając za sobą pokój na klucz.
 

Ostatnio edytowane przez Umai : 05-11-2020 o 21:30.
Umai jest offline  
Stary 05-11-2020, 07:52   #33
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=TLoPjOHe2yI[/MEDIA]
Przedpołudnie; Bar Diego

Jeśli z początku rzęsista ulewa przetykana błyskami i hukiem gromów podobała się pannie Lane, to im więcej czasu od burzy minęło, tym nieznośniejsza duchota panowała w tych przeklętych tropikach. Zupełnie jakby niewidzialna siła postanowiła z premedytacją podkręcić efekt mokrej szmaty wciskanej w usta. Wilgoć parująca z ziemi wpychała się przez nos i usta prosto do wnętrza Federatki sprawiając że śnieżnobiała skóra lśniła od wszechobecnej wilgoci wymieszanej z własnym potem… idealny początek dnia, bez dwóch zdań. Jednym z niewielu ścieżek ratunku wydawało się wypicie czegoś zimnego i posiedzenie tam, gdzie choć teoretycznie duchota miała ograniczony dostęp. Padło na bar po drugiej stronie hotelu, mimo że jeszcze nie przyszła pora na zbiórkę. Wygrała wizja zimnego drinka, albo najlepiej czegoś bez alkoholu, kwaśnego i nie za słodkiego. Melody nie miała głowy do wódki, choć paradoksalnie bardzo chciała się napić. Wychylić kufel czystej i po paru minutach paść pod stół, żeby nie musieć myśleć. Przynajmniej przez parę godzin się nie umartwiać. Od pożegnania z Williamem czuła się chora wewnętrznie, mimo nieśmiertelnej, pośmiertnej maski założonej na bladą twarz. Spacer na miejsce ostatniego pobytu widma jej siostry nie przyniósł żadnych głębszych i poważniejszych tropów. Dziwnie było iść środkiem zalewanej burzowym deszczem ulicy wiedząc, że raptem tydzień temu tę samą trasę pokonywała druga Kruczyca. Może dlatego, w chwili słabości czy niepoczytalności, zgodziła się spotkać z wnukiem Anglika jeszcze tego samego dnia, wieczorem pod barem Diego. Chłopak wyglądał na ucieszonego, pożegnał ją czule co wyglądało trochę jakby całował marmurową rzeźbę, choć od tego pocałunku kamień odrobinę popękał, odsłaniając cień uśmiechu na bladych wargach.

W samym barze czekała jednak na Upiorzycę niespodzianka, taka podwójna. Nie spodziewała się nikogo z ekipy, przynajmniej nie tak wcześnie. Ritę zostawiła w spokoju w pokoju, o jasnowłosą medyczkę nie musiała się martwić dopóki w jej tyłek wgapiał się Texas Ranger, a raczej nie zanosiło się, by w najbliższym czasie przestał. Inni zaś nie stanowili na tyle istotnego elementu, by przejmować się chwilowo ich losem… i właśnie parkę z Południa zastała przy jednym ze stolików. Na ich widok czarna brew uniosła się krytycznie na kamiennej twarzy. Rzut oka później obie ciemne kreski wystrzeliły do góry czoła. Niby przez tyle czasu podróży szło się przyzwyczaić do widoku blond lekarki, ale zwykle chodziła w podróżnych ubraniach, nieumalowana i w wersji surowej, co nie znaczy że i do takiej oczy same nie uciekały. Melody, jak każdy prawdziwy Federata, była wrażliwa na piękno. Lubiła towarzystwo ładnych rzeczy. Albo ludzi. Przecież o wiele przyjemniej siedziało się w gustownie urządzonym salonie z meblami obitymi ciemną skórą, niż w zapleśniałej norze, gdzie gruz, brud i robactwo mieszało się z odpadkami ludzkimi.
- Witajcie. Gdybym wiedziała że idziemy na magnacki dwór, sama odpowiednio bym się przygotowała. - przywitała się gdy przełamała stupor, podchodząc i kiwając Teksańczykom sztywno głową. W tym samym uniformie co zwykle, wyglądała powszednie. Jak na stan pośredni między czarnym ptaszydłem, a bladym straszydłem - Pozwolicie że się dosiądę? Na miejscu Grima bym uważała - łypnęła z powagą na blondynkę, a widząc zgodę i zachęcający gest, usiadła na wolnym krześle - Niejeden się znajdzie chętny, aby tego kanarka zamknąć we własnej klatce.

- Dzień dobry Melody, siadaj proszę - lekarka uśmiechnęła się wesoło na widok czarnowłosej, choć był to trochę zażenowany uśmiech. Poruszyła się na krześle, poprawiając ramiączko białej, krótkiej sukienki. Trochę nerwowym gestem odgarnęła pojedynczy włos z twarzy i wzruszyła ramionami. Dawno się nie nakładała makijażu, ani nie układała włosów, a dziś sporo czasu zajęło jej doprowadzenie do stanu, który w lustrze mogła uznać na akceptowalny. Siedziała więc teraz z rozczesanymi, jasnymi falami opadającymi po ramionach aż do połowy pleców. Podmalowała powieki na szarość i bladą zieleń, wytuszowała starannie rzęsy. Użyła nawet kredki i resztek pudru. Jedynie pomalowanie ust zostawiła na etap po śniadaniu. Nie tak łatwo było znaleźć dobrą szminkę, żeby marnować ją bezproduktywnie.
- Pomyślałam, że skoro mamy dziś rozmawiać z panem Cantano… ekhm - odkaszlnęła, patrząc na Zjawę zakłopotana - Skoro mamy z nim dziś rozmawiać lepiej nie wyglądać jak żebrak. Przyda się każda przewaga, szczególnie że mam do niego sprawę, łatwiej zniesie moje gadanie jeśli przynajmniej… nie zakurzę mu dywanu… i daj spokój, po prostu się ogarnęłam. Okropna duchota, źle spałam. - dokończyła, pod stołem ściskając dłoń Danny’ego.

Lane ze spokojem kamiennego posągu przyjęła tłumaczenia blondynki, pomijając cisnący się na usta komentarz. Jasne, chodziło o jegomościa trzęsącego Liberty City, ich pracodawcę i adresata przesyłki; o to żeby wywrzeć na nim odpowiednie wrażenie, może wytrącić z równowagi i rozproszyć podczas negocjacji. Siedzący obok kowboj nie miał ze zmianą wizerunku Anioła absolutnie nic wspólnego.
- Oczywiście moja droga - odparła spokojnym tonem, z cieniem melancholii gdzieś między dźwiękami - Dobrze w takim razie, że zrezygnowałam ze spania w hotelu, skoro łóżka tam tak niewygodne - na koniec popatrzyła bez cienia złośliwości na rangera - Chociaż sprawiają wręcz odwrotne wrażenie.

- Mnie tam się dobrze spało. Nie narzekam. - ranger wzruszył ramionami i pozwolił sobie na nonszalancki uśmieszek posyłając go bladolicej koleżance, a potem obejmując i przytulając do siebie swoją blondynkę, na koniec dając jej buziaka w policzek. Sprawiał wrażenie kogoś kto nie ma najmniejszych zastrzeżeń do łóżek i w ogóle ostatniej nocy. - A jak z twoją nocą? - niejako zrewanżował się Melody o jej wrażenia z ostatniej nocy.

Federatka przekrzywiła głowę, składając łokcie na stole, a na splecionych dłoniach ułożyła brodę.
- Jedna wielka smażalnia mentalna. Zgroza w hawajskich szortach i sitodrukach. Jądro ciemności dla mizantropa… tak przynajmniej powinnam odpowiedzieć, aby zachować tendencję bycia niewzruszoną skałą - odpowiedziała robiąc zamyśloną minę, a wzrok jej uciekł za okno i westchnęła - Odpowiem, że za krótka. Zdecydowanie zbyt krótka. Chociaż… - zawahała się przez chwilę, ale dokończyła myśl -... byłam na plaży, widziałam morze. Przypomniało taflę bezkresnego, pofałdowanego szkła. Noc okazała się ciepła i duszna, lecz nad wodą unosiła się chłodna bryza. Stałam tam i nie potrafiłam… - znów westchnęła przyciężko - Zastanawiam się jak taki spokój może istnieć w targanym wojną świecie.

- Widziałaś ocean? - teraz to Quirke westchnęła rozmarzona, a wzrok się jej zamglił. Do tej pory słyszała o nim jedynie z opowieści, albo widziała zdjęcia w starych książkach. Teraz znajdowała się raptem parę mil od brzegu…
- Chciałam iść wieczorem zobaczyć zachód słońca - przyznała, spuszczając wzrok na szklankę z kawą. Zamrugała i podniosła oczy na Melody - Umiałabyś nas tam zaprowadzić?Jakoś wieczorem, kiedy już wrócimy od pana Cantano.

“Jeśli wrócimy” - tę myśl Lane zachowała dla siebie. Widok poranka wciąż odbijał się po wewnętrznej stronie jej powiek, wywołując nieznaną do tej pory tęsknotę. Jakby ciągle słyszała w uszach monotonny szum fal, wzywający do siebie.
- Wschody też są niczego sobie - mruknęła neutralnie - Siedzisz w ustępującej ciemności i obserwujesz jak nad ciemnostalową nieskończonością, pełną oślepiających blasków, wstaje dzień. Niebo jest białe od mgły i gorąca, blaskiem martwym, lecz niemożliwym do wytrzymania, jakby słońce roztopiło się i rozlało pośród gęstych chmur… i nagle nadchodzi Toccata, w chwili gdy ognista kula znika całkowicie za chmurami, zgromadzonymi na samej linii horyzontu. W operze niebios… ogromne czerwone smugi, czarny plusz. Delikatne budowle, które sprawiają wrażenie, jakby były utkane z drutu żelaznego i puchu, przygotowują się w szerokim układzie, czerwonym, zielonym i czarnym... pokrywając cały nieboskłon. Ewoluując w nieustannie zmieniającym się oświetleniu, według najbardziej majestatycznej z choreografii. Toccata, na uśpionym morzu, pod festynem królewskiego nieba... chwila jest niezapomniana. - przymknęła oczy, aby raz jeszcze móc przywołać te wspomnienie i dorzuciła cicho - Mam przewodnika, będzie wieczorem. Zaprowadzi i was, o ile takie jest wasze życzenie.

Quirke siedziała zasłuchana, jakoś tak odruchowo obejmując rangera coraz mocniej i patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, oczarowana opowieścią.
- Byłoby cudownie - przyznała, uśmiechając się z wdzięcznością i drgnęła - Wybacz, gdzie ja mam głowę. Jesteś głodna? My już jedliśmy, ale jeśli masz ochotę coś ci zamówimy… i co za przewodnik, jeśli mogę spytać?

- Nie trzeba, jadłam już. Dziękuję za troskę, jeszcze mnie stać na pajdę chleba i miskę ryżu… czy makaronu z banana - Federatka pokręciła przecząco głową, krzywiąc usta w cieniu uśmiechu. Jeszcze tego brakowało, aby ktoś jej stawiał żarcie. Komuś z dobrego domu w górskich Appalachach. Zmieniła więc temat - Miejscowy, jeden z tych wczorajszych tancerzy. - tym razem uśmiechnęła się pełnoprawnie na całe pół sekundy - Podzielę się jeśli nadal nie będziesz mnie irytować, jest czym. Zdolny, zręczny i trochę nawet mówi po angielsku. Chcesz to Grimowi znajdziemy zajęcie, albo go zwiążemy aby nie przeszkadzał. chyba, że lubi patrzeć - wzruszyła ramionami - Nie osądzam.

- Chyba nie jestem pewny o czym mówisz. - Teksańczyk przyznał po chwili mrużenia oczu gdy próbował rozgryźć co oznaczają słowa bladolicej koleżanki z tym wiązaniem i resztą. - I Toccata? - zapytał o coś co widocznie w ogóle było dla niego nieznane.

- Myślę, że nie trzeba Danny’emu organizować czasu wolnego - Quirke zdusiła nerwowe parsknięcie, wychylając głowę do góry i cmoknęła rangera w policzek - Nie wiem czy znalazłybyśmy dość liny, aby go unieruchomić, nie widzę też takiej potrzeby. O wiele zabawniej jest, gdy da mu się pełnię swobody. Niemniej dziękuję Melody. Też cię lubię i uważam za sympatyczną osobę, z którą dobrze spędza się czas oraz prowadzi konwersację - dorzuciła ignorując poczerwieniałe policzki i zagryzła wargę, przez chwilę się nad czymś zastanawiając.
- Toccata to wstęp do fugi - zaczęła powoli i ostrożnie, w temacie nie czując się zbyt pewnie - Taka muzyczna forma na instrumenty klawiszowe. Fortepian, organy, czy na przykład klawesyn. Szczególnie popularna w Baroku… bardzo, bardzo dawno temu. Tak z pięćset lat temu.

- Dawno temu i nieprawda - Lane wzruszyła jednym ramieniem, odchylając plecy do tyłu aż łopatki oparły się o drewno. Gapiła się na blondynkę nie mrugając, aż do momentu gdy sapnęła krótko - Wierzę na słowo, ale wezmę linę na wszelki wypadek.

- Aha. - kowboj miał minę jakby dalej nie był pewny o czym toczy się rozmowa. Czy na poważnie czy na żarty. Przyjął całusa od blondynki, wyjaśnienie gatunku muzycznego co wyglądał na wymarły wieki temu i patrzył na nie obie z dość skonsternowaną miną. - To my się na coś umawiamy? - zapytał w końcu.

- Podobno chcecie iść na plażę wieczorem - Federatka zmrużyła oczy, krzyżując ramiona na piersi - Tak się składa że mam przewodnika i w ramach wzajemnej pomocy międzyludzkiej mogę się nim podzielić - prawie się uśmiechnęła. Prawie - Sprawdzony, zna drogę i dogada się migowo-angielskim. Jak bardzo migowym zostawię w gestii Tamiel - skrzywiła lewy kącik ust ku górze - Dlatego jako zabezpieczenie weźmiemy linę, na wypadek… - zrobiła przerwę - ... niespodziewanych komplikacji. Miałam parę teksańskich koni u siebie. Doskonałe pod siodło, ale miewały swoje humory i ciężki charakter. Kwestia ułożenia, a na to potrzeba czasu, którego teraz nie ma. Nazwijmy to asekuracją.

- Moglibyśmy obejrzeć zachód słońca… i w ogóle zobaczyć ocean - lekarka uderzyła w proszący, łagodny ton, patrząc na rangera - I tak mieliśmy tam iść jakoś po wizycie u pana Cantano, a jeśli Melody ma kogoś zaprzyjaźnionego, na pewno obejdzie się bez… no wiesz - uśmiech się jej zważył - Sam mówiłeś, że lepiej nie pchać się nocą w obce miasto. Lepiej mieć zaufane towarzystwo. Nie daj się prosić, będzie miło. Zobaczysz.

- Aaa… - na twarzy i w głosie kowboja pojawiło się zrozumienie gdy wreszcie dyskusja wróciła na znajome tory i regiony. Uśmiechnął się i pokiwał głową na zgodę. - No tak, pewnie. Możemy skoczyć na tą plażę jak znasz drogę i masz przewodnika. Po tym spotkaniu w barze i w ogóle to chyba powinno dać radę. - dodał zerkając na blondynkę i czarnulkę.

- Zależy ile czasu zejdzie nam przy finalizacji doręczenia, jestem jednak dobrej myśli - Lane z trupim spokojem patrzyła na zmianę po gołąbkach. Z dnia na dzień spijanie z dzióbków intensyfikowało się, ciekawy obiekt obserwacji. Jak podziwianie kolejnych stadiów rozkładu dojrzałego owocu wystawionego na południowy upał.
- Prawdopodobnie do jutra nasze drogi się rozejdą, załatwimy co mamy wspólnego i każde pójdzie w swoją stronę - stwierdziła po prostu - Jeśli jednak będziecie potrzebować wsparcia, albo przysługi, lub po prostu pogadać, jeszcze trochę posiedzę w 2018, ale nie za długo. Nie przepadam za wystawianiem się na widok w tylko jednym miejscu - zrobiła pauzę, spoglądając za okno - To niezdrowe, mało rozsądne. Gdy zajdzie potrzeba pytajcie o mnie Williama, zostawię mu informacje gdzie aktualnie zamierzam się szwendać - wróciła wzrokiem do towarzystwa - Poznacie go dziś. Zróbmy wigilię wszystkich świętych - uśmiechnęła się samymi oczami.
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'
Witch Slap jest offline  
Stary 05-11-2020, 10:05   #34
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację

Koło południa, okolice hotelu „2018”, Kawiarnia u Diego

Impreza u aztecas była naprawdę sroga. Alkohol lał się grubym strumieniem, a narkotyki wręcz zapychały nos i dusiły gęstym oparem konopnego dymu. Mimo że sama zabawa była przednia, to jednak takie balowanie miało swoje konsekwencje. Poza erotyczną przygodą, której nawet nie pamiętała, Ricie pozostał także srogi kac, oraz wszelkie nieszczęsne efekty zejścia po dragach. Podrażniona śluzówka nosa skutkująca krwawieniem, zaczerwienione oczy, chrypka, suchość w gardle i kaszel. Sama nie wiedziała jakim cudem udało jej się obudzić, zwlec z łóżka i otworzyć drzwi Melody, na której widok również wyłącznie cudem nie wykitowała w swoim fatalnym stanie psychofizycznym, ale potem znowu walnęła się spać. Nie dość, że długo odsypiała, to jeszcze sporo czasu zajęło jej doprowadzenie się do porządku, dlatego do baru Diego dotarła jako ostatnia z ekipy. Ból głowy już mijał, tak jak inne efekty intensywnej zabawy, ale nadal czuła się jak gówno. Podeszła od razu do lady sprzedawcy, by ulżyć żołądkowi i zamówić coś łagodzącego efekty alkoholo-narkotycznej libacji.
Hola! Daj coś do żarcia i na kaca — powiedziała, kładąc zrabowany wczoraj zegarek na ladę — Tylko wydaj mi jakieś gamble za resztę.
Diego podszedł do baru, witając się z nową klientką. Potem wziął do ręki położony gambel i obejrzał go. Sprawdzał chyba, czy działa, zważył w dłoni i popatrzył na brunetkę zdradzającą wszelkie objawy ciężkiej i intensywnej nocy.
Za to możesz mieć 3 posiłki. Śniadanie, obiad i kolację — zaproponował, wskazując na zegarek.
Fajnie, ale nie wiem, czy jeszcze będę się tu zatrzymywać — odparła brunetka — Lepiej daj jeden i wygrzeb mi coś w zamian za nadwyżkową wartość fantu.
Barman pokiwał ze zrozumieniem głową i otworzył jakąś szufladę. Nie było widać, co w niej jest, ale na słuch to pewnie jakieś graty z wcześniejszych wymian. Po chwili położył na blacie pierścionki. Nie wyglądały jakoś okazale ot w sam raz, by zapłacić za posiłek czy dwa.
Biorę, będę czekać przy stoliku — rzuciła złodziejka, wymieniając towar, po czym ruszyła we wspomnianym kierunku.

Rita w końcu dotarła do wspólnego stołu, choć mocno spóźniona. Widząc całą gromadkę od paczki kończącą już swoje posiłki, rzuciła jedynie słabym głosem krótkie powitanie i zasiadła na krześle obok kierowcy jeepa, czekając, aż przyjdzie jej zamówienie. W międzyczasie ukradkiem wcisnęła Jamesowi do kieszeni mały pierścionek i szepnęła na ucho „Twoja dola za wczoraj”, potem jeszcze dla pewności klepnęła umieszczony przedmiot przez jego ubranie i wróciła do czekania na jedzenie od Diego. Gdy je przyniesiono, zajęła się swoim posiłkiem, jedynie nasłuchując, ale nie udzielając w ewentualnej dyskusji.
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 03-10-2021 o 17:59.
Alex Tyler jest offline  
Stary 06-11-2020, 13:48   #35
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=h3RsiDJqvEQ[/MEDIA]
Kiedy James wszedł do knajpy, zastał już niemal wszystkich z ekipy.
- Cześć! - Uśmiechnął się, skinął głową jednocześnie dotykając ronda kapelusza, gest najpewniej zrozumiały przynajmniej dla teksańczyków, po czym podszedł do baru, siadając na hokerze. Zamierzał zamówić śniadanie, a widząc ekipę siedzącą już od jakiegoś czasu, domyślał się, że zdążyli pewnie dawno zjeść. Przysiadanie się z pełnym talerzem uważał zaś za nietakt na tyle duży, że wolał spokojnie zjeść przy kontuarze. Zresztą jeśli mieli mu coś do powiedzenia, tylko kilka kroków dzieliło Jamesa od ich stolika. Diego zdziwił Jamesa, bo od razu postawił przed nim talerz. James mógł jedynie uśmiechnąć się szeroko i aż uchylił kapelusza w stronę Diego, kiedy tylko skonsumował pierwszy widelec.
- Mango i smażona kiełbaska na jajku… szacun - powiedział cicho i wziął się porządnie za jedzenie, odkładając stetsona na kolana.
- To nie mango - uśmiechnął się Diego doceniając komplement kuriera - To awokado. Rośnie to tu lokalnie. Rozumiem, że na północy ich nie macie? - zapytał Diego, czyszcząc ladę.
James pokręcił głową. Mango, czy awokado, smakowało całkiem dobrze z tym zielonym coś. Smakowało jak coś pośredniego między ziołem, a jakąś trawą.Nabił to coś na widelec i powoli przeżuł, smakując z zamyśloną miną. Musiał wyglądać na tyle dziwnie, że doczekał się reakcji.
- Pietruszka - wyjaśnił Diego tym razem wyraźnie już rozbawiony.
- Taa, śmiej się śmiej. Dawno nie jadłem porządnego żarcia. Takiego, wiesz...świeżego - pokiwał głową, jednocześnie zaś nabierając kolejną porcję na widelec.
Kiedy Rita w końcu dotarła do kanajpy, okazało się, że ma jeszcze dla niego jakieś gamble.
Nawet nie zdążył za bardzo zaprotestować, kiedy wcisnęła mu coś do wewnętrznej kieszeni kurtki. Coś metalowego, więc pewnie było to coś, co świsnęła poprzedniego wieczoru, zanim poszedł się ścigać.
Zbyt wiele czasu na rozmyślania nie miał, bo ledwie skończył pałaszować śniadanie, raczej późne, więc bardziej nazwałby je lunchem, towarzystwo zebrało się już w całości i zbierało się do dostarczenia paczki.
James podziękował, życzył Diego pomyślności i miłego dnia, i wyszedł aby dowieźć całą ferajnę na miejsce spotkania.

W drzwiach niemal zderzył się z tym dzieciakiem, z którym “naprawiał” generator. “Carlos” pomyślał James przypominając sobie imię dzieciaka, wyłowione z jego łamanego meksykańskiego. Mały niósł pod pachą coś, co wyglądało na klatkę na kraby, czy wiewiórki. Po zaciętej minie chłopaka widać było, że zamierza dorwać futrzastego sukinsyna z piwnicy. Na oko Jamesa jednak, mały miał zbyt małą klatkę. Ściskana pod pachą mogłaby pomieścić może jakiegoś żółwia, lub wiewiórkę, tymczasem to, co siedziało w piwnicy miało rozmiary sporego kota.
- Taa...idziesz złowić swoją bestię? Jak prawdziwy macho z Miami, co? - młody nie chwytał ironii. Kolejny, mało zrozumiały słowotok, z którego zrozumiał jedynie - Pendejo - co w lokalnym slangu oznaczało pewną część ciała mężczyzny, którym młodzieniaszek jeszcze nie był. Dobitnie jednak wskazywał piwnicę, a jego mina świadczyła o jak najbardziej poważnym i męskim podejściu do tematu. Wojowniczą posturę psuły jednak rozdziawione usta, piegowaty nos i smarki sięgające miejscami aż do brody.
- Ech, młody. Widziałem tam za schodami porządną miotłę. Przyda ci się - poradził, i na pożegnanie potargał usmarkańcowi czuprynę.
“Dobrze, że nie ukradł nikomu noża” pomyślał ładując się do samochodu.
- Ale się nagrzał… - mruknął i od razu po odpaleniu silnika opuścił wszystkie okna. Nie było sensu włączać nawiewu, bo w tym upale pompowałby jedynie gorące, nagrzane jak olej powietrze prosto do środka. Wiedział, że dziewczyny chcą dobrze wyglądać przed Cantano, dlatego nie zamierzał psuć im ich wysiłków. Otworzył za to szyberdach. Wcześniej, w zamierzchłych czasach ten model Jeepa miał piękny, czarny, tekstylny dach na rolkach, który dało się zwinąć aż po bagażnik. Oczywiście takie wyposażenie nie przetrwało próby czasu, w dodatku armia miała bardziej praktyczne pomysły na wykorzystywanie pojazdów takiego typu i zamontowała po prostu metalową blachę, przesuwaną na łożyskach. Toporne i praktyczne. Dach zabezpieczał od góry dokładnie tak samo jak karoseria, ale nie był tak wygodny i stylowy jak tekstylna roleta. James próbował nawet zdobyć takie cudo, jeszcze w Toledo, niedaleko Detroit, gdzie produkowano te cuda, ale bez szans. Z fabryki nie zostało wiele, obszar był skażony, po za tym, zostawił tam część swojej historii, do której wolał nie wracać. Nawet w NY niespecjalnie dało się cokolwiek zdziałać. James jednak nie odpuszczał w poszukiwaniu dobrych gambli do swojego wehikułu. Floryda dawała pewne możliwości, jeśli szło o motoryzację. Pierwszą zobaczył z okien samochodu, kiedy jechali w stronę Downtown, czyli drogą numer 933. Właściwie należałoby powiedzieć, że zobaczył jedynie wskazówkę, bo czymże innym mógł być zardzewiały drogowskaz wskazujący kierunek na Fort Lauderdale. Nazwa, bardzo militarnie brzmiąca pewnie niewiele mówiła o samym miejscu, ale dla urodzonych w Detroit, i od małego jarających się motoryzacyjnymi, przedwojennymi gazetami nazwa ta była dosyć znajoma, szczególnie dla entuzjastów wszelkiego typu maszyn jeżdżących. Doroczny festiwal motoryzacyjny, organizowany w tym mieście był bardzo obszernie komentowany w motoryzacyjnych czasopismach, które to młodzież z Detroit ćpała do poduchy niczym gang tornado. Jamesa nie interesowało same show, martwe pewnie od wybuchu wojny, ale przepastne magazyny, części a przede wszystkim książki i katalogi wciąż tam mogły być. Mogły, bo dzikusów motoryzacyjnych pokroju Jamesa mogło już trochę od wojny się przewinąć.
Z ciekawszych punktów, wyłapanych w czasie chaotycznej nieco jazdy z Dannym jako pilotem po przelotówce Miami był port lotniczy w Miami, do którego odchodziło kilka nitek. Samoloty były Jamesowi zbędne, zresztą wojna pewnie wysmażyła ich delikatną elektronikę. Z drugiej strony, jeśli lotnisko wciąż było nie szabrowane, ryzyko warto było podjąć. Gamble naprawdę ciężkiego kalibru leżały być może na pasie lotniska. Płaty ultralekkich, wytrzymałych na temperaturę i warunki atmosferyczne materiałów, elementy turbin i silników. Paliwo lotnicze. Towar naprawdę najwyższej klasy, na którym dosłownie dawało się odlecieć niczym na działce tornado. Jeśli dżungla nie zabrała lotniska, co przy tej masie betonu i szkła z których je kiedyś budowano było całkiem możliwe, to być może kopalnia gambli leżała sobie spokojnie za miedzą.
Perełkę jednak miał na zakończenie swojej bytności w Miami. Widział drogowskaz jeszcze przed zasadzką na moście, wiele mil na północ od miasta. Daytona Beach. Miejsce znane ze słyszenia większości fanów motoryzacji. Jeśli ludzie wiary mieli kościoły, dla rajdowca z Detroit Daytona Beach była Mekką. Świątynią motoryzacji. O ile w ZSZ być może byli ludzie, pamiętający jeszcze słynne wyścigi, w Detroit nie było chyba dzieciaka, który by o nich nie słyszał, lub o nich nie czytał. James, który nigdy nie był nawet na Florydzie mógłby opisać z pamięci każdy zakręt Międzynarodowego Toru Wyścigowego, z zawijasami formuły Rolex włącznie. Detroitczyk nawet nie wyobrażał sobie, co kryją magazyny tego legendarnego w Detroit toru, ale zamierzał się tam udać nawet jeśli miałby obejrzeć sam pusty tor.

Tymczasem jednak zbliżali się już do baru, mimo dosyć napiętej atmosfery i lekkich komplikacji z samą mapą. Zabawna sytuacja z tymi mapami. Niby są na nich te wszystkie nitki, a jednak okazuje się, że zamiast porządnej drogi jest coś w rodzaju polnej szykany z szutrem, poprzecinanej jedynie łachami spękanego asfaltu. Dla Jamesa było to zrozumiałe. Brak centralnej administracji i kretyni w przeładowanych osiemnastokołowcach, którzy raczej nie dbali o takie przedwojenne wynalazki jak opłaty drogowe czy tachograf. W dodatku upał, który przy otwartych oknach i szyberdachu stawał się jedynie znośny, harmider i tłok z ulic, pył wciskający się wszędzie powodował, że takie drobne problemy z nawigacją mogły nieco podnieść adrenalinę. I kiedy koła Jeepa zapiszczały przed lokalem, James poczuł autentyczną ulgę. Co prawda zerkając na poziom paliwa, kurier mógł czuć pewien niepokój, ale z drugiej strony czas rozliczenia się za przesyłkę zbliżał się nieuchronnie.

 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline  
Stary 06-11-2020, 19:35   #36
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rUagNA1jqa0[/MEDIA]
Południe; Bar Bailey’a

W każdym powtórzeniu, w każdej próbie powtórzenia czegoś jest coś niedelikatnego. Każdy krok: lekki czy ciężki, czy coraz cięższy - jest niepowtarzalny, jednorazowy. Nie ma cofanki, gdy chciało się oddychać. Taki jest zawsze, przy ruchu naprzód, punkt wyjścia do każdego kroku. Wychodząc z dusznej, przesyconej zapachem potu puszki Wranglera, Melody Lane liczyła po cichu, że prze wciąż ku mecie, zamiast wracać w kierunku linii startu. Dłuższą chwilę przyglądała się frontowi baru Baileya, marszcząc przy tym brwi i krzywiąc usta.
- Ujdzie - skwitowała ze standardowo ponurą miną. Znała dobrze takie życiowe chwile, w których coś nakazuje wymianę uśmiechów, albo chociaż przesłanie uśmiechu w jedną stronę, i chodź wydaje się to proste oraz nieskomplikowane, to coś innego, jakaś trudna do określenia wewnętrzna psychiczna bariera udaremnia ludzkie wysiłki i o uśmiechu można tylko pomarzyć... pod warunkiem iż pamięta się jeszcze, że czasem uśmiech nic nie kosztuje. Albo wystarczyło mieć po swojej stronie kogoś, komu to wychodzi lepiej.
- Zejdźmy z tej duchoty - powoli ruszyła w stronę wejścia - Może ich wino nie okaże się skwaśniałe.

- Masz jeszcze ochotę na alkohol w takich warunkach? Podziwiam, naprawdę - Quirke niechętnie wyszła z jeepa, skubiąc nerwowo wiszący na szyi łańcuszek ze złotym, równoramiennym krzyżem. Pewnie nie powinna go zakładać idąc na spotkanie z kimś prawdopodobnie udzielającym gościny ludziom noszącym identyczne precjoza, ale nie umiała go schować. To by było tchórzostwo i wypięcie na wyznawane ideały. Wzięła głęboki wdech, a potem przywołała na spiętą twarz uśmiech.
- Miejmy to za sobą - rzuciła pozornie wesoło do reszty towarzyszy, biorąc Grima pod ramię i gestem wskazała zachęcająco na wejście do baru.

Podróż miejską dżunglą, co wcale nie było wyświechtaną metaforą, nie należała do najprzyjemniejszych, ale w końcu udało się dotrzeć do celu i wypakować z nagrzanego wozu. Rita pewnie dziękowałaby za to bogu, gdyby nie była zatwardziałą ateistką. Wysunęła się więc tylko z tylnego siedzenia na popękaną jezdnię i spojrzała z ulgą na szyld baru Baileya.
— No, nareszcie kurwa. Dość gnicia w piekarniku, wreszcie przechodzimy do konkretów.

James spokojnie poczekał, aż wszyscy wyładują się z samochodu, podjechał kilka metrów dalej, aby porządnie zaparkować auto na krawężniku, potem sam wyszedł, zamykając wszystkie szyby i drzwi na cztery spusty. Kluczyki schował głęboko do kieszeni skórzanej kurtki, a strzelbę trzymał w zgięciu łokcia. Nie, aby nie ufał kontaktowi. Broń była swego rodzaju polisą ubezpieczeniową na każdą okazję

Przyjemnie spędzony czas z dziewczyną był tym czego potrzebował. Rozluźnienia, relaksu, naładowania się psychicznie. Oraz poprawić sobie humor. Od seksu nie było nic lepszego, nawet walka na arenie nie mogła tego przebić.

- Wszyscy gotowi i wypoczęci widzę. - rzekł Dwight do ekipy z uśmiechem na twarzy - Pora zająć się zleceniem.

A teraz po wyjściu z wozu zadarł głowę w górę i rozejrzał się po okolicy. Poprawił chwyt broni, tak na wszelki wypadek. Nigdy nie było wiadomo co się może wydarzyć, a w budynku na bliskim dystansie to on miał zawsze lepszą pozycję niż strzelcy.

W końcu więc cała wranglerowa grupka przeszła przez drzwi wejściowe. Na zewnątrz znów lekka bryza i otwarte powietrze sprawiały przyjemniejsze wrażenie niż wnętrze nagrzanego słonecznym blaskiem samochodu. A wewnątrz lokalu można było się schronić przed słonecznym żarem. Blask nie raził już oczu a wewnątrz panował lekki półmrok. W sam raz by odpocząć od południowego Słońca.

Wejście całej grupki wywołało liczne spojrzenia gości. Jak zresztą zawsze gdy do środka jakiegoś lokalu wchodził ktoś nowy nie mówiąc, że w liczbie mnogiej. Wewnątrz było dość gwarno, w końcu była pora obiadowa albo sjesty. Zależy jak patrzeć. Widocznie tubylcy w tą porę licznie ściągali do lokalu. Ale jakoś nikt nowych nie zaczepiał. Nie licząc paru ciekawskich spojrzeń tu i tam.

O dziwo, patrząc na tendencję życiowego pecha, szło przez pierwszy moment nawet się zdziwić. Ludzie, zamiast ostrzyć noże i ćmić przyklejone do warg skręty z machorki, po prostu jedli. Nikt też nie sztyletował obcych wzrokiem. Jeszcze.
- Może nawet wino będą mieli znośne, ale to zaraz - Federatka mruknęła zamyślonym tonem, robiąc krok w bok, aby blondynka w kiecce miała łatwe przejście pod bar. Dyskretnie przepatrywała stoliki w poszukiwaniu pobliźnionego Latynosa pasującego do opisu ich kontaktu - Quirke zrób nam dobre wrażenie.

Tamiel prychnęła, kręcąc delikatnie głową. Chrząknęła żeby przeczyścić gardło i pozbyć się z podniebienia posmaku niepewności.
- Powiedzenie do kogoś dzień dobry jeszcze nikogo nie zabiło - odpowiedziała cicho, przechodząc obok bladolicej i posłała jej wesoły uśmiech - Ani nie podnosi temperatury ciała powyżej drugiego stopnia hipotermii… dajcie mi proszę chwilę. - minęła grupkę, potem pierwszy stolik i drugi. Szła lekkim krokiem, trzymając na twarzy pogodną minę, aż doszła do baru i człowieka stojącego po drugiej stronie.
- Dzień dobry - przywitała się, spoglądając na chyba barmana i podjęła łagodnym głosem - Przepraszam, że odrywam pana od pracy, ale czy mógłby pan mi pomóc? Szukam kogoś, kogo nazywają panem Alonso, miał się tu z nami spotkać… jest już może? Ewentualnie, jeśli nie stanowiłoby to problemu, mógłby pan udzielić informacji gdzie go spotkać? Będę bardzo wdzięczna i niezwykle zobowiązana. - skończyła robiąc wielkie oczy jak kot z bajki widzianej kiedyś, w dzieciństwie, na starym odtwarzaczu dvd gdzieś na plebanii w teksańskiej wiosce.

Mężczyzna za barem był mocno ciemnej karnacji. Dlatego wyraźnie na tej ciemnej twarzy kontrastowały biała oczu czy biel zębów. A te ułożyły się w minę zdziwienia. Zmrużył oczy, trochę przekrzywił głowę, spojrzał gdzieś w bok na chyba barmankę czy kelnerkę bo też stała za ladą no i znów wrócił spojrzeniem do blondynki po drugiej stronie baru.

- Dzień dobry. - odparł po tej krótkiej chwili konsternacji. Całkiem przyzwoitym angielskim. Jakby uświadomił sobie, że ta zwłoka wyszła nieco niezręcznie i chciał to jakoś naprawić. - Alonso? - powtórzył nazwisko o jakie pytała blondynka. - To tamten o. - wskazał brodą na jednego z wielu klientów przy jednym z wielu stolików. Ten jednak był jednym z niewielu który siedział sam. I przybrał dość znudzoną pozę za częściowo pustą szklanką i butelką. Aparycję miał mało sympatyczną. Jedną z tych co lepiej było nie spotkać po zmroku sam na sam w jakimś zaułku. Ale zgadzał się z opisem. Latynos, brzydka blizna na twarzy, wąsy. No tak to jakoś im opisano, że ktoś taki miał na nich czekać w tym barze.

Blondynka podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku i rzeczywiście, dojrzała człowieka pasującego do opisu kogoś, kto w życiu jadł chleb z niejednego pieca… i to zapewne często nienależącego do niego samego.
- Dziękuję panu serdecznie, bardzo mi pan pomógł - wróciła uwagą do barmana, kiwając mu głową w podzięce - To wiele ułatwia, pewnie za niedługo wrócę coś zamówić, ale teraz proszę mi wybaczyć - dygnęła, wycofując się do reszty ekipy.
- Tamten stolik trzeci od okna. Samotny jegomość z butelką i szklanką - pokazała dyskretnie spojrzeniem na kierunek, woląc nie pokazywać niczego palcem i parsknęła - Wygląda… groźnie. Naprawdę cieszę się, że nie muszę z nim siedzieć sama i ehh… - westchnęła, wracając do pogody ducha - To co, idziemy się przywitać?

Rita przyjrzała się owemu Alonso. Był to kawał skurwiela, ale biorąc pod uwagę jak chujowo się czuła i że nie tak dawno prawie wykorzystał i oskórował ją o wiele groźniejszy drab, nie była w stanie wykrzesać z siebie ni krztyny strachu czy respektu.
No to chodźmy, nie potrzebujemy chyba oficjalnego zaproszenia? — zapytała retorycznie ruszając z miejsca.

- Moglibyśmy zamówić coś, co pije. Zawsze przyjemniej rozmawia się, jeśli zaczynamy od poczęstunku ii… - lekarka zaczęła mówić, ale widząc spojrzenie jakim obdarzyła ją Federatka zająknęła się i westchnęła - Iii.. chyba nie będzie wielkim nietaktem, jeśli po prostu załatwimy sprawę od ręki.

- Przesyłka mu wystarczy - z miną dawno zamarzniętych zwłok Lane ruszyła za Ritą, po drodze łapiąc Anioła pod łokieć i nakierowała w odpowiednią stronę, ciągnąc ze sobą.

James z miną wybitnego znudzenia, lub być może pełnego luzu spokojnie podążył za kobietami. Rzucał jedynie niedbałe z pozoru spojrzenia na pozostałą klientelę baru. Alonso mógł mieć jakąś obstawę i dobrze było wiedzieć którzy to.

Trudno było przegapić grupkę nowo przybyłych do baru. Tak samo jak to, że się rozglądają po lokalu bez zajmowania miejsc by wreszcie po wysłaniu kogoś do barmana skierowali się ku jednemu stolikowi pod oknem. Więc już gdy Rita torowała drogę pomiędzy stolikami zderzyła się z ponurym i nieprzychylnym spojrzeniem latynoskiego zakapiora. A gdy stanęła obok jego stolika zaraz otoczyła ją reszta towarzystwa. Latynos w milczeniu zeskanował ich po całości i z osobna.

- Czego? - burknął równie sympatycznie jaką miał aparycję. Wyglądał na pewnego siebie i otaczająca go grupka pstrokatych obcych chyba nie robiła na nim większego wrażenia. Na chwilę zawiesił wzrok na strzelbie Jamesa nim podniósł wzrok na to co ten miał pod kapeluszem. Zresztą ta strzelba w łapach przykuwała spojrzenie nie tylko tego gościa lokalu ale i paru osób przy stołach obok jakich przechodzili. James zaś nie miał pewności co do tego z kim może być ten Latynos. Albo z nikim. Albo wszyscy tutaj byli jego kumplami. Bo jakoś cała sala rzucała w ich stronę spojrzenia najpierw jak weszli, potem jak stali, jak przechodzili przez salę a teraz jak zatrzymali się przed tym stołem.

— A jak myślisz? Mamy przesyłkę dla twojego szefa bystrzaku — rzuciła złodziejka artefaktów siadając naprzeciwko zbira — Czekamy na dalsze instrukcje. Cantano pewnie już zaciera ręce, więc nie każmy mu czekać.

- Ta? Gdzie ta przesyłka? I dla was to senior Cantano. - mężczyzna nadal nie wydawał się poruszony. Spojrzał na Ritę obrzucając ją krótkim spojrzeniem widocznie czekając na pokazanie tej paczki na dowód, że są tymi na jakich czeka.

Atmosfera zaczynała niepotrzebnie gęstnieć, zupełnie jakby nie miało znaczenia że w zestawieniu z pozostałą klientelą, ekipa z Wranglera stanowiła kroplę w morzu. Quirke westchnęła w duchu, ciężko i powoli wzięła się w garść. Latynos działał jej na nerwy, szarpiąc struny grające strachem gdzieś głęboko wewnątrz głowy.
- Prosimy o wybaczenie, jesteśmy z daleka i długa droga za nami - wtrąciła się, stawiając na spokojny ton i uprzejmy uśmiech. Skinęła starszemu mężczyźnie karkiem - Jeszcze do końca nie rozeznajemy się w tutejszych zasadach, kurtuazja z czasem… - jej mina stała się przepraszająca - pokrywa się kurzem. Nie mieliśmy na celu obrażania nikogo, tym bardziej szanowanego członka Rady. Postaramy się nie marnować pańskiego cennego czasu w ilości większej, niż to absolutnie konieczne - obróciła twarz do rangera - Kochanie pokażesz panu przesyłkę?

Latynos zareagował podobnie jak niedawno barman. Zmrużył oczy i chyba przez chwilę nie bardzo wiedział co powiedzieć i jak zareagować. W pewnym sensie wyratował go Teksas Ranger stawiając na stole paczkę. To przykuło uwagę zakapiora. Przysunął ją do siebie, wstał i zaczął ją oglądać. Jakby sprawdzał czy była otwierana, czy coś widać z zewnątrz, postukał palcem w drewniane deszczułki i przez chwilę właśnie to sprawdzanie paczki wydawało się go absorbować bardziej niż dostarczyciele tej paczki. W końcu z zadowoleniem się nawet uśmiechnął, znów odsunął paczkę na środek stołu i pokiwał głową z zadowoleniem.

- Dobrze. Może być. Teraz pójdziemy do el jefe. - powiedział sięgając po swoją szklankę z połową zawartości po czym lekkim ruchem wypił ją do końca odstawiając głośnym, zamaszystym ruchem na stół. - Chodźcie. - rzucił krótko, zgarnął z sąsiedniego krzesła swój kapelusz i bez zbędnych ceregieli ruszył w kierunku wyjścia.

Stary zakapior ni w ząb się Lane nie podobał. Kruki krakały, że Cantano rezydował gdzieś w Downtown, raczej nie na zapleczu pośledniego lokalu pośrodku przysłowiowego… szaletu i to wyjątkowo parnego.
- Nie odkładajmy płaszczy na kołki, jeszcze nie czas na toast za zwycięstwo - mruknęła do reszty i splatając dłonie za plecami na wysokości pośladków, ruszyła za przewodnikiem, dumnie uniesioną brodą rysując ściany dookoła.

Chyba dobrze się stało, że jednak nie zamówili nic do picia. Wychodził od ręki i z marszu, wracając na mokrą duchotę, a Quirke chciała już wsiąść do auta i uchylić szybę w płonnej nadziei na chociaż nikły powiew zastałego powietrza.
- Myślicie, że pan Cantano ma u siebie w hm… biurze… klimatyzację? - biorąc Totha za rękę, też skierowała się do wyjścia. Na odchodne pomachała jeszcze wesoło barmanowi - Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałam takie cudo w stanie innym niż kompletny rozkład i rdza. Swoją drogą naprawdę miły lokal, musimy tu jeszcze kiedyś wpaść - łypnęła wesoło na kowboja - Tym razem coś zamówić i posiedzieć.

- Niech ma gamble - Federatka rzuciła szybkie, cierpkie spojrzenie za plecy i zmrużyła oczy - To mi w pełni wystarczy.

Rita przewróciła oczami i westchnęła po interwencji Quirke, jej zdaniem Matka Boska Tamielowska nie powinna się udzielać w rozmowach z kryminalistami. Okazywanie słabości i uległości tylko mogło zachęcić ich do wydymania grupy, czy to na gamblach, czy w inny sposób, później. Kontakty z przestępcami opierały się na sprycie i odpowiedniej demonstracji siły, bo wysokiej kultury i poddaństwa nie szanowali. Chociaż ci wyżej pozornie jej oczekiwali. Ale zamiast wchodzić im w dupę wystarczyło pokazać zwykłe posłuszeństwo, bez zginania karku.
Tia, jestem tu po hajs — powiedziała łowczyni skarbów — No chyba, że nada się na porządnego pracodawcę, chociaż kadry dobiera nieciekawe. Co może źle o nim świadczyć. Cóż, na pewno nie będę dostarczać kolejnej paczki, jak już rzuci ofertę, to niech dotyczy chociaż mojej specjalizacji.

Słysząc za plecami wywód Rity, Lane cieszyła się w głębi czarnej duszy że idzie przodem. Brak obycia, ogłady i logiki niestety był czymś powszechnym. Mało osób potrafiło patrzeć do przodu dalej niż własne zdanie, wyrobione przez skrzywiony pryzmat ambicji, lęków i duszonych frustracji.
- Każdy włodarz, ten który naprawdę się liczy, używa wielu narzędzi - melancholia w jej głosie mogłaby pozbawiać drzewa liści - Ma charty łowne, ogary pilnujące obejścia, pieski kanapowe i całe stada ptaków… słowiki, pocztowe gołębie - zrobiła prawie niezauważalną przerwę - Kruki. To, że trzymasz w piwnicy topór nie czyni cię katem… też jestem ciekawa. Jego. Ciekawe ma włości.

To mi przypomina dlaczego tak krótko zabawiłam w Federacji — stwierdziła brunetka — Świetnie tam wypadacie w gadce, ale kiedy trzeba dopilnować interesu wartego trzy tysiące gambli wysyłacie do odbioru przygłupiego goryla, wymawiając się ze swojej niekompetencji pięknymi słówkami i kwiecistymi alegoriami odnoszącymi się prowadzenia zagrody. Życie jednak to nie szermierka słowna. Tutaj trzeba opierać się na faktach, praktycznym doświadczeniu, intuicji i potrzebie sytuacji, nie pustych frazesach powtarzanych bezmyślnie od wieków w domowym zaciszu. Niestety przez pielęgnowanie tradycji i oddzielenie się od świata zewnętrznego brakuje wam szerszej perspektywy. I myślę, że na tym warto zakończyć tę jałową dyskusję. Nasze zlecenie dobiega końca, skupmy się na finalizacji transakcji. Jesteśmy tu dla konkretnego interesu, a nie by prowadzić dysputę filozoficzną.

- Fakt. Ale lepiej po prostu powiedzieć, “Zamknijcie jadaczki i chodźcie po gamble” - James poradził Ricie, której wywód trwał dla jego uszu stanowczo za długo. Ogólnie, to miał paskudne wrażenie, że z takim rozgadanym towarzystwie, “pan Cantano”, pachnący Jamesowi kolejnym bossem półświatka, jakich wielu wygryzało sobie swój kawałek raju w Zasranych Stanach Zjednoczonych najpierw się uśmieje po pachy, potem straci cierpliwość i karze po prostu poderżnąć im wszystkim gardła. James nie chciałby wtedy być blisko takiej ekipy, no bo jak można by traktować czarne, umalowane jak jakaś papuga coś, pieprzące coś o jakichś dyrdymałach z Apallachów, w dodatku z nastoletnią mateczką dziewicą i jej rycerzem. Ufał, że przynajmniej jeszcze bardziej małomówny Dwight i Rita mają na tyle oleju w głowie, że wyciągną jakieś giwery i jak zrobi się gorąco, to chociaż wygarną jak zajdzie potrzeba. Powiedzieć, że duch upadł, byłoby dla Jamesa mało. Mimo, iż świat się w zasadzie posypał, to wciąż ZSA były pięknym krajem z długą, dumną tradycją. Zrób swoje, i nie wdawaj się w zbędne gadki. Szczególnie, że Alonso nie wyglądał na takiego, co rozumiałby co do niego gadają te dziewczyny. Alonso był najpewniej prostym tłuczkiem. Takim podaj, przynieś, pozamiataj. Do takich nie gadało się grzecznie, bo tacy nie zrozumieliby dobrych manier, a subtelność to dla nich równie obce słowo co melancholia. James poprawił stetsona, sprawdził bezpiecznik strzelby i ruszył za resztą, choć jego zniesmaczona mina mówiła wszystko.

Dwight zostawiał póki co gadanie tym od negocjacji, sobie dając pozycję tego od wpierdolu. Ale też od "strzelania" przyjacielskiego przez łeb jakby ktoś z drużyny się zagalopował z pieprzeniem od rzeczy.
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 03-10-2021 o 17:59.
Witch Slap jest offline  
Stary 07-11-2020, 18:23   #37
 
Umai's Avatar
 
Reputacja: 1 Umai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputację
Czas: 2051.03.03; pt; poranek
Miejsce: Miami; ulica za barem

Prowadzeni przez niezbyt sympatycznego przewodnika szli ulicami obcego sobie miasta. Ulice były jakby nieco mnie zaśmiecone i czasem przchodzili przez prawie bezludne rejony a czasem musieli przeciskać się przez tłum jak na targowisku. Tylko te wieżowce były coraz bliższe i wyższe. Alonso wprowadził swoich gości w kolejną ulicę, tym razem jedną z tych mniej ludnych. Głosy i pstrokate postacie zostały gdzieś za plecami i pogodne niebo nad głowami i towarzysząca lekka bryza zostały takie samo.
Tamiel szła dalej zamyślona nad tym co ich czeka u pana Cantano czy nad tym co kto powiedział w barze czy po wyjściu z niego. Nie bardzo zwracała uwagę na okolicę jaką mijali zostawiając to innym. James i Rita dostrzegli jednak gdzieś w przydrożnym zaułku jaki mijali jakiegoś typka co spojrzał krzywo w ich stronę gdy mijali ten zaułek ale rzucił peta i wszedł gdzieś do środka budynku. Właściwie nic specjalnego. Co chwila kogoś mijali. Dwight też spojrzał w tamtą stronę i na chwilę widział jak przez rozwalone okno tamten wyciąga spluwę zza paska. Jakoś tak jeszcze był kawałek od ulicy jaką szli.

- Widzieliście tamtych dwóch? - zapytał cicho kowboj też patrząc w tamtym kierunku. Dźwigał tą paczkę ale widocznie spojrzał w odpowiednim momencie. Dwóch? Ani lekarka, ani złodziejka, kierowca ani gladiator nie widzieli dwóch. Jednego i to przez chwilę. Co innego Federatka. Też widziała tamtych dwóch co szykowali spluwy. I jeszcze dwóch na piętrze kawałek przed nimi. Patrzyli w dół ulicy jak sępy nad świeżą padliną.

- Dwóch na poziomie gruntu. Zajmijcie się nimi - Lane za to patrzyła trochę dalej i wyżej, czując jak krew zaczyna jej żywiej krążyć żyłami - Na górze jest dwóch kolejnych. Pierwsze piętro, drugie okno od tej wielkiej plamy. Ich zajmę ja - naciągając kaptur na głowę przyspieszyła kroku.

James szedł spokojnie dalej, zerkając na boki. Jedyne, co zrobił to położył strzelbę na ramieniu, trzymając jednak palec w pobliżu kabłąka. Kliknięcie oznajmiło, że odbezpieczył broń. Nie zamierzał jednak robić żadnych agresywnych ruchów względem pojawiających się tu i ówdzie zbirów. Takie spotkania miały swoje prawa

- Wydaje mi się, że będziesz potrzebował… obu rąk - Quirke westchnęła, patrząc w napięciu na rangera i wyciągnęła własne dłonie po paczkę - Tylko, jeśli mogę mieć prośbę… nie zostawiaj mnie samej. O ile… - sapnęła zrezygnowana. - Będzie to możliwe.

Niewiarygodne, ludzie Cantano, albo jego konkurencja coś kombinowali. Dokładnie jak zakładała złodziejka. Sama chciała poprowadzić rozmowę Alonsem i nie wychylać się z posiadaniem paczki, dopóki nie zobaczyliby gambli. Ale mleko się rozlało, musiała teraz pomóc posprzątać bajzel, którego nie spowodowała. W każdym razie teraz nie było czasu na gdybologię, a działanie. Dlatego też dobyła dyskretnie pistoletu. Jednak nie wyciągnęła go na wierzch, a jedynie trzymała skryty za połą kurtki. W pełni gotowy do strzału. Mogło to być tylko prężenie muskułów, ale wypadało zachować pełną gotowość na każdy obrót sytuacji. Jeśli padnie pierwszy strzał, postanowiła że się ukryje i zaczai na któregoś z napastników.

Gladiator rzucił okiem na szykującą się rozróbę ściągając odruchowo tarczę na ramię, w prawą dłoń łapiąc pałkę.

- No to zaczynamy. - warknął pod nosem spoglądając na przeciwników pewnym wzrokiem pełnym mordu.

No to zaczęli. Nawet nie bardzo było wiadomo kto właściwie zaczął. Po prostu się zaczęło. Melody czując, że walka i tak się zaraz zacznie wyrwała do przodu sięgając przy tym po jeden ze swoich noży. Rita szybko sięgnęła po swojego USP próbując jednocześnie znaleźć jakąkolwiek zasłonę. Teksańczycy na szybko zaczęli przekazywać sobie paczkę a gladiator gramolić tarcze z pleców. To i pewnie tamci co się na nich zasadzali zorientowali się, że ci na jakich zamierzali się zasadzić zorientowali się co jest grane. Więc musieli zacząć swoją akcję nieco wcześniej niż planowali. Ale jak już zaczęli zaraz zrobiło się głośno i gorąco.

Bladolica Federatka wyrwała do przodu. Biegła w pełnym pędzie zostawiając za plecami resztę swojej grupki, okrzyki zamieszania, pogróżki i huk wystrzałów. Nie wiedziała już co się tam działo i nie miała czasu się oglądać za siebie. Słyszała jak nad głową też huczą strzały. Ci dwaj z piętra jacy obrali ich za cel. Szybko strzelali z jakichś klamek. Ich właśnie obrała za cel. Prawie dobiegła do pudła śmietnika na jaki zamierzała wskoczyć by następnie wskoczyć na piętro do tych dwóch co strzelali prawie tuż nad jej głową. Przy okazji chyba powinna być poza ich zasięgiem i widokiem o ile się nie wychylą z okna. Ale jak to zrobią to mogłaby się znaleźć w opałach.

Pozostała piątka miała nieco inną perspektywę. Tamci z piętra co przed chwilą wskazała im Melody nie zwlekali tylko zalali ulicę gęstym ołowiem. Kule rykoszetowały i gwizdały po tej ulicy. Widocznie napastnicy stawiali na ilość ołowiu licząc, że któryś pocisk kogoś trafi. Nie mylili się. James poczuł jak gorący ołów raz i drugi wbija mu się w nogę. Bolało! Ale jeszcze dał radę ustać na nogach i odpowiedzieć ogniem. A było do kogo! Do tych dwóch z piętra dołączyło dwóch z parteru naprzeciwko. Ci też strzelali chociaż uważniej. Właściwie to jeden. Drugiemu sądząc po zdziwieniu i przekleństwach chyba zacięła się pukawka. A jakby było mało z tego zaułka który właśnie minęli wybiegło jeszcze dwóch z jakimiś pałami czy maczetami. Byli już tylko parę kroków od nich! A Dwight dopiero ściągnął tarczę z pleców i nie zdążył jej jeszcze nałożyć ani sięgnąć po broń. Rita i Danny mieli już swoje pukawki w dłoniach a Tamiel próbowała chociaż kucnąć czy co z tą paczką. Była w niebezpieczeństwie! Drewno z paczki łupnęło głucho gdy trafił w nią jakichś pocisk!

Blondynka jęknęła głośno. Choć na usta cisnęła się jej zgoła inna reakcja, nie przeklęła mimo nerwowej sytuacji. Próbując przycisnąć do siebie i osłonić resztki przesyłki, skulona przypadła na kolano, by choć odrobinę zmniejszyć pole w jakie mógł trafić pocisk.

James ruszył w głąb błotnistej uliczki zaraz za Melody. Ale kolejne dwa postrzały w nodze zauważalnie go spowalniały. Krwawił. Na nogawce spodni pojawiły się ciemne, czerwone zacieki dobitnie zdradzające, że oberwał. Każdy krok na zranionej nodze dawał mu to dobitnie odczuć. Więc niezbyt zgrabnie wyszedł mu ten bieg ale jeszcze dał radę biec. Dobiegł do kontenera na śmieci gdy bladolica Federatka już ładowała się na niego. Gdy wreszcie mógł zalec przy kontenerze, pierwszą rzeczą jaką dawała przyzwoitą osłonę ona już wybijała się do skoku ku oknu z jakiego do nich wcześniej strzelano. Teraz nadal strzelali na dwie lufy ale z dołu ich nie widział. Tylko same gnaty. Jak huczały ogniem i posyłały ołów w głąb uliczki, tam gdzie została większość grupki. Widział profil Rity jak celuje i strzela w głąb budynku. Pewnie do tych dwóch na parterze. I plecy Dwighta i Danny’ego. Obaj zwarli się z tymi co lecieli z pałami i maczetami.

Melody wyczuła, że ktoś za nią ruszył. Kątem oka rozpoznała Jamesa. Ale coś jakby okulał i wyraźnie z każdym krokiem zostawał bardziej z tyłu. Biegła po błotnistej alejce rozbryzgując błoto i kałuże jakie nie zdążyły odparować po porannej burzy. Wydawało się to szaleństwem tak biec na gołą klatę pod strzelające lufy. Ale niekoniecznie. Dość szybko tamci na górze zniknęli jej z oczu gdy znalazła się zbyt blisko okien z jakich strzelali. Więc i nie mogli do niej strzelać. Ani do Jamesa. Ale dalej strzelali do pozostałych. Nie miała czasu by się nad tym zastanawiać czy ją olali czy uznali, że uciekają. Musiała się wybić. Zdezelowane blachy ugięły się gdy z wyskoku naparła na nie dłońmi i całym ciężarem ciała. Ugięły się gdy weszła na nie resztą ciała. Zaraz wstała, odbiła się i skoczyła wzwyż, do parapetu okna. Tym razem było wyżej niż z ziemi na śmietnik. Ale dała radę! Poczuła parapet pod swoimi bladymi dłońmi. No i teraz był ten moment najbardziej ryzykowny jakiego nie dało się obejść. Musiała przejść przez ten parapet a nie było mowy by zrobiła to błyskawicznie albo dwóch strzelców stojących tuż przy oknie mogło ją przegapić. No i stało się.

- Oh Dios mio! - krzyknął zaskoczony jeden z nich gdy ujrzał bladą głowę okoloną czarnymi włosami wyłaniającą się zza parapetu. Odruchowo rozpoznała, ze trzyma amerykańskiego klasyka. A ten drugi w pewnym sensie też. Potrzebowała tylko chwili lub dwóch. Ale oni też nie wahali się ani sekundy i zrobili jedyną oczywistą rzecz w tej sytuacji. Skierowali lufy na niespodziewaną napastniczkę i otworzyli ogień. To było bardzo stresujące. Tak z dwóch kroków być pod ogniem z dwóch luf. Obie strzelały raz za razem chyba licząc, że z bliska zmiotą ją z tego parapetu potokiem ołowiu. Miało to sens. Ale wykonanie raczej nie do końca im wyszło. Większość pocisków przeszła gdzieś nad nią, rozerwała framugę, parapet przy jej dłoni ale nie wszystkie poszły w ścianę domu naprzeciwko. Jeden trafił ją w bark. Poczuła uderzenie ale kevlar pod ubraniem spełnił swoje zadanie i nie dopuścił do penetracji. Ale kolejny kawałek ołowiu ugodził ją w nogę jak już zaskakiwała na dywan. Usłyszała też znajomy suchy trzask. Jednemu z nich musiała się skończyć amunicja.

Rita widziała kąta oka jak Melody i zaraz za nią James odbiegają dalej w głąb alejki. Nie bardzo miała czas i okazję by ich obserwować. Miała znacznie bliższe zagrożenie. Ci dwaj z pałami i maczetami! I jeszcze ci dwaj w budynku naprzeciwko co strzelali do nich z parteru. I tamci nieco dalej z piętra. Wycelowała swój USP w jednego z tych dwóch na parterze. Próbowała się skupić i nie zważać na to, że skulona pod ścianą Tamiel krzyknęła w pewnym momencie jakby oberwała. Albo, że Dwight i Danny, chyba całkiem niechcący, przyjęli na siebie impet uderzenia tych dwóch co wyleciało z zaułka. Teraz mogła się skupić na tym swoim. Widzieli się. Patrzyli prosto na siebie. Jak dwaj rewolwerowcy. Przez pryzmat wycelowanej klamki. I strzelali do siebie. Ale z takim samym mizernym skutkiem. Oboje strzelali dość ostrożnie by nie trafić swoich i lepiej wycelować. Ale na razie bez skutku. Ale ten drugi z parteru chyba odblokował swoją broń bo znów wycelował i strzelał. Nie miała pojęcia czy do niej, kogoś z chłopaków czy do blondynki chroniącej paczkę. Słyszała jakiś jęk po prawej. Chyba któryś z obcych oberwał ale nie miała czasu tam patrzeć.

Dwight zorientował się, że ma za mało czasu na wykonanie swoich planów. Tak samo jak na arenie przeciwnik nie miał zamiaru dać mu okazję do wykorzystania w pełni swoich możliwości. Zdążył zdjąć tarczę z pleców i właśnie miał ją założyć na jedno ramię a potem dobyć broni i ruszyć na przeciwnika. Nic z tego! Przeciwnik prawie wpadł w niego gdy trzymał w dłoniach swoją tarczę. Walił swoją pałką całkiem nieźle. Zmusił go do obrony i przez chwilę walka była wyrównana. Kątem oka widział jak kowboj który stał się celem ataku tego drugiego też nie zdążył nic zrobić. Ale chyba trafił napastnika bo tamtego trochę zastopowało. Ale i gladiator w końcu zablokował cios spadającej na tarczę pałki i zaraz potem trzasnął nią w ramię swojego przeciwnika aż nim zatrzęsło.

Tamiel zdążyła odebrać skrzynkę od Danny’ego gdy już wokół rykoszetował ołów. Odbiegła kawałek i skuliła się na ziemi zasłaniając sobą paczkę. Widziała jak Melody i James odbiegają gdzieś dalej i jak Danny wyjmuje rewolwer z kabury. I zaraz potem wpadli na nich ci dwaj z maczetami! Teksańczyk zdążył się tylko odwrócić w ich stronę i zastąpił im drogę. Gladiator też. Chociaż trochę niechcący bo zdążył tylko zdjąć tarczę z pleców gdy już musiał walczyć ze swoim przeciwnikiem. Tą tarczą. Widziała jak jej Texas Ranger schylił się przed ciosem maczety i przy okazji zdzielił tamtego rewolwerem w kolano. Krzyknęła boleśnie gdy poczuła jak jakaś gorąca osa nicuje jej wnętrzności. Odruchowo sięgnęła dłonią do boku i dojrzała krew pomiędzy palcami. Dostała! I to mocno. Poczuła jak oblewa ją fala gorąca. Zamrugała oczami. Akurat Danny zdzielił rewolwerem tamtego w twarz. Aż nim zachwiało. Ponad jej głową gdzieś Rita strzelała się z tamtymi dwoma wewnątrz budynku. Ale bolało. Musiała się opatrzyć. Zatamować krwawienie. Jęknęła by poprawić pozycję na mniej bolesną. Czuła zapach wilgotnego błota jakie zalegało na dnie alejki. I kolorowe drobiny jakie się razem z trocinami wysypały z paczki na te błoto. Cukierki?

Rita strzelała się z tymi dwoma na parterze. Strzały z lewej, od tych z piętra umilkły chociaż nie miała czasu sprawdzać co tam się stało. Kątem oka widziała jak po prawej Dwight i Danny zdobyli przewagę bo napastnicy zaczęli uciekać jeden ubiegł tylko kilka kroków gdy powaliły go strzały z rewolweru kowboja. Ona sama wciąż jednak wymieniała ołów z tymi dwoma. Teraz już ewidentnie obaj strzelali do niej skoro tylko ona była dla nich jedynym zagrożeniem. Przy tym zagęszczeniu ognia i małych odległościach któryś pocisk musiał ją trafić. I trafił. Poczuła uderzenie w brzuch jakby ktoś ją tam trafił pięścią. Stęknęła z bólu i czuła jak po brzuchu ścieka jej coś ciepłego.

Melody zeskoczyła do wnętrza pokoju. Miała przed sobą dwóch oprychów. Ten od Colta dobył skądś sprężynowca i rzucił się na nią z własnym nożem. Ona odpowiedziała tym samym. Dwa kawałki stali pruły powietrze kierowane ramionami właścicieli. Napastnikowi prawie się udało. Jego nóż śmignął tuż przy bladej i zasapanej twarzy nożowniczki. To bieganie i skoki w tym ciepłym dniu i kevlarze pod długim rękawem to jednak wywoływały rumieńce niegodne dobrze wychowanej damy. Ale jej nóż śmignął tuż ponad ramieniem przeciwnika. Centymetr był za wolny, ona zbyt szybka, centymetr wcześniej i zablokowałby jej nadgarstek. A tak dłoń dzierżąca nóż śmignęła tuż ponad jego ramieniem i ostrze wbiło się w szyję. Tamten zacharczał. Oczy mu się rozszerzyły. Wiedział co teraz będzie. Oboje wiedzieli. Zwłaszcza jak przekręciła ostrze poszerzając ranę po czym ją wyszarpnęła. Z rozerwanej aorty chlusnęła krew jak z kranu. Mężczyzna zachwiał się, upuścił nóż i złapał się za rozerwane gardło. Próbował coś powiedzieć czy uciec. Jak tonący spojrzał błagalnie na kolegę z Berettą. A ten czy miał tam naboje czy nie to chyba było dla niego zbyt wiele. Odwrócił się i wybiegł z pokoju. Melody słyszała jego odbiegające korytarzem kroki. Wiał jakby go sama śmierć goniła.

Trafiona przed chwilą lekarka widziała, że Dwight i Danny dali odpór przeciwnikom i zmusili ich do ucieczki. Kątem oka widziała i słyszała, że chyba trafili Ritę. A Teksańczyk skorzystał teraz z rewolweru tak jak pewnie pierwotnie zamierzał. Skoro zbir z maczetą miał dość, odwrócił się i uciekł nie zamierzał go gonić. Bez zastanowienia strzelił szybko do uciekającego. Tamten dostał ze dwa razy pod rząd w plecy. Ale decydujący był ostatni strzał który odstrzelił mu kawałek głowy. Coś z niej odpadło, rozbryzgało się i napastnik padł na zabłocony asfalt jak ścięte drzewo.

James widząc, że Alonso padł po pierwszym gorączkowym trafieniu z Mossberga widział, że jednak Latynos przeżył. Bo chociaż upadł gdy na plecach wykwitły mu krwawe plamki to jęczał i próbował się dalej odczołgać. Tym razem gdy kierowca przeładował swojego Mossberga miał więcej czasu na celowanie. Chociaż cel już zaczynał wychodzić z tych zasięgów gdzie gładkolufowy ołów był najefektywniejszy. I ruchomy, dość niski cel wcale nie był taki łatwy do trafienia. Ale mimo to gdy po przeładowaniu broń huknęła ogniem to część śrucin znów omiotła czołgającego się Alonso. Tamten zawył z bólu ale wciąż chyba jeszcze żył.

Dwight walczył ze swoim przeciwnikiem zasłaniając się trzymaną tarczą albo próbując nią zdzielić oponenta. Ale ten od kowboja miał chyba dość bo odwrócił się i zaczął uciekać. Przeciwnik gladiatora widząc to chyba nie miał ochoty stawiać im czoła samotnie więc zrejterował razem z kolegą. Chociaż kolegę zaraz dopadł ołów wystrzelony z rewolweru kowboja i ten padł jak długi.

Quirke sapnęła głucho, jej oczy zrobiły się wyjątkowo wielkie. Obce ciało zagłębiło się w miękką tkankę brzucha, na parę dobrych sekund oślepiając ostrym bólem promieniującym z prawego boku. Całym ciałem lekarki szarpnęło, płuca zastygły tak jak kończyny porażone jasnym wybuchem cierpienia. Dziewczyna przyłożyła dłoń do brzucha trzy centymetry ponad kością biodrową i mocno ścisnęła, łykając razem z rozrzedzonym powietrzem cisnące się pod powieki łzy. Pomiędzy palcami przepływały ciepłe strużki, barwiąc biały materiał kolorem czerwieni, wsiąkającym w bawełnę jakby była wodą dla konającego. Próbowała się skupić, przywołując w pamięci słowa pierwszego nauczyciela. Stary wuj lubił mawiać, że człowiek musi cierpieć, bo inaczej nigdy nie nauczy się doceniać szczęścia. Radość i cierpienie to dwie połówki tego samego jabłka. Wspomnienie siwego starucha pomogło się jej zebrać, musiała myśleć niezależnie od okoliczności, w końcu była lekarzem. Sycząc i przyciskając dłoń do boku, drugą zagłębiła w torbie, szukając bandaży. Pocisk musiał ominąć wątrobę, inaczej już by nie żyła. Teraz należało się zalepić, aby nadawać do pracy. Musiała być na chodzie, na wszelki wypadek… przecież nie mogła pozwolić, aby ktoś ucierpiał. Z Grimem na początku.
- Danny! - jęknęła przez zaciśnięte zęby, po omacku szukając znajomego kształtu rolki z opatrunkiem.

Szkarłat krwi towarzyszył również Federatce. Oblepiał dłonie i ostrze noża, skapując gęstymi kroplami na zakurzone deski podłogi, pozostawiając małe plamy które wchłaniała rozrastająca się spod zwłok kałuża. Lane spojrzała na nią z kamienną miną dopiero, gdy plecy drugiego napastnika zniknęły za załomem, a w eterze rozległo się echo szybko oddalających się kroków. Wtedy też Lane szarpnęła za okalającą szyję chustę. Nie wszystko zatrzymał kevlar a jej krew była zbyt cenna, aby zdobić plebejskie ruiny.

James początkowo myślał, biegnąc w stronę prostokątnego śmietnika, że zostali zaskoczeni. Ale nie, to nie było to. Po prostu musieli być zbyt wolni i kiedy oprychy Alonso zalali uliczkę deszczem ołowiu, James szykował się do biegu. Musiał oczywiście dostać i to w nogę, bo dlaczego nie? Prawo Murphy`ego działało. Jeśli chcesz biegać pod ogniem, zawsze dostaniesz w girę. “Święta racja” pomyślał. Alonso jednak stanowił zbyt fajny cel, by sobie go odpuszczać. Po za tym wpieprzył ich w całe to gówno, i zasługiwał na porządną kulkę. James przycisnął środkowym palcem niewielki przycisk blokujący spust, wycelował i strzelił, czując miłe kopnięcie w ramię. Ruch ręką, klekot łuski o spękany asfalt i znów kolejny strzał. Alonso padł, ale James miał dziś naprawdę zjebany humor. Może to te pierdolenie Melody o jakichś psychologiach, a może te szczebiotanie Tamiel, a może to był ten pierdolony upał, fakt, że posłał kolejną brenekę prosto w czołgającego się Alonso. O dziwo, skurwysyn wciąż się ruszał.
“Albo ma na pod kurtką szafę pancerną, albo to jakiś jebany mutas” pomyślał ściągając zespół przesuwny do tyłu, repetując broń z metalicznym szczękiem i tym razem, opierając lufę o zręb śmietnika, celując staranniej postanowił posłać mu jeszcze jeden prezent.

Każdy w tym bałaganie coś tam robił, ale to wyłącznie na Ritę spadło powstrzymanie dwóch chujków z parteru. Kolesie pruli w nią jak popieprzeni. Za to ona, jak na złość, miała problem z trafieniem któregokolwiek. Ich koślawe sylwetki w cieniu korytarza oraz nieforemne łby jakoś słabo synchronizowały się z jej symetryczną muszką i szczerbinką. Latynosi z pewnością mieli więcej szczęścia niż rozumu, bo żyleta oddawała spokojne mierzone strzały zaś te patałachy z trudem układały broń w ręku, a jednak dziabnęli ją którymś z kolei wystrzałem. Kula w bebechach nie była niczym przyjemnym, dlatego powstrzymując cisnące się do oczu łzy wydała z siebie głośne przekleństwo. Złość, która w niej zebrała spowodowała, że ponowiła zalewanie ołowiem dwóch nienawistnych idiotów. Postanowiła, że nie zejdzie z pola walki dopóki nie zdejmie przynajmniej jednego z napastników.

Walka w zwarciu, to było to co uwielbiał. Skoro nie miał czasu na wyciągnięcie pałki to zaczął używać tarczy. A ta wprawiona w ruch potrafiła nieźle namieszać. Dlatego też i teraz manewrował ją i raz po raz uderzał lub zasłaniał, nie dając przeciwnikowi wolnego miejsca na trafienie gladiatora czysto. Przynajmniej przez chwilę miał zabawę, bowiem tamci nagle uznali że nie warto walczyć z kimś znającym się na tym i zaczęli wiać...

Ucieczka dwóch napastników z jakimi walczyli Dwight i Dany wydawała się punktem kulminacyjnym tej walki. Zwłaszcza jak jeden z nich odbiegł ledwo kilka kroków nim go nie powaliły kule kowboja. Ich koledzy w budynku obok widocznie musieli się zorientować, że tamci zwiewają bo też rzucili się do ucieczki. Jednego z nich trafiła wystrzelona przez złodziejkę kula. Oberwał w ramię i nieco nim na chwilę zachwiało. Ale nie na tyle by zatrzymać go w biegu na korytarz w jakim zniknął. Gdy patrzyli w trójkę na siebie sprawdzając czy coś, ktoś, jeszcze czy nie Tamiel zdążyła wyjąć bandaż. I sprawnymi, wytrenowanymi ruchami zaczęła zakładać sobie opatrunek na zranione miejsce. Musiała się opasać tym bandażem.

Siłą rzeczy więc w oczy i uszy wpadał ostatni epizod tej walki. Tam trochę dalej widzieli plecy klęczącego Jamesa który strzelał do jakiegoś powalonego faceta. A tamten chociaż powalony odpowiadał mu dokładnie tym samym. Sam rajdowiec jako osobisty uczestnik tego fragmentu pola walki miał znacznie lepszą perspektywę. Od powalonego i zakrwawionego Latynosa dzieliło go może ze dwadzieścia kroków. Może trzydzieści. Jakoś tak. Trafił już go raz czy dwa. Tamten się zaczął czołgać. Więc mu poprawił. Tym razem jednak breneka trafiła gdzieś w asfalt kilka kroków dalej. A tymczasem Alonso chyba zorientował się, że jako ledwo ruchomy i powalony cel to ma kiepskie szanse wyjść z tego cało. I dobył swojej spluwy odpowiadając ogniem. Krzyczał coś czy przeklinał. I strzelał raz za razem licząc, pewnie, że odstraszy albo i trafi przeciwnika. James zdołał przeładować gdy ołów śmigał mu przy uchu dziurawiąc zdezelowany kontener przy którym klękał. I obaj trafili się prawie w tym samym momencie. Rajdowiec przeładował shotguna, wymierzył i strzelił. Widział jeszcze, że trafił a ręka tamtego wypuszcza spluwę z łapy. Ale sam poczuł potęzne uderzenie. Jakby trafiło go kopyto w pierś. Zderzył się plecami czy oparł się o ten kontener. I usiadł. Walka była skończona. Alonso nie zdradzał już żadnych oznak życia. Ale i nieźle mu się odgryzł na koniec tą ostatnią kulą.

Piętro wyżej, wewnątrz pokoju Melody słyszała tą strzelaninę z dołu. Jej napastnik w końcu upadł na łóżko. Kurczowo złapał się za materac i w końcu razem z nim przewalił się na podłogę. Dogrywał. Za parę chwil pewnie wyzionie ostatni dech. Ale i ona sama też nie wyszła z tego bez szwanku. Musiała chociaż prowizorycznie opatrzyć sobie rany. Nie miała w tym za bardzo wprawy. Właściwie żadnej. Ale jakoś to poszło. Zawiązała sobie opaskę na udzie licząc, że to pomoże. I jak skończyła to z ulicy dochodziła cisza. Widocznie walka się skończyła. Miała więc jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Wreszcie przydała się jej katana. Bo w takiej krótkiej i chaotycznej walce nie było do tej pory na nią ani czasu ani miejsca. Jedno świśnięcie samurajskiego miecza wystarczyło by zdekapitować zabitego napastnika i chwilę potem miała już swoje pierwsze trofeum w tym mieście. Zostawiła je, wpierw obszukując zwłoki,a gdy skończyła, uniosła czerep za włosy. Zaraz też wstała powoli i nigdzie się nie spiesząc ruszyła pod okno którym weszła, zostawiając za sobą ścieżkę z krwawych kropli. Stając na parapecie wyciągnęła ramię, przyglądała się w świetle dnia wciąż drgającym powiekom.

Tymczasem na poziomie ulicy Quirke ogarnęła się na tyle, by nie przypominać szlachtowanej świni. Choć słaba i roztrzęsiona, podniosła głowę, rozglądając się po ulicy. Zobaczywszy Ritę pomachała do niej przyzywająco, mimo że oczy i tak uciekały jej do rangera kilkanaście metrów obok.

 
Umai jest offline  
Stary 07-11-2020, 22:19   #38
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 06 - 2051.03.03; pt; południe

Czas: 2051.03.03; pt; południe
Miejsce: Miami; Downtown; recepcja wieżowca Cantano
Warunki: wnętrze recepcji, jasno, cicho, ciepło, bryza na zewnątrz jasno, pogodnie, powiew, ciepło




Koniec końców do wieżowca jednego z ważniaków w tym mieście nie było aż tak trudno trafić. Samo Downtown dało się namierzyć z daleka po strzelistych wieżowcach. Z bliska już nie wydawały się takie białe, jasne i błyszczące jak z daleka. Widać było bród, wpływ czasu, huraganów, pogody i dżungli. Zielsko, pnącza, kępy traw, liany porastały w tym mieście wszystko gdzie mieszkańcy dawali im chociaż trochę spokoju. Albo zwyczajnie nie przeszkadzało im czy nie dało się tak łatwo sięgnąć. Więc z bliska ten dawny miejski klejnot głębokiego południa mocno tracił na swojej piękności. Ale tak było chyba z każdym współczesnym okruchem cywilizacji od Nowego Jorku, przez Detroit, St.Louis i Vegas. Wszędzie tam chwałę dawnych dni i świata który odszedł przykrywała rdza i patyna współczesności. A jednak w centrum Miami było całkiem nieźle z tym porządkiem. Nawet w porównaniu do przedmieść czy choćby rejonów Liberty City gdzie się zatrzymali na pierwszą noc w mieście. Tutaj wszystko wydawało się jakieś nieco czystsze i bardziej zadbane, żebraków i meneli jakby mniej a patroli z blachami Miami Vice więcej. Ostatecznie właśnie jakiś patrol Miami Vice pokierował zbłąkanego Jeepa pod właściwy wieżowiec.

Co prawda na wieżowcu nigdzie nie było napisane, do kogo należy. Żadnych napisów czy oznaczeń nie było. Ale i tak dało się poznać, że gość wchodzi do Kogoś. Nie do kogoś. Tylko do Kogoś. Do kogoś to można było po prostu wejść z ulicy. Tak się wchodziło do barów, fryzjerów i kościołów. No ale nie na spotkanie z jakimś ważniakiem. Ten schemat sprawdzał się tak w detroidzkiej Lidze, nowojorskim ratuszu, u federackich margrabiów czy teksańskich ranczerów zarządzających całymi latyfundiami. Czyli po to mieli te swoje włości i zastępy podwładnych by bez potrzeby byle kto ich z ulicy nie kłopotał. I widocznie tak smao było i tutaj. Chociaż pierwszy rzut oka robił całkiem ładne wrażenie. Głównie z powodu odnowionego wnętrza zadbanego i przyjemnego dla oka jak recepcjonistka która tam zarządzała.





Ale chociaż dziewczyna zza kontuaru w pierwszej chwili przywitała grupkę gości swoim uroczym i gościnnym uśmiechem to drugi rzut oka na pstrokatą grupkę sprawił, że ten sympatyczny uśmiech zszedł z jej twarzy. Chociaż nadal była uprzejma. Ale ludzie na tym świecie zazwyczaj odpalali żółte lub nawet czerwone światełko gdy odwiedzali ich zakrwawieni, brudni i uzbrojeni nieznajomi. Pewnie dlatego w pobliżu recepcji stało dwóch silnorękich na wypadek gdyby sympatyczna recepcjonistka miała za słabe argumenty. Obaj zrobili się czujni gdy do recepcji weszła bladolica czarnula z przypiętym mieczem, gringo z shotgunem, kowboj z rewolwerem w kaburze albo półnagi mięśniak obwieszony narzędziami mordu. Ochroniarze nie byli tak dyskretni i finezyjny jak ich sympatyczna koleżanka z recepcji więc wcale nie ukrywali swojej podejrzliwości dla obcych. I mieli miny jakby zastanawiali się czy już ich wyrzucić czy jeszcze trochę poczekać. Ale na razie dali działać swojej koleżance.


---



A pstrokata, brudna, ubłocona i zakrwawiona grupka z założonymi świeżymi opatrunkami jeszcze w południe prezentowała się znacznie bardziej wyjściowo. Wtedy bardziej pasowali do składania wizyty tutejszym ważniakom. Zwłaszcza zabiegi łagodnej blondynki by zrobić się na wyjściowo przyniosły efekt. Co dało się dostrzec choćby barze u Baylei’a jak przyciągała zaciekawione spojrzenia. Ale też po tej krótkotrwałej i chaotycznej strzelaninie w bezimienny zaułku ta praca włożona w swój wygląd dzisiejszego poranka tym bardziej wydawała się zmarnowana.

Walka była krótka i chaotyczna. Skończyła się zanim się na poważnie zaczęła. Napastnicy chyba nie spodziewali się tak skutecznego oporu bo gdy tylko ponieśli pierwsze straty dali sobie spokój i zwiali. Niestety dla napadniętych nawet po walce nie było jasne kim byli i co ich motywowało do tej napaści. Czy był to przypadkowy czy celowy napad. I jaka była w tym rola Alonso. Wszyscy bowiem albo uciekli albo zginęli. W tym sam Alonso. Przy jego ciele jak i pozostałych dwóch nie znaleźli niczego co by mogło pomóc jakoś ich zidentyfikować. Jakieś ręcznie skręcane szlugi, zapalniczki, medaliki z krzyżami czy świętymi raczej tanie i pospolite. Najcenniejsza wydawała się broń. Chociaż nawet na nie świadczyła o zasobności napastników.

Przy zastrzelonym przez kowboja napastniku jego maczeta wydawała się jedyną wartą zabrania rzeczą. Nie miał nawet broni palnej. Pewnie dlatego atakował tą maczetą. Przy tym zasztyletowanym przez Melody podobnie. Ale miał wyższy status bo oprócz sprężynowca znalazłą przy nim Colta 1911. Z pustym magiem. Widocznie ten pusty, suchy dźwięk co słyszała to była jego spluwa. W kieszeni znalazła jeden zapasowy i pełny magazynek i kilka nabojów luzem. Co świadczyło, że raczej nie był przygotowany do dłuższej wymiany ognia. Sam pistolet chociaż jako model bardzo solidny i niezawodny nosił ślady długotrwałego użytkowania i wydawał się być w nie najlepszym stanie. Chociaż czy się to przekładało na wymianę ognia to musiałby sprawdzić strzelając na próbę. A naboi było dość mało. Dopiero Alonso wydawał się przy nich krezusem. Miał ładny, solidny nóż jakiego nie powstydziłby się sam Rambo. I całkiem solidnego Sig Sauera z prawie pełnym magazynkiem. W końcu zdążył strzelić tylko kilka razy nim dobiła go breneka James’a. I miał przy pasku dwa zapasowe magazynki do niego.

Ledwo ucichły strzały jednej walki a zaczęła się kolejna. Tym razem wyścig z czasem jaki prowadziła drobna blondynka z upływającą krwią i czasem. Zaczęła od Rity która z rannych była najbliżej. Danny pomógł się dostać jednej do drugiej gdy już upewnił się, że Tamiel jest cała. Zaabsorbowany walką dopiero jak ta się skończyła zorientował się, że blondyna oberwała. Schylił się by zajrzeć przez okna do parteru gdzie przed chwilą jeszcze byli ci dwaj do jakich strzelała Rita. Ale ci właśnie się zmyli. Więc podbiegł do lekarki która właśnie podciągała sukienkę zasłaniając krew i świeże bandaże jakimi musiała obwiązać sobie cały brzuch. A potem przyszła kolej na Ritę.

Złodziejka oberwała w brzuch tak samo jak Tamiel. Ale miała szczęście w nieszczęściu. Pocisk jaki lekarka wydłubała szczypczykami do wyciągania kul okazał się dość słaby. W każdym razie wszedł dość płytko. Kierowane wprawnym dłońmi szczypce zagłębiły się w ranie powodując nieznośny ból i gwałtowną reakcję Rity. Łatwiej to się robiło na stole operacyjnym, w zaciszu zabiegowego, z jasnym oświetleniem i podanym znieczulaczem. I najlepiej jeszcze z kimś do pomocy. Tutaj brakowało tego wszystkiego. Ale przy tylu ranach Tamiel nie miała wyboru. Musiała sztukować z tego co było. Obnażyć brzuch Rity by dojść do rany, wyjąć kulę, przemyć ranę i zająć opatrunki. Potem mogła jeszcze zszyć ranę ale potem. Teraz nie miała na to czasu. Tak samo by wyjąć sobie kulę jaka tkwiła w jej ranie. Grzebanie w swojej własnej ranie było znacznie trudniejsze niż w cudzej. Dobrze, że nie dostała w plecy czy gdzieś gdzie mogła sama się sobą zająć. Łatwiej by było gdyby ktoś wyjął z niej tą kulę.

Po Ricie przyszła kolej na Melody. Bladolica Federatka sama do podeszła do lekarki widząc, że schodzi jej na opatrywaniu Rity. Zdążyła już jakoś obwiązać sobie nogę chustą, zdekapitować swoją ofiarę. A potem triumfalnie wyrzucić ją na zewnątrz. Głowa uderzyła o pokrywę śmietnika jaka posłużyła jej za półpiętro w drodze na okno. To usłyszał już trochę przymroczony James który wciąż siedział oparty o śmietnik mocując się ze zdjęciem własnej koszuli by jakoś nią zatamować co się dało. Podniósł głowę do góry akurat by zobaczyć jak po chwili turlania się czegoś zza krawędzi spadła świeżo obcięta głowa. Spadła może o krok od niego, potoczyła się i znieruchomiała. Z obciętej szyi wciąż obficie krwawiły wszelkie żyły i co to tam jeszcze było.

A Federatka zeskoczyła na pokrywę śmietnika w ślad za swoim trofeum. I to był błąd. Zabolało! Poczuła jakby prąd ją kopnął od tego świeżo przestrzelonej nogi. Musiała ją teraz oszczędzać. Na szczęście ze śmietnika na ziemię było bliżej. Przeszła ten kawałek co przed chwilą przebiegła akurat na końcówkę opatrywania Rity. W porównaniu do Rity to rana Melody wydawała się lekarce lżejsza. W końcu to co obrywało się w korpus gdzie były te wszystkie niezbędne, witalne organy które wręcz uwielbiały łamać w pół z bólu i wykrwawiać na śmierć to rany kończyn na ogół były mniej groźne. Chociaż akurat rana nogi mogła ograniczać mobilność. Ale była dość czysta, kula przeszła na wylot więc nie trzeba było babrać się z jej wydłubywaniem. Zostało przeczyścić ranę i zabandażować. Potem pod nogawką spodni Melody została tylko przestrzelina i zakrwawiony ślad a przez dziurę widać było biel bandaża.

No i został ostatni pacjent. James wciąż siedzący pod śmietnikiem. Oberwał w nogę i na koniec w klatę. Czuł to. Naprawdę to czuł. Teraz gdy adrenalina zaczynała schodzić zaczynały się problemy. Każdy oddech bolał. Nie miał pojęcia ile by tak wytrzymał na tej zawiązanej koszuli bez prawdziwej pomocy. Gdy się nachyliła nad nim blondynka z szwajcarskim krzyżem na piersi i torbą medyka w dłoni to naprawdę to mogło dodać otuchy. Z bliska lekarka zaś widziała, że stan ich kierowcy jest poważny. Oberwał dwa postrzały w nogę. Ale poza tym, że dwa to wydawały się równie poważne jak te u Melody. Ale ten postrzał w pierś to już była grubsza sprawa. Poprosiła Dwighta i Danny’ego by go przenieśli do kamienicy. I tam na jakimś zdezelowanym stole kuchennym miała i tak lepsze warunki niż w zabłoconej i zacienionej alejce.

Szczypce do wyciągania kul znów poszły w ruch. James zareagował równie gwałtownie jak Rita. Nie było dziwne. Każdy tak reagował gdy kawałek nierdzewnej, chirurgicznej stali grzebał mu na żywca w otwartej ranie. Ale po paru stresujących chwilach tej walki kawałek zdeformowanego ołowiu był już na zewnątrz. Teraz sprawne palce blondynki obleczone w lateksowe rękawiczki mogły zająć się bandażowaniem rany. Poszła na to cała rolka bandaża. Potem jeszcze dwie gazy na każdą z nożnych przestrzelin. I już. Udało się. Dobrze, że James zatkał się tą koszulą bo inaczej mógłby stracić więcej krwi a tak to jakoś się w ostatniej chwili udało założyć jej porządne opatrunki.

---


Gorączka adrenalinowa zaczęła opadać. Pojawiły się pierwsze symptomy. Wydawało się, że z każdym krokiem i chwilą te przestrzeliny bolą coraz mocniej. Ale sytuacja się poprawiła gdy zaczęły działać painkillery jakie po wszystkim dała im medyczka. Pomogły opanować sytuację przynajmniej na jakiś czas. Póki zdecydowali się być na chodzie. Podała im też po tabletce antybiotyku co miał pomóc zwalczyć ewentualne zakażenia jakie mogły się wdać w świeżo zadane rany w ciągu kilku czy kilkunastu godzin. Zwłaszcza w tym tropikalnym klimacie.

Po chwili dyskusji, obszukaniu trupów zdecydowali się zawrócić do pozostawionego przed barem Bailey’a Wranglera. W końcu bez Alonso nie mieli pojęcia gdzie jest ten wieżowiec jego szefa. Te wieżowce były już całkiem blisko ale który z nich należał do Cantano? Więc jak nie wiedzieli który to łatwiej było chyba jeździć i szukać niż chodzić. Zwłaszcza jak tylko dwoje z nich wyszło z tej krótkotrwałej i chaotycznej potyczki bez szwanku.

Więc wrócili do Jeepa, pojechali w wieżowce, popytali i w końcu po tym ostatnim spotkaniem z tutejszymi siłami porządkowymi trafili we właściwe miejsce. Do tej recepcji. Całkiem ładnej i ładnie utrzymanej. I z wentylacją! Zarówno na kontuarze recepcji jak i pod sufitem kręciły się wentylatory tworząc przyjemną bryzę w przyjemnie zacienionym miejscu. I tak, pierwsze i drugie wrażenie mówiło, że są w siedzibie kogoś znacznego. Ale ten ktoś jest dopiero za etapem recepcji. No a właśnie przez tą walkę w zaułku nie prezentowali się najlepiej. Brud, pot, błoto, krew, bandaże. I widoczne uzbrojenie chyba nie wzbudzali zaufania wśród drużyny gospodarzy. A ich od pierwszego kontaktu reprezentowała ta miła dla oka brunetka. Jakby miała plakietkę z imieniem to byłaby jak żywcem wyjęta z jakiejś przedwojennej recepcji.

Było też jeszcze coś co mogło deprymować drużynę gości. Podczas walki trochę popękała paczka. Na tyle, że odłupało się na tyle, że wysypały się trociny i w środku pokazał się fragment czegoś. Dzbana? Figurki? Coś chyba z jakiejś gliny czy fajansu. Do tego to też było rozbite. A z wnętrza wypadło kilka cukierków. Takie kolorowe, w papierkach. Trudno więc było uznać, że paczka pozostała nienaruszona.

- W czym mogę wam pomóc? - zapytała recepcjonistka miłym tonem jakby nie dowidziała tych wszystkich bandaży, krwi i błota w pół tuzinie gości. Dwaj ochroniarze stali w milczeniu kilka kroków obok z podejrzliwymi minami też czekając na odpowiedź gości.

_______________________

[size="1"]Mecha 06

Opatrywanie ran po walce

Tamiel > Rita; wyjmowanie kuli (SPR + Chirurgia): Kostnica 14>17 suk = 3 tury (T 08 - T 10)

Tamiel > Rita: opatrywanie ran (SPR + P.Pomoc): Kostnica 9>6 suk = 2 tury (T 11 - T 12)

Tamiel > Melody: opatrywanie ran (SPR + P.Pomoc): Kostnica 8 suk = 2 tury (T 13 - T 14)

Tamiel > James: wyjmowanie kuli (SPR + Chirurgia): Kostnica 4 suk = 3 tury (T 15 - 17)

Tamiel > James: opatrywanie ran (SPR + P.Pomoc): Kostnica 14 suk = 3 tury (T 18 - 20)


---


żar tropików; Rita: Kostnica 6 > nic
żar tropików; Melody: Kostnica 9 > nic
żar tropików; Tamiel: Kostnica 20 > -1
żar tropików; James: Kostnica 16 > nic
żar tropików; Dwight: Kostnica 18 > nic
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 10-11-2020, 11:37   #39
 
Umai's Avatar
 
Reputacja: 1 Umai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputację

Czas: 2051.03.03; pt; przedpołudnie
Miejsce: Miami; Alejka za barem Baileya

Ludzi określają ich czyny. To, co wybierają. To, czemu stawiają opór. To, za co gotowi są umrzeć, zaś życie nie jest sprawiedliwe. Zajęło Quirke trochę czasu, zanim to zrozumiała, ale okazywało się zawsze, że los znajdzie sposób, żeby rozczarować. Można było snuć plany, a życie i tak pchało człowieka w przeciwnym kierunku: kiedy po coś sięgnie, to się sparzy. Gdy myśli, że ma szansę przejść ten jeden raz przez ważny dzień bez perturbacji… cóż. Doszukiwanie się sensu w działaniu mechanizmu świata byłoby nierentowne. Mimo tego należało próbować, a z przeciwnościami się pogodzić jak powinno robić się z rzeczami na które nie ma się wpływu. Należało postarać się przeżyć i umożliwić to innym. Takie było najważniejsze zadanie lekarza, a jego rany i ból byłyby tylko pustą wymówką. Niemniej utrata krwi i nerwy w pierwszej chwili mąciły Tamiel wzrok, gdy klęczała w rudym od krwi błocie, trzęsącymi dłońmi wyciągając przeciwbólową szprycę. Nie dokończyła, gdy nagle słońce zasłonił jej ciemny cień. Odruchowo zasłoniła się ramieniem, aby chociaż chronić głowę przed nowymi obrażeniami.

- Tami? - ton głosu cienia nad jej postacią wyrażał zaniepokojenie. I rozpoznała w nim swojego rangera.
- Tami co się stało? Oberwałaś? - niepokój wzrósł gdy kowboj klęknął przy niej więc się zrównali ze sobą i widzieli się już wyraźnie. Wreszcie mogła go zobaczyć od frontu i lepiej mu się przyjrzeć. Przez wcześniejsze parę nerwowych chwil tej chaotycznej strzelaniny byli na to zbyt zajęci. Dopiero teraz. Był trochę spocony, miał zaczerwienione policzki. Ale chyba był cały. Nie widziała na jego ubraniu ani rozdarć ani krwi. Za to widziała i czuła jak ją złapał za ramiona jakby chcąc ją podtrzymać czy sprawdzić w jakim jest stanie.

Ulga zastąpiła niepokój, dziewczyna pozwoliła sobie na krótkie westchnienie i szybko tego pożałowała. Ból zgiął ją do ziemi, ręką przycisnęła świeżo obandażowany bok, a gdyby nie druga para dłoni pewnie by się przewróciła. Mimo tego podniosła głowę i spróbowała się uśmiechnąć.
- T… to nic - odetchnęła parę razy zanim dodała to najważniejsze pytanie - Jesteś ca… cały Danny?

- Oberwałaś?! O matko… Jak? Kiedy? Od kogo? Jak się czujesz? Możesz wstać?
- ranger szybko szperał wzrokiem po jej sylwetce pewnie próbując zlokalizować to oberwanie. - I mi nic nie jest. To jakieś patałachy były. - po chwili dopiero dodał coś uspokajającego na swój temat.

- To… to n-nic - blondynka powtórzyła przez rwący oddech i dla niej samej jej głos wyszedł piskliwy. Przełknęła ślinę - To n… nic. Jeśli jesteś cały, to… nic. Nic mi nie jest. Kula… jedna, nie uszkodziła niczego a-ale nie mogę… - zrobiła przerwę żeby zaczerpnąć powietrza. Nawet ciężko jej się mówiło, jednak nie wolno było poddać się słabości, chociaż oczy jej się szkliły, a usta drżały. Uśmiechała się, na tyle, ile mogła, pokrwawioną dłoń kładąc uspokajająco kowbojowi na ramieniu.
- Najważniejsze, że nic ci… nie jest. Cieszę się… nie potrzebujesz więcej b… blizn - sapnęła parę razy i podjęła - To jedna kula… ale nie mogę jej wyjąć. Nie… nie teraz. Co z resztą? A tamci? I-ilu rannych?

- No już w porządku.
- kowboj widząc w jakim stanie jest Tamiel nieco się uniósł i objął ją troskliwie przytulając do swojej klaty. Chwilę ją tak trzymał nim znów się odezwał.
- No ja jestem cały. Dwight chyba też. Rita chyba oberwała. A James i Melody to nie wiem bo polecieli tam dalej. - powiedział cicho rozglądając się po wspomnianych kolegach i koleżankach rozsypanych po całej alejce.

Quirke pozwoliła sobie na minutę zastoju, otoczona ciepłem i troską korzystała z nich, a rany jakoś jakby mniej bolały.
- Danny… potrzebuję twojej pomocy - powiedziała cicho. Oparta ciężko o rangera najchętniej nigdzie by sie nie ruszała, niestety miała swoje obowiązki. Tym razem mniej przyjemne niż żartobliwe badanie niby kontuzjowanego Grima. W wygodnym, szerokim łóżku.
- Pomożesz mi dojść do Rity? Obawiam… obawiam się, że sama nie dam rady.

- Pewnie.
- kowboj przytaknął i powoli zaczął wstawać pomagając też wstać poranionej blondynce. Podtrzymywał ją gdy szli ten kawałek do ich poranionej koleżanki. Rita też musiała dostać w brzuch bo widać tam było taką samą krwawą plamę jaką miała Tamiel.
 

Ostatnio edytowane przez Umai : 11-11-2020 o 21:55.
Umai jest offline  
Stary 10-11-2020, 18:09   #40
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
Pisane razem z Umai, dzięki :)


Południe, zaraz po walce z Alonso i jego kumplami.
Miami, Baysite, alejka niedaleko baru Bailey’go.

Fartownie dla rannej, pierwszą osobą, którą zajęła się Tamiel była łowczyni skarbów. Dziewczyna siedziała na ziemi z wojskowym nożem w ręku, rozcinając ubiór zabitego Latynosa, kiedy podeszła do niej lekarka z całym swoim medycznym asortymentem.
Wielkie dzięki za pomoc — wycedziła do przygotowującej się do działania blondyny, na razie dociskając kawał ubrania odcięty z ofiary Danny’ego do krwawiącego otworu w brzuchu — Widzę, że sama nieźle oberwałaś, jak się czujesz?
Blondynka odkleiła się od holującego ją kowboja i opadła ciężko na kolana obok niebieskookiej, przez moment zamierając w bezruchu, a jedynym niestatycznym elementem jej sylwetki były poruszające się pod skórą policzków szczęki. Czuła się paskudnie, słabo i najchętniej wróciłaby do hotelu, aby dokończyć własne opatrywanie, ale to potem. Nie wypadało się rozklejać kiedy inni potrzebowali pomocy.
Czy na to pytanie mogę odpowiedzieć dopiero w obecności mojego adwokata? — wysiliła się na dowcip, otwierając medyczną torbę — Nie ma sprawy, zawsze do usług… zaraz cię posklejamy i nie martw się o mnie. Bywało gorzej
Przy realnej odpowiedzi o samopoczucie uśmiech się jej skwasił, westchnęła.
Boli jak diabli i przy każdym ruchu mam wrażenie, że mi ta kula skacze w brzuchu — przyznała, zakładając rękawiczki — Ale to nic, drobiazg. Przecież nie mogę samolubnie zająć się sobą, kiedy dookoła tylu rannych. Połatam się porządnie, jak wrócimy do hotelu, na razie starczy, że nie krwawię. Sukienki mi szkoda, naprawdę ją lubię… choć tutaj, musimy podwinąć ci ubranie.
Wyciągnęła ręce do pomocy.
Prócz brzucha oberwałaś jeszcze gdzieś?
Nie, na szczęście nie — odpowiedziała specjalistka od zabezpieczeń przyglądając się ranie Quirke, widząc ją, jej własna jakby mniej ją bolała — Doceniam twoją pomoc, biorąc pod uwagę, że oberwałaś gorzej niż ja. Co by nie gadać o twoim podejściu do życia, dla swoich pacjentów musisz być niczym anioł. Dopóki będziesz się trzymać takich kolesi, jak ten Danny, powinnaś dać sobie mimo wszystko radę. I pomóc wielu ludziom. Jest w tym coś szlachetnego, o czym tacy jak ja dawno zapomnieli. Życie na pustkowiu nie jest łaskawe, nikomu nie pobłaża.
Mam szczęście do ludzi — blondynka uśmiechnęła się ciepło i ścisnęła dłoń złodziejki — Wiem… nigdy nie jest łatwo, żyjemy w… ciekawych czasach. Ale wciąż pozostajemy ludźmi… dobrze, teraz trochę zaboli.
Uśmiech zszedł z jej twarzy na rzecz troski. Sięgnęła po szczypce.
Usunę kulę, postaraj się myśleć o czymś przyjemnym. Jak zachód słońca nad oceanem. Podobno piękny widok… do tego szklaneczka czegoś mocniejszego, kosz pełen smakołyków i miłe towarzystwo — przystawiła szczypce do krwawiącej dziury w brzuchu pacjentki — O, albo pomyśl, na co wydasz te wszystkie gamble z nagrody. Już niedługo będziesz naprawdę bogata — dorzuciła, a metal wcisnął się w ciało na poszukiwanie zbłąkanej kuli.


Przez moment Ricie nawet udało się coś wyobrazić, ciepły piasek pod nagimi stopami wyściełający równo wybrzeże Carson Beach, a także piękny widok na lazurową, lśniącą w południowym słońcu Old Harbor... a potem z hukiem uderzyły bomby chemiczne Molocha i wybudziła się wizji z wrzaskiem. Był to okrzyk męki operowanej.
Kurwa! — wydarła się gdy Tamiel mocniej zagłębiła się narzędziem w jej ranę. Mimo że ruchy tamtej cechowała nadzwyczajna precyzja i delikatność, to przez to całe grzebanie w nadmiarowym otworze ciała złodziejka poczuła wypalający jej trzewia, drażniący płomień potwornego bólu.
Wybacz — wycedziła, zaciskając z całych sił zęby. Quirke z pewnością nie chciała źle, ale bez odrobiny cierpienia taka operacja obyć się nie mogła. Rita była tego świadoma.
Jestem kurewsko wdzięczna, ale sama rozumiesz... — dodała, wykrzywiając twarz w nieprzyjemnym grymasie, przy okazji zauważyła Jamesa i dziękowała losowi, że nie była w jego skórze — Ten to dopiero oberwał, wcale mu nie zazdroszczę… ała! — syknęła z bólu, gdy niezbędny, acz gwałtowny ruch ze strony operującej podrażnił jej ranę i konwulsyjnie targnął jej ciałem.
Już… jeszcze chwila… jeszcze sekundka, już ją mam. Wytrzymaj jeszcze chwilę, zaraz będzie po wszystkim — blondynka mamrotała uspokajająco, manewrując szczypcami, aż do momentu gdy szarpnęła nimi do tyłu. Wtedy też odetchnęła z wyraźną ulgą, z miejsca przykładając kawałek gazy do rany, aby chwilowo nie krwawiła.
I już… już po wszystkim. Widzisz, jaka jesteś dzielna? — zdobyła się na słaby uśmiech, pokazując Ricie ołowianą kroplę uwięzioną między kleszczami, które odłożyła na ziemię.
— Teraz tylko zaszyć, zabezpieczyć i po krzyku — wzięła głęboki wdech i z miejsca zaczęła ostatnią fazę opatrywania.
Rozumiem wszystko, nie przejmuj się. Wolę nie myśleć, jakich będę wieczorem używać epitetów, gdy to samo będę robić ze sobą… obawiam się, że w żadnej przyzwoitej rozmowie nie da się ich później powtórzyć — parsknęła wesoło — Myślę, że jeśli się nie pospieszę, James sam sobie wygryzie, co trzeba, a resztę zaleje benzyną i wypali, żeby się nie paprało… ok, teraz już będzie lepiej — odłożyła igłę, a wzięła gazę — Teraz jeszcze ostatnia warstwa, potem coś przeciwbólowego i przeciwzapalnego iii... widzimy się rano na zmianie opatrunków. Postaraj się dziś nie nadwyrężać, dobrze? W razie gdyby któryś szew puścił, a gaza zrobiła czerwona, od razu mi powiedz. Załatamy…
Przepraszam — westchnęła na koniec blondynka — Ale naklejki „dzielny pacjent” mi się skończyły.
Niech to szlag! Jakbym wiedziała, to bym sobie więcej pokrzyczała — zaśmiała się kwaśno Rita — W każdym razie wielkie dzięki za połatanie felczerko. Jakbyś kiedyś zatrzasnęła się w pokoju, potrzebowała porady w kwestiach damsko-męskich albo miała szwankujący kawałek elektroniki, to wal jak w dym.
Zakończyła, mrugając porozumiewawczo znad uchylonych lustrzanek.
Ale teraz spiesz pomóc innym, ja tu sobie już poradzę — dodała klepiąc po koleżeńsku Teksankę w ramię.
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 10-11-2020 o 21:14.
Alex Tyler jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172