Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-11-2020, 23:08   #85
Arthur Fleck
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
Ten moment kiedy, pordzewiałe, okute żelazem drzwi zamknęły się za jego plecami, uświadomił mu, że nie da się wykuć własnej przyszłości. Nie w tych czasach, nie w tym świecie, gdzie jednego dnia na twoją cześć oddają salwy z karabinów a drugiego trafiasz do cuchnącej gównem i chorobą ciemnicy. Bóg jeden wie ile razy przeklinał ten moment, w którym odważył się rzucić mu wyzwanie, gdy pomyślał, że zajmie jego miejsce i ukradnie jego dziedzictwo. Gdyby wiedział z jakim diabłem przyjdzie mu się zmierzyć zabrałby Lanę i opuścił Rubieże. Uciekałby z krzykiem nie odwracając za siebie. Syndykat Czaszek wierzył, że wojna stwarza szansę. Wyrównuje różnice. Żaden polityk, żadna korporacja nie jest w stanie narzucić ci swoich praw, wmówić ci, że jesteś zerem i pokornie godzić na swój nędzny los. Wojna przetasowała talię i ponownie rozdała karty. Wolność! Jakże gorzko teraz brzmiało to słowo w ustach człowieka, który siedział skuty łańcuchami w komórce niewiele większej niż drewniany wychodek. Jakże gorzko brzmiało gdy wypowiadał je William Vanhoose. Pozwolił im uwierzyć, że są dzikimi kartami, dżokerami, asami w rękawie. I nikt przez te wszystkie lata nie zauważył jak ten oszust rozplata swoje sznureczki a oni stają bezwolnymi marionetkami. Nie wyznawał ich wartości, nie wierzył w chaos i anarchię, nie wierzył w wolność. Z wojowników autostrady, rabusiów i złodziei chciał zrobić korporację i stanąć na jej czele. Młody łupieżca wykrzyczał mu to w twarz, gdy leżał na nim okrakiem i okładał pięściami. Przez jedną minutę, gdy Vanhoose leżał na piasku brocząc krwią, wierzył, że właśnie wykuł swoją przyszłość. Zgodnie z niepisanym prawem wygrał pojedynek i stał się nowym przywódcą Syndykatu. Kiedy jednak spojrzał na twarze drabów i żylet stojących w kręgu, dotarła do niego straszna prawda, że zasady gry się zmieniły. Sekundę później dostał kolbą karabinu w plecy, stracił oddech. Lana krzyczała, ktoś spoliczkował ją i popchnął do tyłu. Upadając zdążyła osłonić brzuch, w którym nosiła ich dziecko. Wtedy widział ją po raz ostatni. Tej nocy jego nowym domem stała się cuchnąca gównem i chorobą ciemnica. Kolejne dni spędzone na uwięzi odliczał obserwując rankiem promienie wchodzącego słońca wpadające przez szczeliny desek. Równo rok później okute żelazem drzwi otworzyły się z hukiem, wywlekli go za łańcuch na zewnątrz, słońce omal nie wypaliło mu oczu. Jego ciało zmieniło się i choć karmili go surowym mięsem, wyglądał jak nieszczęśnicy z chorobą popromienną, blade, wychudzone, wyżarte przez nowotwór kościotrupy. Zmieniły się też jego usta, nabrzmiałe, w dotyku przypominające wosk. Gdyby nie Lana, gdyby nie ich dziecko, dawno już by z sobą skończył przegryzając sobie żyły albo wieszając na łańcuchu. Teraz wszystko już mu było obojętne. Kiedyś pragnął stanąć na czele Syndykatu a teraz marzył tylko o szybkiej kuli w łeb. W tumanach kurzu i piasku pojawił się mężczyzna kroczący w towarzystwie drabów i żylet. Tych samych drabów i żylet, którzy kiedyś go zdradzili. Choć mężczyzna nosił maskę chroniącą przed pyłem, jeniec bez trudu go rozpoznał. Ta twarz śnić mu się będzie już do końca życia. Vanhoose trzymał w ręku zawiniątko. Zbliżył się a potem wcisnął mu do wychudzonych rąk owinięte w szmaty dziecko.
- Gratuluję, masz syna – powiedział przywódca Syndykatu Czaszek. Chłopczyk miał nie więcej jak rok, swoimi wielkimi, ciemnymi oczami przyglądał się przezroczystej jak papier twarzy jeńca, gaworząc przy tym pojedyncze sylaby. Po kościstych policzkach młodego łupieżcy pociekły łzy.
- Powinieneś dać mu jakieś imię – zaproponował Vanhoose.
Jeniec rozejrzał się po twarzach żylet, otaczających swojego przywódcę.
- A Gdzie Lana!?
Odpowiedziała mu cisza.
- Gdzie ona jest? Co jej zrobiłeś!?
- Gdzie ona jest? Hmmm. Niektórzy by powiedzieli, że siedzi po prawicy Ojca. Ja zaś myślę, że ostatnią jej część znajdziesz w wiadrze, do którego się wypróżniasz.
Gdyby nie trzymał wtedy synka przy piersi, rzuciłby się w ostatnim samobójczym ataku i przegryzł mu tętnicę. Zamiast tego wydał z siebie ryk rozpaczy, który echem niósł się po pustyni. Vanhoose podszedł bliżej, przyklęknął, tak że ich twarze znalazły się naprzeciwko siebie.
- Widzę w tobie wielki potencjał chłopcze. Nie traktuj tego jak porażki, lecz jako szansę, nowy początek. Razem rzucimy ten świat na kolana. Chciałeś zająć moje miejsce, więc spełnię twoje życzenie. Od dziś jesteś Williamem Vanhoose. Noś z dumą to nazwisko.
Splunął resztkami śliny, która pociekła po szkle zakrywającym przenikliwe oczy diabła a potem zaszlochał żałośnie. Kiedy Vanhoose zabierał mu synka z rąk, młody łupieżca nie miał sił zaprotestować.
- Chłopiec zostanie pod moją opieką. Zadbam żeby niczego mu nie zabrakło.
- Nie rób mu krzywdy, błagam…
- Drogi Williamie, przecież nie jestem potworem.
Odwrócił się a potem ruszył w tym samym kierunku, w którym przyszedł. Człowiek, który został właśnie ochrzczony imieniem swojego kata zdążył tylko krzyknąć.
- Lucas! Ma na imię Lucas!
Szesnaście lat później leżał w sterylnym ambulatorium, zabandażowany i podpięty do aparatury. Śnił o rzeczywistości, w której nigdy nie spotkał Williama Vanhoose i nosił imię, które wybrała mu matka a które dawno wymazał z pamięci. Nagle wszystkie monitory zgasły, podobnie jak czerwona lampka w kamerze skierowanej wprost na jego łózko. Magnetyczne drzwi rozsunęły się cicho.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Duam7RMOjNU[/MEDIA]

Tego dnia po raz pierwszy od wielu miesięcy na pustyni spadł deszcz. Rzęsiste krople odbijały się od kadłuba kosmicznego statku, wygrywając swoją żałobną pieśń. Tego dnia życie miało stracić wielu ludzi. Dobrych i złych. Uczciwych i podłych. Odważnych i tchórzliwych. Gdy budzili się rano snuli swoje plany i marzenia. Dzień zaczął się całkiem zwyczajnie do momentu, gdy nagle na statku padło zasilanie. Zbliżało się południe. Truposz wciąż się wylegiwał w barłogu po suto zakrapianej kolacji, Bożydar i Rita zapijali kaca w jednej ze spelunek w Kraterze. Miła szła na spotkanie z Rogerem. To ona wychodząc z treningu kadetów, pierwsza zobaczyła, jak światła oświetlające aerodynamiczny korytarz zaczynają po kolei gasnąć aż tunel pogrążył się w półciemnościach. Awaria trwała niecałą minutę, potem zasilanie wróciło. Kwadrans później zawyła syrena alarmowa, lampy zapaliły się na czerwono, rzucając złowieszczą poświatę na twarz żylety. Semedi chcąc nie chcąc musiał usłyszeć syrenę i otworzył w końcu oczy. Dostrzegł jak drzwi do kwatery się rozsuwają a do środka wpadają uzbrojeni żołnierze.
- Gdzie są Coltowie!? – krzyczał komandos z Ruchu Oporu mierząc do strzykawy z karabinu maszynowego. Dwóch pozostałych zaczęło przeszukiwać mieszkanie, brutalnie przewracając stół, zaglądając do szaf i pod prycze.
- Idziesz z nami dziwaku!
- Poruczniku, był rozkaz, by zatrzymać tylko Oddziały Ochrony. To cywil – zauważył jeden z żołnierzy.
- A chuj, jebać go – warknął porucznik i wojskowi wybiegli zostawiając Truposza z domysłami co się mogło stać.
Bożydar i Rita nie mogli usłyszeć syren alarmowych. Siedzieli przy jednym ze stolików w spelunce a deszcz kapał im na głowy przez deski w zbitym byle jak daszku. Spotkanie pewnie dalej odbywałoby się w miłej atmosferze, gdyby sfatygowane drzwi nie otworzyły się z hukiem a do środka nie wbiegł blady jak ściana drab, którego Maruder bez problemu rozpoznał. Vincent był chirurgiem, który nie raz zszywał go i składał. Szczycił się tym, że podczas operacji, ręka mu nigdy nie zadrżała, teraz jednak wyglądał jak paralityk. Podszedł do baru, zamówił setkę, wychylił ją duszkiem. Gdy zauważył Bożydara podszedł do jego stolika i usiadł na wolnym krześle. Głos mu drżał jakby wykopali go przed chwilą z grobu.
- Ruch Oporu zatrzymuje Oddziały Ochrony. Podobno jeden z waszych zajebał w ambulatorium Vanhoose’a, złapano go na gorącym uczynku jak wstrzykiwał mu coś do kroplówki. Idą po was!
Vincent wychylił to co zostało na dnie szklanki Rity, a potem wstał i wybiegł w deszcz. Gdzieś w tle rozległy się krzyki a potem odgłosy wystrzałów stłumione przez uderzające o dach krople.
Bogumiła szła korytarzem w akompaniamencie syren alarmowych, otoczona czerwoną poświatą lamp. Minęli ją jacyś przerażeni technicy, uciekający przed czymś lub przed kimś. Dotarła w końcu do kantyny. Tym razem drzwi nie były zamknięte i rozsunęły się gdy tylko podeszła bliżej. Roger siedział na krześle odwrócony tyłem do wejścia. Gdy podeszła bliżej zobaczyła, że obok niego na zimnej metalowej posadzce leży pistolet. Krew spływająca po policzku z przestrzelonej skroni zdążyła już prawie zakrzepnąć. Głowa technika opadała na ramię, jakby zasnął zmęczony. W drugiej ręce trzymał kartkę, na której przeczytała jedno słowo ‘PRZEPRASZAM. MUSIAŁEM TO ZROBIĆ”. To było jego pożegnanie i… przyznanie się do winy? Tak mogła by pewne pomyśleć ona i śledczy, który będzie badał sprawę, lecz patrząc na kartkę przypomniała sobie noc spędzoną w Obserwatorium. Z kieszeni wyciągnęła liścik, który zostawił jej na pożegnanie. Pismo się różniło. Pożegnalnego listu nie napisała ta sama osoba. Chwilę później w głowie usłyszała głos. Ludzki a jednak zupełnie inny.
PANI KAPRAL. RUCH OPORU ZA CHWILĘ PANIĄ ARESZTUJE. PROSZĘ ZNALEŹĆ BRATA I STĄD UCIEKAĆ.
Odwróciła się i zobaczyła w drzwiach szarą istotę o oczach wielkich i czarnych jak wszechświat nocą.
 
Arthur Fleck jest offline