Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-11-2020, 19:35   #36
Witch Slap
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rUagNA1jqa0[/MEDIA]
Południe; Bar Bailey’a

W każdym powtórzeniu, w każdej próbie powtórzenia czegoś jest coś niedelikatnego. Każdy krok: lekki czy ciężki, czy coraz cięższy - jest niepowtarzalny, jednorazowy. Nie ma cofanki, gdy chciało się oddychać. Taki jest zawsze, przy ruchu naprzód, punkt wyjścia do każdego kroku. Wychodząc z dusznej, przesyconej zapachem potu puszki Wranglera, Melody Lane liczyła po cichu, że prze wciąż ku mecie, zamiast wracać w kierunku linii startu. Dłuższą chwilę przyglądała się frontowi baru Baileya, marszcząc przy tym brwi i krzywiąc usta.
- Ujdzie - skwitowała ze standardowo ponurą miną. Znała dobrze takie życiowe chwile, w których coś nakazuje wymianę uśmiechów, albo chociaż przesłanie uśmiechu w jedną stronę, i chodź wydaje się to proste oraz nieskomplikowane, to coś innego, jakaś trudna do określenia wewnętrzna psychiczna bariera udaremnia ludzkie wysiłki i o uśmiechu można tylko pomarzyć... pod warunkiem iż pamięta się jeszcze, że czasem uśmiech nic nie kosztuje. Albo wystarczyło mieć po swojej stronie kogoś, komu to wychodzi lepiej.
- Zejdźmy z tej duchoty - powoli ruszyła w stronę wejścia - Może ich wino nie okaże się skwaśniałe.

- Masz jeszcze ochotę na alkohol w takich warunkach? Podziwiam, naprawdę - Quirke niechętnie wyszła z jeepa, skubiąc nerwowo wiszący na szyi łańcuszek ze złotym, równoramiennym krzyżem. Pewnie nie powinna go zakładać idąc na spotkanie z kimś prawdopodobnie udzielającym gościny ludziom noszącym identyczne precjoza, ale nie umiała go schować. To by było tchórzostwo i wypięcie na wyznawane ideały. Wzięła głęboki wdech, a potem przywołała na spiętą twarz uśmiech.
- Miejmy to za sobą - rzuciła pozornie wesoło do reszty towarzyszy, biorąc Grima pod ramię i gestem wskazała zachęcająco na wejście do baru.

Podróż miejską dżunglą, co wcale nie było wyświechtaną metaforą, nie należała do najprzyjemniejszych, ale w końcu udało się dotrzeć do celu i wypakować z nagrzanego wozu. Rita pewnie dziękowałaby za to bogu, gdyby nie była zatwardziałą ateistką. Wysunęła się więc tylko z tylnego siedzenia na popękaną jezdnię i spojrzała z ulgą na szyld baru Baileya.
— No, nareszcie kurwa. Dość gnicia w piekarniku, wreszcie przechodzimy do konkretów.

James spokojnie poczekał, aż wszyscy wyładują się z samochodu, podjechał kilka metrów dalej, aby porządnie zaparkować auto na krawężniku, potem sam wyszedł, zamykając wszystkie szyby i drzwi na cztery spusty. Kluczyki schował głęboko do kieszeni skórzanej kurtki, a strzelbę trzymał w zgięciu łokcia. Nie, aby nie ufał kontaktowi. Broń była swego rodzaju polisą ubezpieczeniową na każdą okazję

Przyjemnie spędzony czas z dziewczyną był tym czego potrzebował. Rozluźnienia, relaksu, naładowania się psychicznie. Oraz poprawić sobie humor. Od seksu nie było nic lepszego, nawet walka na arenie nie mogła tego przebić.

- Wszyscy gotowi i wypoczęci widzę. - rzekł Dwight do ekipy z uśmiechem na twarzy - Pora zająć się zleceniem.

A teraz po wyjściu z wozu zadarł głowę w górę i rozejrzał się po okolicy. Poprawił chwyt broni, tak na wszelki wypadek. Nigdy nie było wiadomo co się może wydarzyć, a w budynku na bliskim dystansie to on miał zawsze lepszą pozycję niż strzelcy.

W końcu więc cała wranglerowa grupka przeszła przez drzwi wejściowe. Na zewnątrz znów lekka bryza i otwarte powietrze sprawiały przyjemniejsze wrażenie niż wnętrze nagrzanego słonecznym blaskiem samochodu. A wewnątrz lokalu można było się schronić przed słonecznym żarem. Blask nie raził już oczu a wewnątrz panował lekki półmrok. W sam raz by odpocząć od południowego Słońca.

Wejście całej grupki wywołało liczne spojrzenia gości. Jak zresztą zawsze gdy do środka jakiegoś lokalu wchodził ktoś nowy nie mówiąc, że w liczbie mnogiej. Wewnątrz było dość gwarno, w końcu była pora obiadowa albo sjesty. Zależy jak patrzeć. Widocznie tubylcy w tą porę licznie ściągali do lokalu. Ale jakoś nikt nowych nie zaczepiał. Nie licząc paru ciekawskich spojrzeń tu i tam.

O dziwo, patrząc na tendencję życiowego pecha, szło przez pierwszy moment nawet się zdziwić. Ludzie, zamiast ostrzyć noże i ćmić przyklejone do warg skręty z machorki, po prostu jedli. Nikt też nie sztyletował obcych wzrokiem. Jeszcze.
- Może nawet wino będą mieli znośne, ale to zaraz - Federatka mruknęła zamyślonym tonem, robiąc krok w bok, aby blondynka w kiecce miała łatwe przejście pod bar. Dyskretnie przepatrywała stoliki w poszukiwaniu pobliźnionego Latynosa pasującego do opisu ich kontaktu - Quirke zrób nam dobre wrażenie.

Tamiel prychnęła, kręcąc delikatnie głową. Chrząknęła żeby przeczyścić gardło i pozbyć się z podniebienia posmaku niepewności.
- Powiedzenie do kogoś dzień dobry jeszcze nikogo nie zabiło - odpowiedziała cicho, przechodząc obok bladolicej i posłała jej wesoły uśmiech - Ani nie podnosi temperatury ciała powyżej drugiego stopnia hipotermii… dajcie mi proszę chwilę. - minęła grupkę, potem pierwszy stolik i drugi. Szła lekkim krokiem, trzymając na twarzy pogodną minę, aż doszła do baru i człowieka stojącego po drugiej stronie.
- Dzień dobry - przywitała się, spoglądając na chyba barmana i podjęła łagodnym głosem - Przepraszam, że odrywam pana od pracy, ale czy mógłby pan mi pomóc? Szukam kogoś, kogo nazywają panem Alonso, miał się tu z nami spotkać… jest już może? Ewentualnie, jeśli nie stanowiłoby to problemu, mógłby pan udzielić informacji gdzie go spotkać? Będę bardzo wdzięczna i niezwykle zobowiązana. - skończyła robiąc wielkie oczy jak kot z bajki widzianej kiedyś, w dzieciństwie, na starym odtwarzaczu dvd gdzieś na plebanii w teksańskiej wiosce.

Mężczyzna za barem był mocno ciemnej karnacji. Dlatego wyraźnie na tej ciemnej twarzy kontrastowały biała oczu czy biel zębów. A te ułożyły się w minę zdziwienia. Zmrużył oczy, trochę przekrzywił głowę, spojrzał gdzieś w bok na chyba barmankę czy kelnerkę bo też stała za ladą no i znów wrócił spojrzeniem do blondynki po drugiej stronie baru.

- Dzień dobry. - odparł po tej krótkiej chwili konsternacji. Całkiem przyzwoitym angielskim. Jakby uświadomił sobie, że ta zwłoka wyszła nieco niezręcznie i chciał to jakoś naprawić. - Alonso? - powtórzył nazwisko o jakie pytała blondynka. - To tamten o. - wskazał brodą na jednego z wielu klientów przy jednym z wielu stolików. Ten jednak był jednym z niewielu który siedział sam. I przybrał dość znudzoną pozę za częściowo pustą szklanką i butelką. Aparycję miał mało sympatyczną. Jedną z tych co lepiej było nie spotkać po zmroku sam na sam w jakimś zaułku. Ale zgadzał się z opisem. Latynos, brzydka blizna na twarzy, wąsy. No tak to jakoś im opisano, że ktoś taki miał na nich czekać w tym barze.

Blondynka podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku i rzeczywiście, dojrzała człowieka pasującego do opisu kogoś, kto w życiu jadł chleb z niejednego pieca… i to zapewne często nienależącego do niego samego.
- Dziękuję panu serdecznie, bardzo mi pan pomógł - wróciła uwagą do barmana, kiwając mu głową w podzięce - To wiele ułatwia, pewnie za niedługo wrócę coś zamówić, ale teraz proszę mi wybaczyć - dygnęła, wycofując się do reszty ekipy.
- Tamten stolik trzeci od okna. Samotny jegomość z butelką i szklanką - pokazała dyskretnie spojrzeniem na kierunek, woląc nie pokazywać niczego palcem i parsknęła - Wygląda… groźnie. Naprawdę cieszę się, że nie muszę z nim siedzieć sama i ehh… - westchnęła, wracając do pogody ducha - To co, idziemy się przywitać?

Rita przyjrzała się owemu Alonso. Był to kawał skurwiela, ale biorąc pod uwagę jak chujowo się czuła i że nie tak dawno prawie wykorzystał i oskórował ją o wiele groźniejszy drab, nie była w stanie wykrzesać z siebie ni krztyny strachu czy respektu.
No to chodźmy, nie potrzebujemy chyba oficjalnego zaproszenia? — zapytała retorycznie ruszając z miejsca.

- Moglibyśmy zamówić coś, co pije. Zawsze przyjemniej rozmawia się, jeśli zaczynamy od poczęstunku ii… - lekarka zaczęła mówić, ale widząc spojrzenie jakim obdarzyła ją Federatka zająknęła się i westchnęła - Iii.. chyba nie będzie wielkim nietaktem, jeśli po prostu załatwimy sprawę od ręki.

- Przesyłka mu wystarczy - z miną dawno zamarzniętych zwłok Lane ruszyła za Ritą, po drodze łapiąc Anioła pod łokieć i nakierowała w odpowiednią stronę, ciągnąc ze sobą.

James z miną wybitnego znudzenia, lub być może pełnego luzu spokojnie podążył za kobietami. Rzucał jedynie niedbałe z pozoru spojrzenia na pozostałą klientelę baru. Alonso mógł mieć jakąś obstawę i dobrze było wiedzieć którzy to.

Trudno było przegapić grupkę nowo przybyłych do baru. Tak samo jak to, że się rozglądają po lokalu bez zajmowania miejsc by wreszcie po wysłaniu kogoś do barmana skierowali się ku jednemu stolikowi pod oknem. Więc już gdy Rita torowała drogę pomiędzy stolikami zderzyła się z ponurym i nieprzychylnym spojrzeniem latynoskiego zakapiora. A gdy stanęła obok jego stolika zaraz otoczyła ją reszta towarzystwa. Latynos w milczeniu zeskanował ich po całości i z osobna.

- Czego? - burknął równie sympatycznie jaką miał aparycję. Wyglądał na pewnego siebie i otaczająca go grupka pstrokatych obcych chyba nie robiła na nim większego wrażenia. Na chwilę zawiesił wzrok na strzelbie Jamesa nim podniósł wzrok na to co ten miał pod kapeluszem. Zresztą ta strzelba w łapach przykuwała spojrzenie nie tylko tego gościa lokalu ale i paru osób przy stołach obok jakich przechodzili. James zaś nie miał pewności co do tego z kim może być ten Latynos. Albo z nikim. Albo wszyscy tutaj byli jego kumplami. Bo jakoś cała sala rzucała w ich stronę spojrzenia najpierw jak weszli, potem jak stali, jak przechodzili przez salę a teraz jak zatrzymali się przed tym stołem.

— A jak myślisz? Mamy przesyłkę dla twojego szefa bystrzaku — rzuciła złodziejka artefaktów siadając naprzeciwko zbira — Czekamy na dalsze instrukcje. Cantano pewnie już zaciera ręce, więc nie każmy mu czekać.

- Ta? Gdzie ta przesyłka? I dla was to senior Cantano. - mężczyzna nadal nie wydawał się poruszony. Spojrzał na Ritę obrzucając ją krótkim spojrzeniem widocznie czekając na pokazanie tej paczki na dowód, że są tymi na jakich czeka.

Atmosfera zaczynała niepotrzebnie gęstnieć, zupełnie jakby nie miało znaczenia że w zestawieniu z pozostałą klientelą, ekipa z Wranglera stanowiła kroplę w morzu. Quirke westchnęła w duchu, ciężko i powoli wzięła się w garść. Latynos działał jej na nerwy, szarpiąc struny grające strachem gdzieś głęboko wewnątrz głowy.
- Prosimy o wybaczenie, jesteśmy z daleka i długa droga za nami - wtrąciła się, stawiając na spokojny ton i uprzejmy uśmiech. Skinęła starszemu mężczyźnie karkiem - Jeszcze do końca nie rozeznajemy się w tutejszych zasadach, kurtuazja z czasem… - jej mina stała się przepraszająca - pokrywa się kurzem. Nie mieliśmy na celu obrażania nikogo, tym bardziej szanowanego członka Rady. Postaramy się nie marnować pańskiego cennego czasu w ilości większej, niż to absolutnie konieczne - obróciła twarz do rangera - Kochanie pokażesz panu przesyłkę?

Latynos zareagował podobnie jak niedawno barman. Zmrużył oczy i chyba przez chwilę nie bardzo wiedział co powiedzieć i jak zareagować. W pewnym sensie wyratował go Teksas Ranger stawiając na stole paczkę. To przykuło uwagę zakapiora. Przysunął ją do siebie, wstał i zaczął ją oglądać. Jakby sprawdzał czy była otwierana, czy coś widać z zewnątrz, postukał palcem w drewniane deszczułki i przez chwilę właśnie to sprawdzanie paczki wydawało się go absorbować bardziej niż dostarczyciele tej paczki. W końcu z zadowoleniem się nawet uśmiechnął, znów odsunął paczkę na środek stołu i pokiwał głową z zadowoleniem.

- Dobrze. Może być. Teraz pójdziemy do el jefe. - powiedział sięgając po swoją szklankę z połową zawartości po czym lekkim ruchem wypił ją do końca odstawiając głośnym, zamaszystym ruchem na stół. - Chodźcie. - rzucił krótko, zgarnął z sąsiedniego krzesła swój kapelusz i bez zbędnych ceregieli ruszył w kierunku wyjścia.

Stary zakapior ni w ząb się Lane nie podobał. Kruki krakały, że Cantano rezydował gdzieś w Downtown, raczej nie na zapleczu pośledniego lokalu pośrodku przysłowiowego… szaletu i to wyjątkowo parnego.
- Nie odkładajmy płaszczy na kołki, jeszcze nie czas na toast za zwycięstwo - mruknęła do reszty i splatając dłonie za plecami na wysokości pośladków, ruszyła za przewodnikiem, dumnie uniesioną brodą rysując ściany dookoła.

Chyba dobrze się stało, że jednak nie zamówili nic do picia. Wychodził od ręki i z marszu, wracając na mokrą duchotę, a Quirke chciała już wsiąść do auta i uchylić szybę w płonnej nadziei na chociaż nikły powiew zastałego powietrza.
- Myślicie, że pan Cantano ma u siebie w hm… biurze… klimatyzację? - biorąc Totha za rękę, też skierowała się do wyjścia. Na odchodne pomachała jeszcze wesoło barmanowi - Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałam takie cudo w stanie innym niż kompletny rozkład i rdza. Swoją drogą naprawdę miły lokal, musimy tu jeszcze kiedyś wpaść - łypnęła wesoło na kowboja - Tym razem coś zamówić i posiedzieć.

- Niech ma gamble - Federatka rzuciła szybkie, cierpkie spojrzenie za plecy i zmrużyła oczy - To mi w pełni wystarczy.

Rita przewróciła oczami i westchnęła po interwencji Quirke, jej zdaniem Matka Boska Tamielowska nie powinna się udzielać w rozmowach z kryminalistami. Okazywanie słabości i uległości tylko mogło zachęcić ich do wydymania grupy, czy to na gamblach, czy w inny sposób, później. Kontakty z przestępcami opierały się na sprycie i odpowiedniej demonstracji siły, bo wysokiej kultury i poddaństwa nie szanowali. Chociaż ci wyżej pozornie jej oczekiwali. Ale zamiast wchodzić im w dupę wystarczyło pokazać zwykłe posłuszeństwo, bez zginania karku.
Tia, jestem tu po hajs — powiedziała łowczyni skarbów — No chyba, że nada się na porządnego pracodawcę, chociaż kadry dobiera nieciekawe. Co może źle o nim świadczyć. Cóż, na pewno nie będę dostarczać kolejnej paczki, jak już rzuci ofertę, to niech dotyczy chociaż mojej specjalizacji.

Słysząc za plecami wywód Rity, Lane cieszyła się w głębi czarnej duszy że idzie przodem. Brak obycia, ogłady i logiki niestety był czymś powszechnym. Mało osób potrafiło patrzeć do przodu dalej niż własne zdanie, wyrobione przez skrzywiony pryzmat ambicji, lęków i duszonych frustracji.
- Każdy włodarz, ten który naprawdę się liczy, używa wielu narzędzi - melancholia w jej głosie mogłaby pozbawiać drzewa liści - Ma charty łowne, ogary pilnujące obejścia, pieski kanapowe i całe stada ptaków… słowiki, pocztowe gołębie - zrobiła prawie niezauważalną przerwę - Kruki. To, że trzymasz w piwnicy topór nie czyni cię katem… też jestem ciekawa. Jego. Ciekawe ma włości.

To mi przypomina dlaczego tak krótko zabawiłam w Federacji — stwierdziła brunetka — Świetnie tam wypadacie w gadce, ale kiedy trzeba dopilnować interesu wartego trzy tysiące gambli wysyłacie do odbioru przygłupiego goryla, wymawiając się ze swojej niekompetencji pięknymi słówkami i kwiecistymi alegoriami odnoszącymi się prowadzenia zagrody. Życie jednak to nie szermierka słowna. Tutaj trzeba opierać się na faktach, praktycznym doświadczeniu, intuicji i potrzebie sytuacji, nie pustych frazesach powtarzanych bezmyślnie od wieków w domowym zaciszu. Niestety przez pielęgnowanie tradycji i oddzielenie się od świata zewnętrznego brakuje wam szerszej perspektywy. I myślę, że na tym warto zakończyć tę jałową dyskusję. Nasze zlecenie dobiega końca, skupmy się na finalizacji transakcji. Jesteśmy tu dla konkretnego interesu, a nie by prowadzić dysputę filozoficzną.

- Fakt. Ale lepiej po prostu powiedzieć, “Zamknijcie jadaczki i chodźcie po gamble” - James poradził Ricie, której wywód trwał dla jego uszu stanowczo za długo. Ogólnie, to miał paskudne wrażenie, że z takim rozgadanym towarzystwie, “pan Cantano”, pachnący Jamesowi kolejnym bossem półświatka, jakich wielu wygryzało sobie swój kawałek raju w Zasranych Stanach Zjednoczonych najpierw się uśmieje po pachy, potem straci cierpliwość i karze po prostu poderżnąć im wszystkim gardła. James nie chciałby wtedy być blisko takiej ekipy, no bo jak można by traktować czarne, umalowane jak jakaś papuga coś, pieprzące coś o jakichś dyrdymałach z Apallachów, w dodatku z nastoletnią mateczką dziewicą i jej rycerzem. Ufał, że przynajmniej jeszcze bardziej małomówny Dwight i Rita mają na tyle oleju w głowie, że wyciągną jakieś giwery i jak zrobi się gorąco, to chociaż wygarną jak zajdzie potrzeba. Powiedzieć, że duch upadł, byłoby dla Jamesa mało. Mimo, iż świat się w zasadzie posypał, to wciąż ZSA były pięknym krajem z długą, dumną tradycją. Zrób swoje, i nie wdawaj się w zbędne gadki. Szczególnie, że Alonso nie wyglądał na takiego, co rozumiałby co do niego gadają te dziewczyny. Alonso był najpewniej prostym tłuczkiem. Takim podaj, przynieś, pozamiataj. Do takich nie gadało się grzecznie, bo tacy nie zrozumieliby dobrych manier, a subtelność to dla nich równie obce słowo co melancholia. James poprawił stetsona, sprawdził bezpiecznik strzelby i ruszył za resztą, choć jego zniesmaczona mina mówiła wszystko.

Dwight zostawiał póki co gadanie tym od negocjacji, sobie dając pozycję tego od wpierdolu. Ale też od "strzelania" przyjacielskiego przez łeb jakby ktoś z drużyny się zagalopował z pieprzeniem od rzeczy.
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 03-10-2021 o 17:59.
Witch Slap jest offline