Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-11-2020, 22:06   #43
Umai
 
Umai's Avatar
 
Reputacja: 1 Umai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ibeFnxKiom8[/MEDIA]
Czas: 2051.03.03; pt; przedpołudnie
Miejsce: Miami; Alejka za barem Baileya

Dopiero gdy reszcie załogi nie groziło już wykrwawienie, mogli powolnym krokiem wrócić do Wranglera, choć tempo w porównaniu do marszu w poprzednią stronę mieli wyczuwalnie wolniejsze. Część utykała, inni praktycznie wisieli na swoich kompanach lub podpierali czym popadnie, byle zachować pion. Pochód powoli, acz uparcie zmierzał do celu, zaś koniec peletonu zamykała para Teksańczyków, których tempo było najwolniejsze. Co parę metrów musieli na moment przystanąć i nie z winy kowboja który nie dość, że niósł torbę medyczną blondynki, to jeszcze ciągnął przewieszoną ramieniem przez jego kark. Na szczęście leki przeciwbólowe zaczynały działać, więc przystanków na trasie robiło się coraz mniej.
- Myślisz… kim byli tamci ludzie? - Quirke spytała cicho, ruchem głowy wskazując gdzieś za plecy.

- Nie wiem. Chyba jacyś bandyci. - powiedział idąc powoli by dała radę nadążyć za nim. Chociaż cała pstrokata kolumna straciła wiele ze swojej wesołości i płynności ruchów jakie okazywali na tej samej drodze jakiś kwadrans temu. Zastanawiał się chwilę.

- Chyba im nieco namieszaliśmy w planach. Wyglądali dość biednie. Prawie nic nie mieli. - kowboj mówił jakby sam się nad tym teraz zastanawiał.

- Nagrodę dostaje ten, kto dostarczy paczkę. Komuś - lekarka spochmurniała, patrząc pod nogi żeby się nie potknąć przez przypadek. Z ulgą wieszała się na towarzyszu, trzymając się go kurczowo, tak jak pionu - Ludzie tutaj wydają się dość… - zawahała się -... mało majętni. Nie wydaje się, aby mieli tu w okolicy rancza, gdzie zawsze da się nająć do pomocy i trochę zarobić. Żaden nie miał… chyba tylko… - zacięła się, szukając odpowiedniego sformułowania - Mam wrażenie, że pan Alonso nas wystawił swoim. Nie winię go, przecież gdy widzi się biedę swoich braci lepiej ich wesprzeć, niż kogoś przejezdnego i całkiem obcego. Tylko naprawdę nie powinni atakować, patrząc na samego Dwighta już to zakrawa na samobójstwo… a widziałeś tę głowę Melody? - wzdrygnęła się i syknęła chwilę potem - Desperacki ruch… tak nie powinno być. Gdyby podeszli i porozmawiali normalnie przecież jakoś mogliśmy to rozwiązać. Jeśli byli głodni i potrzebowali gambli dla swoich rodzin oddałabym im swoją część, nie musieli atakować - zrobiła przerwę i dokończyła smutno - Nie musieli umierać.

- Widziałem.
- wzrok Teksańczyka spoczął na czarnych plecach czarnowłosej idącej przed nimi. - Najpierw się zastanawiałem co ona tam niesie. Myślałem, że jakąś małą torbę. Dopiero jak podeszła do nas bliżej to… - urwał gdy zabrało mu słów na to niecodzienne trofeum ich koleżanki. Tego widocznie się nie spodziewał. Pokręcił jeszcze głową i znów tak przeszli kilka kroków.

- Myślisz, że Alonso nas wystawił? - zapytał idącą obok blondynkę. Przez kilka kroków myślał nad tym intensywnie. - Może… Nie wiadomo. Teraz i tak nie żyje to się go nie zapytamy. - westchnął ale mówił niepewnie nie mając jeszcze wyrobionego zdania na ten pomysł.
- Ale jeśli nawet to mało ich było. Może 1 do 1. Chociaż pewnie nie wiedział ilu przyjedzie z tą paczką. - wahał się gdy znajdował argumenty i na jedną i na drugą opcję. - Po tych zabitych nie bardzo było widać kim są. I dla kogo pracowali. Właściwie przy nich ten Alonso to wyglądał jak bogacz. Ale może obiecał im nagrodę. A może jego napadli tak samo jak nas. Trudno powiedzieć.- przyznał po chwili rozważań na ten temat.

- Nie patrzyłam czy do niego strzelają, ani czy on strzela do nas… przepraszam - blondynka zrobiła skruszoną minę - Pamiętasz człowieka od którego dostaliśmy paczkę? Tego Afroamerykanina z przerwą między zębami. On był jeden. Na jednego tylu ludzi spokojnie by wystarczyło… szkoda. Albo znaleźliśmy się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze - skrzywiła się i zaraz dodała weselszym tonem - Ale najważniejsze, że nikt od nas nie zginął i że tobie nic nie jest. - popatrzyła w bok na twarz kowboja bardzo poważnym wzrokiem - Martwiłam się o ciebie, ciągle… hm, nie chcę, aby coś ci sie stało. Musi mi pan coś obiecać, panie Toth. Powiem panu coś ważnego, jeśli mi to pan obieca.

- Nic mi nie jest.
- uśmiechnął się całując ją w skroń zaraz potem. Ale połknął haczyk bo spojrzał na nią z zaciekawieniem.
- Co takiego? - zapytał nie bardzo wiedząc, że będzie teraz żartować czy coś innego.

- Obieca mi pan, że nie będzie zgrywał bohatera - odpowiedź lekarki przyszła po chwili napięcia. Zwolniła też kroku aby móc się skupić na rozmowie - Że cokolwiek by się nie działo zachowa pan rozsądek i nie da się wpakować do dołu z ziemią… metaforycznie i… - zacięła się, a potem przymknęła oczy, cicho stękając przy zakutym boku -Przeżyj, jeśli sytuacja będzie zła nie poświęcaj się dla nikogo. Przeżyj i bądź zdrów - znów spojrzała mu w oczy - Tylko o to cię proszę.

- Nie bój się nic mi nie będzie. Wszystko będzie dobrze.
- rzekł z łagodnym uśmiechem i uspokajającym tonem przyciągając ją na chwilę nieco bardziej do siebie.
- Też na siebie uważaj. Dobrze? - zrewanżował się podobną prośbą.

- Będę uważać, obiecuję - przełknęła ślinę i gorzką pigułkę. Dając słowo należało go dotrzymać, a różnie bywało. - Teraz twoja kolei.

- Obiecuję nie strugać bohatera.
- powiedział uśmiechając się do niej i całując ją w policzek.

Słysząc to dziewczynie ulżyło, wypuściła wstrzymywane powietrze, a jej uśmiech nabrał kolorów przestając być bladym cieniem na ściągniętej bólem twarzy.
- Trzymam cię za słowo i… zapewne zabrzmi to dość - zacięła się, szukając natchnienia gdzieś z boku ulicy - Dość naiwnie to zabrzmi, bo nie znamy się nawet roku, ale nie chciałabym cię stracić - mówiła powoli, zbierając się w sobie po każdym zdaniu, lecz mówiła. - Dzięki tobie jestem szczęśliwa i… nie chcę myśleć, co by było, gdybym znów musiała się uczyć żyć samej - wreszcie przeniosła wzrok na jego oczy - To tak jakbym… lubiłam moje życie, ale teraz dopiero wiem czego w nim brakowało, a raczej kogo. Nadajesz mi rytm. Uwielbiam twój uśmiech, spojrzenie. To że mogłabym rozmawiać z tobą bez końca. Przy tobie nawet najbardziej ponury dzień nabiera kolorów. Chcę powiedzieć - zacięła się, gubiąc w tym co odstawiało się wewnątrz jej własnej głowy. Dokończyła zrezygnowana - Po prostu bądź przy mnie, razem stworzymy coś… dla czego warto będzie żyć.

- Nie bój się. Będę przy tobie.
- zapewnił ją tak spokojnie i po prostu, z tym swoim łagodnym uśmiechem, że wydawało się to pewne i twarde jak asfalt po jakim szli. Zaśmiał się cicho zaraz potem.
- I tak nie chciałem wracać. Sam. To miałem zamiar jeszcze trochę zostać. Pomóc ci znaleźć tych z obozu i w ogóle. - przyznał po chwili jakie miał do tej pory plany. I wydawało się, że też nie było mu na rękę wracać lada dzień samemu do Teksasu.

Quirke parsknęła, a jej policzki poczerwieniały. Wychodziło, przynajmniej w jednej z prawdopodobnych wersji, że ranger miał swój plan i go z premedytacją wykonał… a ona nie była zła, wręcz przeciwnie.
- Teraz i tak musisz tu zostać dwa miesiące… w wersji minimalistycznej miesiąc - powiedziała lekko speszona, uśmiechając się z rezygnacją - Wiesz, zeszłego wieczora… i w nocy… i nad ranem… a potem w łazience i ekhm, co zrobisz jeśli się okaże że nie wrócisz tam sam? Do domu… który będzie trzeba szybko stawiać.

- Mam paru kolegów co się znają na budownictwie.
- odparł nie speszony ranger obejmując blondynkę na ile to było możliwe gdy tak szli za innymi a ona miała kulę w przestrzelonym brzuchu. Przynajmniej leki przeciwbólowe działały więc nie było to takie dokuczliwe.
- Miesiąc czy dwa brzmi nieźle. Akurat poznamy okolicę. Może znajdzie się coś ciekawego. - wzruszył ramionami na znak, że jakoś perspektywa opóźnienia powrotu do ich rodzimej krainy wcale go nie przeraża.

Kropki w głowie lekarki połączyły się w jeden spójny obraz, zaśmiała się i zaraz syknęła, gdy musiała przycisnąć rękę do zranionego boku.
- Jeszcze powiedz, że masz już oblatanego kolegę stolarza który akurat, oczywiście przypadkiem, zna się na robieniu kołysek - popatrzyła na kowboja z nieukrywaną uwagą i sapnęła - Tam na stole w kuchni… ty to zrobiłeś specjalnie! - z cieniem wyrzutu dźgnęła go łokciem w żebra.

- Sam to zrobiłem specjalnie? - zaśmiał się niby obrażony takim niesłusznym oskarżeniem.
- I kolega od kołysek? - zamyślił się szukając natchnienia w błękitnym niebie nad ich głowami. - Myślę, że stary Johan dałby radę. Tylko już go skleroza łapie. Ale podobno nadal jak ma drewno do ostrugania to cała skleroza mu przechodzi i dalej pracuje jakby miał 18 lat. - dodał poważnie na znak, że ma takiego kandydata do roboty o jakiej mówili. Coś było w tym co mówił bo stary Johan był stolarzem, podobno niezłym i faktycznie już głowa i pamięć mu nieco zaczynały szwankować.

- Nie mówiłam, że zrobiłeś to sam, tylko specjalnie i z premedytacją wykorzystałeś moją zgodę… i… i nie mówię, że nie chciałam, ale wtedy… mimo że miałeś zakupy w kieszeni. W spodniach… i… Jezu, Danny - blondynka jęknęła osiągając Mount Everest zażenowania. Rzeczywiście wiele mebli w mieście wyszło spod reki starego Johana. Quirke kojarzyła nawet ze dwie kołyski. Dość wiekowe…
- To skoro da radę kołyskę… jeszcze mi powiedz, że wcale nie zamówiłeś zawczasu bujanego konia, takiego na biegunach. Bo przecież do siodła trzeba przyzwyczajać od najmłodszych lat - przybrała niezwykle zaciekawioną minę, zaciskając zęby żeby nie roześmiać się w głos.

- Koń na biegunach? - zapytał zupełnie jakby go zaskoczyło takie pytanie. Przeszedł tak ze dwa albo trzy kroki nim pokiwał głową po tym namyśle. - Tak, myślę, że stary Johan z takim konikiem też by sobie poradził. - zgodził się na taki pomysł po czym poważnie spojrzał na nią i cały czas bardzo poważnie dopowiedział.
- Masz rację z tym siodłem i resztą. Trzeba zacząć od małego. - pokiwał głową niczym jakiś mędrzec obwieszczający uczniom jakąś tajemną prawdę.

- Koń na biegunach i domek dla lalek - lekarka odbiła piłeczkę, kiwając mądrze głową. Chociaż w pierwszej sekundzie sapnęła i zrobiła wielkie oczy. Wszystko obmyślone, zaplanowane… czuła się zmanipulowana. Zmanipulowana i wdzięczna jednocześnie, bo nie miała pojęcia kiedy sama by się zebrała do tego, co im obojgu jak widać chodziło po głowach.
- Widzę jednak pewne niedociągnięcie panie Toth - zawiesiła głos, przybierając minę doktora który po raz kolejny widzi tego samego pacjenta z tą samą dolegliwością… a przecież miał tłumaczone już dziesięciokrotnie jak ma się podobnych obrażeń wystrzegać w przyszłości.

- Jakie panno Quirke? - dla odmiany teraz przybrał ton dżentelmena z południa który rozmawia z damą w salonie czy na niedzielnej przechadzce.

- A takie, panie Toth, że kobieta przy nadziei… widocznej… i tak niezamężna? - zmarszczyła brwi, wydymając smutno wargi dla lepszego efektu. Na szczęście pochodzili z konserwatywnego Teksasu - Nawet nie chcę sobie wyobrażać co ludzie na językach będą na ten widok przenosić. Toż od czci i godności taką odsądzą, będą palcami wytykać… bo latawica - dokończyła prawie równie melancholijnie jak czasem Melody swoje kwestie.

- Aaa… no tak… - uniósł do góry głowę i tak przeszedł ze dwa kroki nim ją opuścił. W końcu chyba trafiła na coś o czym nie pomyślał. Bo zbliżyli się, mijali i minęli wrak jakiegoś samochodu nim odezwał się ponownie.
- No to się znajdzie jakiegoś księdza czy pastora. - machnął ręką jakby ten punkt to była raczej formalność.

- Czy pan mi się właśnie oświadcza, panie Toth? - Tamiel wybałuszyła oczy, zapominając że coś ją w ogóle tam pobolewa w boku - Czy raczej oświadcza fakt już zatwierdzony i przygotowany do realizacji?

- Oświadcza? - wreszcie padło pytanie które wyraźnie zbiło bruneta w pantałyku. Zmieszał się i rozejrzał po bezimiennej ulicy po jakiej szli na tyłach ich poharatanego peletonu. - Nie no… Nie mam kwiatów… Ani pierścionka… Ani nic… - przyznał z zakłopotaniem, że nie jest w tej chwili przygotowany na porządne oświadczyny.

Przeszli parę kroków w ciężkiej, niezręcznej ciszy. Gdzieś z okna na piętrze jednej z kamienic oszczekał ich stary, płowy i wyliniały pies z bielmem na jednym oku. Gdzieś wysoko, ponad dachami, przeleciało parę bajecznie kolorowych, krzyczących ptaków. Z przodu widzieli plecy reszty ekipy, słońce znowu prażyło.
- Tak... znaczy odpowiedź brzmi tak - Quirke przerwała ciszę - Wyjdę za ciebie Danny.

- Tak? Poważnie? Ale ja nie mam kwiatów i pierścionka. Ani obrączek. Dopiero będę załatwiał.
- kowboj wyglądał na zafrapowanego tym brakiem przygotowań na nowej, wspólnej drodze życia. I rozejrzał się z konsternacją jakby zaraz na ulicy była szansa znaleźć to wszystko. Dopiero po chwili jakoś zaskoczył coś więcej.
- Ale to tak naprawdę? Zgadzasz się? Wyjdziesz za mnie? A potem ten dom, kołyska, konik i tak dalej? - odwrócił się do niej i poważnie na nią popatrzył chcąc się upewnić czy rozmawiają na serio.

Blondynka przybrała zasadniczą minę, a potem zaśmiała się i śmiała długo, ocierając wierzchem dłoni oczy.
- Tak! - tym razem odpowiedź wyszła jej piskliwa, pociągnęła nosem i mocniej go objęła, stopując ich powolny marsz - Na serio, naprawdę. Jeśli pogadamy z Carmen powie gdzie… mówiła że czasem są śluby na plaży. A potem i dom i kołyska i konik… i trzy psy biegające po kuchni. Ty z fajką w bujanym fotelu… - przełknęła głośno ślinę - Tak, zgadzam się.

- Naprawdę? Na poważnie?! O w mordę, Tami, to genialnie! - jeszcze chwilę nie mógł chyba uwierzyć w to co słyszy i co tu się dzieje. Ale w końcu roześmiał się na całego. Złapał ją a raczej chciał ją złapać i może nawet podnieść. No ale w ostatniej chwili przypomniał sobie pewnie o jej świeżej ranie na brzuchu, bynajmniej nie lekkiej. Więc ostrożnie objął ją, przytulił i pocałował. Po czym znów przytulił i głaskał ją po tych blond włosach mamrocząc coś, że wszystko się teraz ułoży, będzie dobrze i poradzą sobie ze wszystkim, a ona mu przytakiwała póki wreszcie nie zorientowali się, że zostali sami. Wznowili więc marsz objęci i roześmiani, chociaż z dotarcia do Wranglera Quirke nie zapamięta więcej, niż widok brodatej twarzy obok i dziwną lekkość unoszącą ją nad ziemię.
 
Umai jest offline